Po prostu normalność

 Syliwia Kośmider: Jaki jest Twój stosunek do osób niepełnosprawnych? Czy zawsze tak było? Czy coś się w tym temacie u Ciebie zmieniło?

Wojtek Jałoszyński: To zwykli ludzie i tyle. To moi przyjaciele, znajomi, współpracownicy, czasem też podopieczni. Przede wszystkim jednak to normalni ludzie, zdolni do wielu zadań, ról społecznych i relacji. Różnych relacji, także do tych intymnych. Moja była dziewczyna jest niepełnosprawna, i to też był jeden z czynników dla których z nią byłem. Jak wspomniałem wcześniej, chorzy i niepełnosprawni to trochę moje środowisko naturalne. Czuję się wśród takich osób dobrze, bezpiecznie, rozumiemy się, często łączą nas doświadczenia, pasje, podobne spojrzenie na świat i ludzi. Generalnie sami swoi,  choć czasem potrafią dać w kość – w końcu to ja zostałem porzucony i trochę łez musiałem wylać(śmiech). A tak poważnie, po prostu normalność, indywidualizm, bo każdy jest inny. Daleki jestem od tego by nadawać osobom chorym czy niepełnosprawnym statusu uprzywilejowanych, pokrzywdzonych, to są po prostu normalni ludzie. Dzisiaj niemal każdy ma lub będzie miał problemy ze zdrowiem. 

A czy moje podejście się zmieniło? Powiem tak, myślę że gdyby nie historia mojego życia, inaczej bym na to wszystko patrzył. Tylko człowiek odrzucony i głęboko zraniony jest w stanie być z drugim człowiekiem i może próbować go zrozumieć.

Czy uważasz, że niepełnosprawność bądź choroba determinuje nasze życie?

Oczywiście! To cześć mnie, która wchodzi w skład czegoś co nazywa się tożsamością lub osobowością. Podobnie jak to, że jestem człowiekiem, mężczyzną, Polakiem, chrześcijaninem, katolikiem itd. Gdyby nie choroba, nie byłbym takim człowiekiem jakim jestem. Nie poznałbym wielu bardzo dobrych ludzi, nie miałbym takich doświadczeń jakie mam, a dane mi to było tylko dzięki chorobie. Dzięki chorobie stałem się bardziej zdolny do empatii i nauczyłem się słuchać drugiego człowieka. Nie ma Wojtka Jałoszyńskiego, tego konkretnego, z Miłosławskiego, „Manhattanu”(czy tam Biedaczkowa) bez choroby. To część mnie,  bardzo ważna część mnie. Dopiero akceptacja siebie, takiego jakim się jest, może wyprowadzić do wolności i życia prawdziwym życiem. To trudne ale szalenie ważne zadanie, które jest zadaniem każdego człowieka. Odkryć i być sobą, zaakceptować siebie, własne zalety, możliwości, ale także wady i ograniczenia. I wiem co mówię, bo przez 20 lat uciekałem przed sobą, chorobą, i chciałem na siłę żyć jak zdrowy, ale tak się nie da. Moja rzeczywistość dogoniła mnie i mocno rzuciła o ziemię. Trzeba było na nowo spojrzeć na siebie, zaakceptować i ruszyć dalej z podniesioną głową, świadom swojej wartości. To co mówię, wiem że jest dziś strasznie niepopularne ale tak jest. Trzeba przyjąć siebie i próbować w tym życiu z samym sobą się odnaleźć i to jest do wykonania, choć jak mówiłem wcześniej jest to bardzo trudne.

Wiesz jeśli przyjmiesz, że nie masz ograniczeń, a choroba nie ma żadnego wpływu na Twoje życie to żyjesz w kłamstwie, w jakieś ułudzie i prędzej czy później odkryjesz pustkę bo zabraknie w Tobie Ciebie. Będziesz sfrustrowana, wściekła na siebie a Twój gniew dosięgnie Twoich bliskich, bo w pewnym momencie odkryjesz, że jednak Twoja niepełnosprawność jest bardzo realna i ma coś do powiedzenia w Twoim życiu. I czasem pod nią, przez nią albo po mimo niej dokonujesz w życiu różnych wyborów.

