Przypadek Victora Frankensteina, czyli Mary Shelley inspiruje

To zastanawiające, jak długi żywot mogą mieć wszelkiej maści stwory-potwory powstałe dawno temu, a w dodatku wyłącznie w czyimś umyśle. O fenomenie rozmaitych wampirów i istot wampiropodobnych nawet nie będę wspominać, bo ostatnie ich wersje nie tyle budzą grozę, co niesmak. Jednak nie tylko one — wbrew temu, co nieustannie serwuje nam popkultura — mogą pobudzać do tworzenia literackich światów. W powieści Petera Ackroyda pt. Przypadek Victora Frankensteina wprawdzie spodziewanego strasznego stwora dziwnie mało, ale mimo to w trakcie lektury nie sposób o nim nie myśleć.

Słysząc słowo „Frankenstein”, zapewne nie tylko mnie staje przed oczyma Boris Karloff z ekranizacji powieści z 1931 r. ucharakteryzowany na dziwną humanoidalną postać. Do teraz pamiętam swoje zdziwienie, ale i swego rodzaju rozczarowanie sprzed wielu lat, gdy dowiedziałam się, że Frankenstein to bynajmniej nie ożywiony potwór, ale nazwisko jego twórcy. Ackroyd w swojej powieści koncentruje się na samym twórcy właśnie. Victor Frankenstein to pochodzący z Genewy student, który żywo interesuje się wszelkimi naukowymi nowinkami. Młody mężczyzna chodzi na dodatkowe wykłady, rozmawia z przyjaciółmi o poezji, porusza go los londyńskiej biedoty, ale nade wszystko pasjonuje go kwestia życia i śmierci, którą to tajemnicę pragnie zgłębić, poznając tajniki elektryczności. Okazuje się jednak, że zabawa z nowinkami myśli technicznej zmieniająca się stopniowo w obsesję, której towarzyszy całkowity brak poszanowania dla ludzkich szczątków  (trudno mówić o poszanowaniu w przypadku korzystania z usług wykopców) usprawiedliwiany naukową pasją, może nie przynieść oczekiwanych rezultatów albo — zależnie od punktu widzenia — może stać się aż nadto efektywna.

Peter Ackroyd w swojej książce poniekąd odtwarza realia stworzone przez Mary Wollstonecraft Shelley w Frankensteinie, czyli współczesnym Prometeuszu z 1818 r. Jedak tylko „poniekąd”, ponieważ w powieści nie brakuje odniesień typowych dla współczesnych dzieł literackich i filmowych, choć być może dla części polskich czytelniczek i czytelników będą one nieco mniej wyraźne niż dla zachodnich. I tak — razem z Victorem, tytułowym bohaterem (nota bene nazwisko postaci najprawdopodobniej pochodzi od nazwy Ząbkowic Śląskich, które już w dokumencie z XIII w. zostały określone jako civitas Frankenstein), poznajemy też jego bliskiego przyjaciela ze studiów Percy’ego Bysshe’a Shelleya i jego perypetie miłosne, dziwne zbieżne z życiorysem pewnego romantycznego poety o takimż nazwisku. Na kartach powieści pojawia się Byron, a także sama Mary Shelley — żona Bysshe’a. Acroyd przywołuje także nazwiska ludzi nauki — Victor bierze udział w wykładzie angielskiego chemika Humphry’ego Davy’ego, rozmawia o dokonaniach Johna Huntera, szkockiego anatoma i chirurga.

Jak wspomniałam, ożywionego z ludzkich szczątków stwora na kartach powieści dziwnie mało. Pojawia się on jednak w niespodziewanych momentach, a autor dba o to, by nie można się było nudzić. Co prawda w Przypadku Victora Frankensteina nieszczęśliwe monstrum nie powie, jak w powieści Mary Wollstonecraft Shelley: „Doprowadziłem do najokropniejszej niedoli mego stwórcę, niedościgły wzór wszystkiego, co pośród ludzi zasługuje na miłość i podziw. Doprowadziłem go do tej ruiny, z której już się nie dźwignie. I oto leży zastygły i blady w zimnych objęciach śmierci”. Choć podobne zdanie nie padną, nie oznacza to bynajmniej, że czytelniczki i czytelnicy mogą oczekiwać happy endu. Ale i bez tego —  zapewniam —  zakończenie będzie iście filmowe. 

Tytuł książki: Przypadek Victora Frankesteina
Autor Peter Ackroyd
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Rok wydania 2010
Liczba stron 372
ISBN 978-83-7506-5-800

  

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code