,

Peter Sloterdijk: Tylko bogaci mogą uratować świat

Europa-logo.jpg

Milionerzy i miliarderzy stali się dziś nowym ludem wybranym – twierdzi filozof Peter Sloterdijk w rozmowie z Maciejem Łowickim

 
EUROPA: „Historia to opowieść o eksploatacji gniewu” – pisali Marks z Engelsem. Wspólnota ogarniętych gniewem jest dziś liczniejsza niż zwykle. W wyniku kryzysu ludzie tracą domy, pracę, pieniądze. A mimo to prawie nikt nie wychodzi na ulicę. Jak doszliśmy do tego stadium: coraz więcej zagniewanych i nic się nie dzieje?
PETER SLOTERDIJK*: Nie dzieje się nic, ponieważ gniew utracił związek z nadzieją. To dla naszej epoki najbardziej charakterystyczna zmiana. Psychopolityczny związek gniewu i nadziei decydował o dynamice polityki przez ostatnie dwa stulecia. Dzisiejszy gniew bez nadziei zmienia się w ślepą wściekłość, w głuchy resentyment, w autyzm rozgoryczenia. To trochę jak w dawnym Związku Radzieckim, jednym z tych państw, w których związek między gniewem a nadzieją został zniszczony już wcześniej i gdzie ostatnim schronieniem dla gniewnych ludzi był alkoholizm. Kraje komunistyczne to były kraje „realnego alkoholizmu” (śmiech).
 
Teraz Zachód dogonił Wschód…
– Jeśli chodzi o poziom zniechęcenia. Dopóki nasze niezadowolenie może o sobie powiedzieć: jestem szlachetnym uczuciem, przyczynia się do podnoszenia morale człowieka, jest kołem zamachowym polityki, może prowadzić nas na wyżyny. Dziś złość jest wszechobecna, ale utraciła polityczne znaczenie i zmieniła się w neurozę właściwą cywilizacji konsumpcyjnej. Wszyscy skarżą się na wszystkich, ale nic z tego nie wynika. Rozgorączkowani aktywiści dawnych czasów byli aż nadto pewni, że teraźniejszość jest pełna śladów tego, co dopiero nadejdzie. Dzisiejsi rozczarowani są pewni, że przyszłość już nadeszła i nie ma nam nic nowego do zaoferowania. Nikt nie ma ochoty na opowieści o kolejnym zwiastowaniu.
 
Powiedział pan niedawno, że udało nam się przerobić katastrofy społeczne czy naturalne na gatunki horrorów. Kryzys też jest takim horrorem?
– Zacznijmy od czego innego: żyjemy w epoce, którą charakteryzuje wulgaryzacja rzeczy wzniosłych. Wzniosłość była jedną z kategorii estetyki arystokratycznej: wielmoże narażali się na ryzyko śmierci, by uszlachetnić życie. W XX wieku wraz z rozwojem prasy bulwarowej, filmu, telewizji i kultury masowej nadchodzi ogromna zmiana: zamiast wzniosłości rozrywki ma dostarczać nieszczęście.
 
Co więcej: nawet jeśli to nieszczęście przytrafia się nam, postrzegamy je jako rodzaj spektaklu.
– Tak. Teatr czy kino są w nas zakorzenione tak głęboko, że cały czas wydaje się nam, iż oglądamy film katastroficzny. I pierwszy wniosek jest zawsze taki sam: dopóki siedzimy na widowni, nie jest wcale tak źle. Zgodnie z regułami kultury masowej wszelkie wyobrażone okropieństwa można przeżyć bez uszczerbku. Na to nakłada się całkowita degradacja proroków i wszelkiego rodzaju Kasandr: przyzwyczailiśmy się odbierać ostrzeżenia jako elementy odgrywanego dla nas show. Myślę, że dzisiejsza zachodnia publika jest całkowicie zdominowana przez estetykę nieszczęścia. Zwłaszcza w Niemczech. Nie odczuwamy żadnego cierpienia. Jesteśmy absolutnie pewni, że to, co najgorsze, na zawsze mamy już za sobą. Sądzimy, że najgorsze dotyka wyłącznie innych: Amerykanów, niektóre kraje wschodnie, kraje bałtyckie, a zwłaszcza Węgry. W końcu przyglądanie się upadkowi republik bałtyckich czy Węgier nie dostarcza aż takich cierpień. Estetyzacja kryzysu sprawia, że każda sytuacja wydaje się nam normalna. Nad wszystkim jesteśmy w stanie przejść do porządku dziennego.
 