Gdyby nie choroba nie wiem czy w ogóle byśmy dzisiaj rozmawiali. Nie wiem co w życiu bym robił, jak ono by wyglądało. Może byłbym ćpunem i mieszkał na dworcu? Tego nie wiemy, nie ma sensu gdybać, trzeba brać siebie i życie takie jakie jest. Trzeba brać swoje ograniczenia, nie możesz wszystkiego, ja też nie, i nawet zdrowi nie zawsze mogą sięgać po to co chcą. Takie jest życie.

Oczywiście jest też druga pułapka, pierwsza to „chcieć to móc, nie mam żadnych ograniczeń”, a druga to „jestem chory i kropka”. Wtedy człowiek rezygnuje z wszelkich działań, wycofuje się i staje się roszczeniowy.

 

To dwie skrajne postawy, które odcinają dopływ tlenu. Trzeba znaleźć złoty środek. Potrzeba uczciwej, rzetelnej i autentycznej autorefleksji nad sobą, A później nie pozostaje nic innego jak zaakceptować, pokochać siebie i ruszyć dalej! 

Co sądzisz o związkach osób niepełnosprawnych bądź chorych ze zdrowymi i czy uważasz, że są one ciężarem? A jeśli tak to czy to oznacza, że mają sobie odmawiać prawa do szczęścia?

Myślę, że trzeba tę kwestię rozbić na kilka elementów. Po pierwsze, osoby niepełnosprawne lub chore, jak wspomniałem na początku, są zdolne do relacji, także do tych intymnych. Przynajmniej na poziomie emocjonalnym. Przykładów na to jest mnóstwo.

Po drugie związki osób chorych, niepełnosprawnych ze zdrowymi są rzeczą normalną tak samo jak związki zdrowych ze zdrowymi.

Po trzecie i tu robi się już mniej optymistycznie. Niestety panuje przekonanie, że osoby „chore też czasem wchodzą ze sobą w związki”. Na zasadzie my zdrowi łączymy się tu w pary, żenimy się, płodzimy dzieci, a wy tam chorzy łączcie się z sobą, tylko nie pokazujcie się za bardzo. I jak możecie to uważajcie z tymi dziećmi, bo potem tylko będą problemy.

To osoby zdrowe mają problem z akceptacją takiego związku a co dopiero mówić o związaniu się z „inwalidą”. Moja koleżanka robiła badania dotyczące życia uczuciowego osób chorych i niepełnosprawnych. Niemal wszyscy zgadzali się, że takie osoby mają prawo do uczuć i szczęścia, oraz że jak najbardziej życzą im aby znaleźli swoje drugie połówki. Niemal wszyscy wyobrażali sobie znajomość z takimi ludźmi. Przyjaźń, kumpelstwo no problem. Proporcje się odwracały przy pytaniu o wejście w związek z chorym bądź niepełnosprawnym, oraz przy pytaniu, które dotyczyło tego, czy jako rodzic pochwalałbyś taki związek swojego dziecka. Niemal 99% badanych odpowiadało, że nie weszłaby i nie wejdzie w taki związek, oraz nie zaakceptowałoby takiego związku swojego dziecka.

Te badania oczywiście wymagają dalszego prowadzenia i wnikliwej analizy, jednak można wyczuć klimat społeczny dla takich związków jako zły i nieakceptowalny. W społeczeństwie, dodajmy to ze stanowczością, przykładnie katolickim, nie ma miejsca na miłość, która kocha mimo widocznych ograniczeń. Zresztą moje doświadczenia oraz moich przyjaciół i znajomych zdają się potwierdzać wyniki tego badania. Niestety takie jest myślenie „wy tam róbcie co chcecie, dobrze wam życzymy ale idźcie stąd”. Problem leży w myśleniu osób zdrowych, wśród których panuje strach przed takimi ludźmi.

Po czwarte, przyjrzymy się temu, czego ten strach dotyczy. Przede wszystkim finanse i ataki choroby. Czyli rzeczy o których już rozmawialiśmy, a które są, czy tego chcemy czy nie, bardzo realne w życiu osób chorych i niepełnosprawnych.

Związek, zwłaszcza małżeński, rodzina to nie są tanie slogany ale poważne sprawy, które pociągają za sobą bardzo daleko idące konsekwencje. Małżeństwo, miłość to nie romantyczne kolacje, emocjonalne uniesienia, namiętności, ale monotonne wspólne kroczenie w życiu. To wzajemne znoszenie siebie. To wzajemne wspieranie się, to dokładanie do wspólnego stołu, domu itd. Wiem, że to co mówię teraz jest strasznie niepopularne ale jest realne. Musimy sobie odpowiedzieć na mnóstwo pytań. Miłość to sytuacja(sytuacja a nie uczucie!) która zakłada obopólne udzielanie dóbr sobie nawzajem. Stąd pytanie, czy my jako osoby chore lub niepełnosprawne jesteśmy wstanie dawać tyle samo ile bierzemy? Mam tu także na myśli finanse. Niestety za chleb płaci się pieniędzmi. Oczywiście można się dogadać i żyć na utrzymaniu rodziców, teściów ale czy wtedy ma to sens? Czy nie jest to czasem bawienie się w dom?

Miłość to wolność i miejsce na to, by kochana przeze mnie osoba rozwijała przy mnie swoje skrzydła. Na ile jestem w stanie zapewnić jej wolność, na ile będę dla niej ciężarem, czy  współmałżonek będzie się w tej relacji rozwijał? Co z potomstwem, zwłaszcza jeśli moja choroba jest genetyczna? Nie oszukujmy się choroba czy niepełnosprawność to szereg utrudnień i ograniczeń. To są fakty i zbyt poważne sprawy by móc na nie odpowiedzieć sloganowo  „miłość jest dla każdego”. Bo oczywiście, że tak jest, tylko nie mogę wziąć odpowiedzialności za czyjeś życie jeśli nie znam jego sytuacji. Trzeba sobie zadać te wszystkie pytania i szczerze odpowiedzieć na nie. Oczywiście, jeśli Twój ukochany/ukochana zna sytuację, wszystkie konsekwencje tego co się wydarzy, lub może się wydarzyć i  nadal jest wstanie związać się z Tobą na całe życie, nie wahaj się ani chwili!

Po piąte, i to też jest niepopularne i często o tym się nie mówi, ale trzeba o tym wspomnieć. Otóż życie z osobą chorą czy niepełnosprawną w dość hermetycznym środowisku jakim jest rodzina, dom jest narażone na częste konflikty, zgrzyty, nieporozumienia, których powodem pośrednio jest choroba bądź niepełnosprawność. Wychodzi to w prozaicznych sprawach typu: macie zaplanowany wyjazd na wymarzone wakacje, wywalczyłaś urlop, zapłaciłaś zaliczkę, bilety na lot opłacone, dzieciaki spakowane i zniecierpliwione czekają w samochodzie i macie już wyjeżdżać a tu nagle okazuje się, że mąż dostaje ataku choroby. Powiedzmy akurat dzisiaj dało o sobie znać przewlekłe zapalenie jelit. Żaden lek nie działa, trzeba jechać do szpitala bo doszło do odwodnienia, trzeba wszystko odwołać, dodaj do tego stres, zmęczenie, krzyk dzieciaków i szlag Cię trafia. Niby pierdoła, może zdarzyć się każdemu, ale czy jesteś w stanie wtedy nie ze złościć się na męża? Nie parsknąć przypadkiem: „to Twoja wina, nie dbasz o sobie, nie brałeś leków itd.” A jeśli to już nie pierwsza taka akcja? To też trzeba brać pod uwagę i dogłębnie przemyśleć czy jestem w stanie wejść w coś takiego.

Po szóste, panuje mit który szczęście uzależnia od tego czy jestem z kimś w związku czy nie. To mit i bardzo niebezpieczna pułapka uzależniać od tego swoje szczęście. To budowanie na bardzo słabym fundamencie, wystarczy, że coś pęknie i cala budowla leci na łeb na szyję. Szczęście to stan we mnie i wcale nie zależy  od spraw zewnętrznych. A związek, małżeństwo, rodzina to sprawy zewnętrzne i drugorzędne. Mogę być szczęśliwy będąc singlem, i mogę być szczęśliwym będąc chorym. I powiem więcej, gdy jestem szczęśliwy sam,  dopiero wtedy mogę wejść w związek i podzielić się szczęściem z drugim człowiekiem. To szczęśliwi ludzie nas pociągają. Najbardziej atrakcyjni ludzie to ci, którzy zdaje się że doskonale radzą sobie bez nas i wcale nie potrzebują wybawcy. Jeśli myślisz, że bycie z kimś da Ci szczęście, to możesz się głęboko zawieźć.  Bycie z drugim człowiekiem nie polega na tym, ze on da mi szczęście ale, że to ja podzielę się z nim swoim. Wtedy dopiero to może zadziałać!

Podsumowując, to  choroba czy niepełnosprawność jest ciężarem, a nie związek czy miłość. Miłość to dar i jest możliwa nawet w przypadku osób niepełnosprawnych i chorych. Wymaga jednak refleksji i szczerej rozmowy z ukochanym. Inaczej jest to karykatura miłości i tani slogan.

Każdy jest inny, nawet ta sama choroba jest różnie przeżywana przez innych pacjentów. Stąd daleki jestem od tego by, jak mówiłem wcześniej, wziąć odpowiedzialność za słowa: „miłość jest dla każdego”. Daleki też jestem od tego by wziąć odpowiedzialność  za słowa: „jeśli jesteś chory, to nie możesz wejść w związek czy założyć rodzinę”.  Każdy przypadek jest inny i tyle.

Myślę też, że kobiety mają łatwiej, bo mimo wszystko bardziej przemawia do nas obraz kobiety, która zajmuje się domem, dziećmi itd. i nie spoczywa na niej, taka jak na mężczyznach odpowiedzialność za finansowe utrzymanie rodziny. To mężczyzna musi być zdrowy, w pełni sił wojownikiem, który przynosi zwierzynę do domu. Mało seksy wydaje się facet, który sprząta, gotuje i zajmuje się dziećmi. Choć ja uwielbiam zajmować się dziećmi, tak wiem z moją twarzą pakistańskiego pasterza owiec brzmi to co najmniej dziwnie(śmiech). Sprzątanie mnie uspokaja a gotowanie daje radość z bycia kreatywnym.

W każdym razie jeśli chodzi o mnie, to uważam że w moim przypadku, w obecnej sytuacji życiowej, związanie się z kimś i założenie rodziny mijałoby się z celem i byłoby karykaturą. Byłoby bawieniem się w dom. Może kiedyś znajdzie się kobita dla której męska kura domowa będzie seksy, albo w końcu zacznę żyć na własny rachunek(śmiech). Chociaż może i wtedy miałbym opory, ale to zbyt osobiste wiec nie będę o tym mówił.  Na razie wiodę żywot szczęśliwego celibatariusza. Dla niewtajemniczonych żywot  wiecznego kawalera. Szczęśliwego wiecznego kawalera(śmiech)! Swoją drogą myślę nad własnym biznesem, który nazwałbym „Nauki przeciw-małżeńskie”(smiech)

Co sądzisz o systemie edukacji w Polsce? Czy Twoim zdaniem jest on dostosowany do osób niepełnosprawnych bądź chorych i dlaczego?

System szkolnictwa wyższego oparty na procesie bolońskim jest wadliwy, i widzi to niemal każdy zdroworozsądkowy człowiek. Ten system produkuje bezwartościowych magistrów, którzy nie mają niczego do zaoferowania rynkowi pracy.  Zresztą w ogóle mamy do czynienia z ogłupianiem młodzieży na każdym kroku. Wystarczy spytać profesorów o różnicę między młodzieżą jeszcze 15 lat temu a tą dzisiejszą. Określają to słowem dramat. Często wracają z utęsknieniem do dawnych czasów lub zachwycają się nad studentami z krajów byłego Związku Radzieckiego, gdzie model boloński, co prawda funkcjonuje, ale tak jakoś inaczej. Przede wszystkim jest 8 klasowa szkoła podstawowa, nie ma gimnazjów, a licea są 4 letnie. Wspominam o studiach dlatego, że często dla osób niepełnosprawnych, chorych edukacja i studia są jedyną szansą na normalność i sposobem wykorzystania ich, nierzadko ogromnego, potencjału intelektualnego. No tak jest, że to mózgi mamy sprawniejsze niż nasze ciała. I bardzo dobrze jeśli osoby niepełnosprawne korzystają z tych możliwości. Problem jest jednak taki, że często nic oprócz, skądinąd  bardzo słusznego, zachwytu nad dokonaniami naukowymi osób niepełnosprawnych, którzy są doktorami i to nawet z dwóch dziedzin, nic nie wynika. Nie mamy polskiego Stephana Hawkinga, choć mamy doktorów z fizyki na wózku. Ten potencjał gdzieś się ulatnia, często nikt nie wie co zrobić z doktorami na wózku. Czasem też kusi się takich studentów do pójścia w naukę, obiecuje złoty góry, choć tak naprawdę chodzi tylko o to, żeby pan profesor wypromował doktoranta, co przyniesie mu wymierne korzyści. Młody człowiek liczy się tylko do statystyk i jest zapominany z momentem odebrania dyplomu. Kariera naukowa osób niepełnosprawnych to atrakcyjna wizja ponieważ, niestety wielu z nas ma zaniżoną ocenę własnej osoby i łatwo nas zmanipulować; jesteś świetny, pokaż im że potrafisz, przecież gdzie się odnajdziesz itd. Mi też proponowano taką ścieżkę, lecz mój potencjał, praca, wysiłek poszedłby na marne. Po czterech lat okazałoby się, że fajnie jest być doktorem, którego praca nikogo nie obchodzi. Oczywiście wielu gratulowałoby mi determinacji, intelektu itd. ale czy  z tego coś  konkretnego by wynikało? Śmiem wątpić, bo ze strony uczelni, za bardzo nie było pomysłu na wykorzystanie tego czym chciałem się zająć. Prawdopodobnie skończyłoby się tak, że dyplom postawiłbym na biurku i zostałoby mi to co teraz, czyli taka sama walka o przetrwanie jaką toczę jako zwykły magister.

Zresztą dla zdrowych młodych doktorów, też za bardzo nie ma perspektyw. Podobnie dla zdrowych magistrów, stąd nie jesteśmy w tym problemie osamotnieni. Marne to pocieszenie ale jednak.

Kursy, szkolenia zawodowe finansowane z Funduszy Europejskich dla niepełnosprawnych też wydają się nie zawsze trafione i są bardziej opłacalne dla instytucji  przeprowadzających te szkolenia niż ludzi poszukujących pracy. Zresztą podobnie jest z ofertą szkoleń dla zdrowych.

Wydaję mi się, że w tym kraju brakuje pomysłów na to by wykorzystywać bardzo realnie, twórczo i z zyskiem potencjał przedsiębiorczy i intelektualny Polaków, nie tylko tych niepełnosprawnych. Choć dla tych ostatnich pomysłów, tych realnych i konkretnych, zdaje się że nie ma wcale


 W kontekście osób niepełnosprawnych/chorych jesteś za eutanazją czy nie? Czy uważasz, że osoba chora bądź niepełnosprawna ma prawo do podjęcia decyzji kończącej własne życie?

Jako osoba chora i kochająca życie nigdy nie zdecydowałbym się na eutanazję. Nawet jeśli wiązałoby się to z wielkim bólem i cierpieniem. To Pan Bóg zdecyduje a nie ja, kiedy oddam ostatnie tchnienie. Natomiast jeśli chodzi o terapię uporczywą, to nie jestem jej zwolennikiem. Zgodnie z nauczaniem Kościoła nie jestem za sztucznym przedłużaniem życia. Pamiętne słowa św. Jana Pawła II – „ Pozwólcie mi odejść do domu Ojca”. Wszystko ma swój odpowiedni moment, także śmierć. A żywię nadzieję, że moje życie ma sens, także moje cierpienie i moja śmierć nie są bezsensowne. Jeśli ktoś ma nadzieję i wie, że jego życie oraz wszystko co mu się w tym życiu przydarzyło ma sens, ten nigdy nie będzie chciał przerwać swojego życia.

Rozumiem argumenty typu „nie chcę obciążać moich bliskich itd.”, lecz wcale nie musisz ich sobą obciążać. Gdyby moja rodzina nie dawała ze mną rady nie mam nic przeciwko umieszczeniu mnie w hospicjum. Nie muszę wcale nikogo sobą obciążać, ale to nie do mnie należy decyzja kiedy umrę.

Rozmawiamy o eutanazji tylko dlatego, że dziś chorowanie, cierpienie i ból nie jest w modzie. Uważamy, że to bezsens, należy tego za wszelką cenę uniknąć. Kiedyś, co opisywał Philippe Aries w dziele „Człowiek i śmierć”, ludzie niemal na każdym kroku mieli do czynienia z chorobą, śmiercią, i dla nikogo nie stanowiła ona problemu. Nie negowano jej, nie uciekano, nie zamiatano śmierci i choroby pod dywan. Były czymś oczywistym, czymś co musi się w życiu każdego człowieka wydarzyć. Dziś już tak nie jest. Choroba, cierpienie, niepełnosprawność przy dzisiejszej wiedzy i możliwościach stały się paradoksalnie czymś wstydliwym czy wręcz szkodliwym dla społeczeństwa. Kiedyś ludzie chorowali, rodzili bądź stawali się niepełnosprawni, a społeczeństwa były z tym oswojone. Taki człowiek żył, pracował, pełnił nieraz wielkie role społeczne i umierał, kiedy przychodził jego czas, i tyle. Nikomu nie przychodziło do głowy oddawać chorych pod opiekę różnych instytucji by tam umierali, a tym bardziej, żeby to życie kończyć szybciej, żeby ktoś taki się nie męczył. To było coś normalnego. I to nie są wcale jakieś odległe czasy. Kiedyś o takich jak ja mówiono „chorowity był, umarł młodo”, byli oni nieraz wielkimi ludźmi i nikt ich ze społeczeństwa nie wykluczał. Obecnie mamy możliwości, wiedzę i umiemy przedłużyć ludzkie życie. A jednak diagnoza, która przedłuża życie, powoduje dziś wykluczenie. I na to recepty nie znamy.

Wiem, że chciałeś zostać osobą duchowną i że się to nie udało czy Twoja choroba miała na to wpływ?

Tak, to przez nią nie zostałem księdzem i zakonnikiem. Z perspektywy czasu myślę, że był w tym palec Boży. Nie żałuje tego, że chciałem zostać najpierw księdzem diecezjalnym a później Jezuitą. Nie mam pretensji ani żalu do ludzi, którzy nie pozwolili mi wejść na tę drogę. Do dziś utrzymuję życzliwy kontakt z ówczesnym duszpasterzem powołań, a obecnie magistrem nowicjatu w Towarzystwie Jezusowym o. Piotrem Szymańskim SJ, który jest dla mnie bardzo ważną osobą, swego rodzaju mistrzem. Zresztą nie tylko z nim utrzymuję kontakty.

To był bardzo dobry czas, który bardzo dużo mi dał, przede wszystkim wiedzy o sobie samym. Jednym z owoców, tamtego czasu jest to wszystko co kryje się pod hasłem: „Jest nadzieja, więc warto żyć”. Zresztą moja misja życiowa to też zasługa Jezuitów. Dzięki temu pragnieniu, dane mi też było przeżyć Ćwiczenia Duchowne św. Ignacego Loyoli czyli ponad 30 dni w pełnym milczeniu. Niesamowite spotkanie z Bogiem i samym sobą!

W jakimś sensie podjąłem życie duchowne wybierając stan w którym żyję czyli bezżeństwo – owe wieczne kawalerstwo. Jak zwał tak zwał ale chodzi o to samo(śmiech).

Jednak myślę, że trzeba spojrzeć na tę kwestię szerzej, bowiem nie byłem pierwszy i pewnie nieostatnim, który z chorobą chciał zostać księdzem.

Pytanie, które się nasuwa, to pytanie dlaczego osoba chora nie może zostać księdzem czy zakonnikiem?

Znów trzeba ująć temat z różnych stron, po pierwsze to co wspominałem przy okazji omawiania związków. Życie z chorobą przewlekłą, niepełnosprawnością w zamkniętym, hermetycznym środowisku a takim jest dany klasztor powoduje eskalację konfliktów. Zwłaszcza jeśli jest to środowisko samych facetów, trochę wzorowane na formacji militarnej, gdzie nie oszukujmy się, nie ma miejsca na chorowanie. Każdy ma określone obowiązki i trzeba je wypełnić. To tak jak w pracy czy w rodzinie. I jeśli ktoś notorycznie nawala, nawet jeśli to nie jest jego winą, rodzi to konflikty i je zaostrza. I wiem co mówię, żyję w rodzinie, mieszkałem przez 4,5 roku w akademiku i sorry ale jak nawalasz to rozbijasz wspólnotę. To nie jest popularne to co mówię ale to są fakty, i trzeba się z nimi liczyć. Może się to nam nie podobać ale tak jest I pozostaje nam tylko uszanować prawa jakimi rządzi się życie społeczne.

Kapłaństwo jak małżeństwo, choć w zdecydowanie mniejszym stopniu odpowiedzialności, niesie za sobą określone zadania i obowiązki. Nie wiem czy osoby niepełnosprawne, chore są w stanie je wypełniać. Nie wiem czy ja sam bym im podołał. Nie mam zielonego pojęcia. Choć z drugiej strony mamy ś.p. ks. Jana Kaczkowskiego, który świetnie się ze swoich zadań mimo swojej ułomności wywiązywał. A nawet robił coś więcej niż trzeba było. Tu, tak jak w przypadku decyzji o małżeństwie potrzeba wnikliwej analizy, refleksji, szczerych rozmów oraz… modlitwy. Bo to Pan Bóg prowadzi nas swoimi drogami, nawet jeśli czegoś się nie rozumie, z czymś się nie zgadza, uznaje się to za niesprawiedliwość to trzeba brać to na wiarę i uwierzyć w to, że i tak Szef Szefów wyciągnie z tego coś dobrego. Mój przypadek doskonale potwierdza to, że Bóg nawet z największego gówna potrafi zrobić cos pięknego.

Po drugie język. Można nie przyjąć kogoś do seminarium czy zakonu ale nie można mu powiedzieć, że jest stratą czasu, pieniędzy i, że w ogóle to umrze nie dożywając 40’tki. A tak niestety ze mną postąpiono kiedy po maturze chciałem wstąpić do seminarium. Trzy lata później, kiedy chciałem wstąpić do Jezuitów byłem zupełnie inaczej traktowany. Okazano mi szacunek, wyrozumiałość i naprawdę o. Piotrowi było żal, że nie mógł mnie przyjąć. Byłem bardzo zbudowany jego postawą, oraz pozostałych ojców, z którymi rozmawiałem.  Niestety Kościół, zwłaszcza na poziomie diecezjalnym, ma problem z językiem. Wynika to z rożnych przyczyn, od samego wychowania kleryków poprzez ubogą formację ludzką w seminariach. Bo to takie zawodówki, z całym moim wielkim szacunkiem dla ludzi po szkołach zawodowych, które zamiast myślenia uczą zawodu. Wielu księży po zwykłym seminarium nie zna nawet Pisma Świętego. W zakonach formacja jest wydłużona, u Jezuitów trwa ona ok. 10lat i wygląda troszkę inaczej niż w seminarium diecezjalnym. Zresztą chyba zawsze tak było, że zakonnicy byli i są bardziej ludzcy niż diecezjalni. Zresztą Papież Franciszek jest właśnie Jezuitą, i choć w niewielu kwestiach się z nim zgadzam, to symbolem jego pontyfikatu jest język jakim się posługuje. Język miłości i szacunku wobec drugiego człowieka.

Po trzecie, podejście Kościoła a konkretnie jego ludzi do choroby i niepełnosprawności. I tu mamy dwie skrajności. Pierwsza uznaje takie osoby  za kogoś nad kim trzeba się „pochylić”, po współczuć, pomóc itd. To ktoś, kto jest biorcą i raczej nie może mieć za wiele do zaoferowania. Często osoby niepełnosprawne są wręcz wykorzystywane przez księży do uwłaczających zadań, a na dodatek słyszy się głupie podśmiechy. Wielu kościelnych to osoby chore czy niepełnosprawne, które są szczerze oddane swojej pracy, wykonują ją perfekcyjnie a w zamian słyszą „Bóg zapłać”, głupie określenia i podśmiechiwanie.

Druga skrajność w Kościele, to „Pan Bóg nie chce aby ktoś był chory”.  Czyli każdego trzeba uzdrowić, a ten kto nie jest uzdrawiany ma problem. Jest grzesznikiem albo za mało „otwiera się na łaskę Ducha Świętego”. To wizja w której chrześcijanin jest piękny, zdrowy, silny i bogaty. A jeśli tak nie jest, to świadczy to o tym jakoby Pan Bóg miałby się nań obrazić i przestać mu błogosławić. To jest totalne pomieszanie z poplątaniem bo zupełnie nie o to chodzi w chrześcijaństwie. A niestety taka wizja zdobywa co raz więcej zwolenników. Przedstawia chrześcijaństwo jako drogę do sukcesu i szczęścia. Jezus nie jest w niej zbawicielem od śmierci wiecznej ale dawcą pracy, drugiej połówki, zdrowia itd. A jeśli tego nie daje to, albo jest be albo ze mną coś jest nie tak. Czyli generalnie tacy jak my nie pasują do takiej układanki, więc jak można kogoś takiego wyświecić na księdza.

Kościół nie za bardzo ma pomysł na ludzi chorych i niepełnosprawnych. I może mówić, że jesteśmy cenni czy nawet uprzywilejowani w łasce, ale co z tego jeśli nie okazuje się nam elementarnego szacunku. Za przykład niech posłużą uroczystości rocznicowe Chrztu Polski w Poznaniu, na INEA stadionie, gdzie nikt nie pomyślał, że mogą przybyć osoby na wózkach i trzeba zostawić wyznaczone dla nich wolne miejsca parkingowe a nie zastawiać je autokarami

Wioska i tyle. Tylko wiesz… burak będzie zawsze burakiem, a hipokryta zawsze będzie hipokrytą. Niezależnie od tego czy jest księdzem, lekarzem, taksówkarzem czy politykiem. Problem tkwi w myśleniu społeczeństwa polskiego. Bo tylko z polskiej perspektywy  mogę się wypowiadać na ten temat. Może gdzie indziej wygląda to inaczej? Chciałbym w to wierzyć, że to tylko ludzie w tym kraju boją się choroby i niepełnosprawności… A może i przyjdzie czas kiedy i w Polsce, chorzy czy niepełnosprawni będą mieli coś do powiedzenia w Kościele. 

Fragment wywiadu "z wampirem na prawie", przeprowadzony przez Sylwię Kośmider. Cały wywiad pod tym linkiem: http://www.colletta.pl/wojtkiem/

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code