I właśnie dlatego Niemcy tak bardzo kochają Angelę Merkel, która przy każdej okazji powtarza: „Niech każdy radzi sobie sam. Nie mamy najmniejszej ochoty pomagać krajom europejskim, które kryzys dobił czy dobije!”. Merkel wygrywa we wszystkich sondażach, ponieważ tak doskonale ucieleśnia nowy niemiecki egoizm?
– Widzę tu dwie przyczyny. Pierwsza natury ogólnej: dzisiejszy konsekwentny indywidualista prowadzi eksperyment dotyczący tego, jak daleko może sięgać rozrzedzenie relacji społecznych. To się wiąże także z ideologią neoliberalizmu, zgodnie z którą zwycięzca bierze wszystko. Krótko mówiąc, przyrzeczenie solidarności jest dziś składane wyłącznie przez przegranych.
A co do kanclerz Merkel: nie istnieją już dawne Niemcy. Dla nas epoka powojenna zakończyła się definitywnie w maju 2004 roku, gdy przy dźwiękach IX Symfonii Beethovena kraje Europy Środkowo-Wschodniej przyjęto do Unii Europejskiej. Po półwieczu zamierzonej pokory odnajdujemy pewną normalność: dołączamy do klubu narodów narcystycznych, a jednocześnie przeciętnych. Po raz pierwszy od bardzo dawna możemy otwarcie mówić o „niemieckich interesach” – ta formuła była przez długi czas wyklęta z naszego słownika. Niemcy wreszcie przestały być idiotą europejskiej rodziny…
 
Wróćmy do kryzysu. André Glucksmann, pisząc o jego przyczynach, przywołał teorię performatywnych aktów mowy Johna Austina. Performatywne akty mowy to te, w których kryteria prawdy i fałszu przestają obowiązywać. Gdy mówię: „Zwołuję zebranie”, nie da się powiedzieć, czy to prawda, czy nie – ja po prostu zwołuję zebranie. Na podobnej zasadzie mówiliśmy: „Dobrobyt nie ma końca” – i od razu wierzyliśmy, że tak będzie.
– Moim zdaniem chodzi tu raczej o wiarę w magię. Jak już kiedyś powiedziałem, dla mnie największym mistrzem neoliberałów jest Harry Potter. Wniósł on wkład w ewolucję zasady rzeczywistości. Pieniądz stał się pierwiastkiem magicznym: chciwość mogła się wzbić do wysokiego lotu nad wielką krainą zysków…
 
Jednym słowem polski Kościół ma sporo racji, zwalczając Harry’ego Pottera. Ponieważ katolicyzm miał podejrzliwy stosunek do pieniądza, musi być również przeciwny Potterowi.
– (śmiech) Tak, bo Potter mówi: „Nie ma już sensu pracować. Należy uprawiać czary”. Ogromna część z nas nie widzi żadnego związku między nakładem pracy a zyskami. Richard Sennett wydał niedawno książkę „Craftsman”, w której udowadnia, że aby nabyć biegłość w jakimś rzemiośle, należy terminować przez 10 tysięcy godzin. Kto się dzisiaj na to zgodzi? Takie żądania wywołują pusty śmiech! Wszyscy chcą się wyrwać z realnego świata, gdzie za kilkadziesiąt godzin pracy tygodniowo dostaje się parę groszy. Chcą dołączyć do świata, w którym dzięki kilku godzinom finansowej magii staną się niewiarygodnie bogaci.
Jednocześnie załamuje się cały system wychowania. W jaki sposób chciałby pan wytłumaczyć dziecku, że sumienna nauka i ciężka praca stanowią gwarancję sukcesu, skoro sukces polega na tym, aby nie pracować i mieć wszystko? Z całym szacunkiem: tylko nieudacznicy wierzą dziś w pracę.
 
Tak więc jesteśmy na antypodach wrażliwości lewicowej, która przedstawiała pracę jako uzasadnienie istnienia. Główne przesłanie lewicy sprowadzało się do stwierdzenia: kto jest przeciwko ludowi pracującemu, jest wrogiem ludzkości.
– Wielki sekret naszego konsumpcyjnego stylu życia sprowadza się do ukrytej misji: należy wszczepić każdemu neoarystokratyczne przekonanie o absolutnej zasadności wszelkich form luksusu, rozrzutności i marnotrawstwa. W kapitalizmie prawdziwym arystokratą jest ten, kto uważa, że ma niezbywalne prawo do wszystkiego, co najdroższe i najlepsze. Przepłacani neoarystokraci naszych czasów – elity finansowe i medialne – rozwijają bez końca swój talent do uznawania każdej absurdalnej stawki za uzasadnioną. A w przypadku, gdy nie ma mowy o żadnym działaniu, wystarczającym uzasadnieniem jest ich wygląd, jak w przypadku beautiful people. Od dawna próbujemy zdefiniować znaczenie słowa „lud” w rozwiniętym kapitalizmie. Moim zdaniem do ludu należą wszyscy ci, którzy nie mają nadziei na bycie przepłacanymi. Lud to ci, którzy nigdy nic nie dostaną tylko dlatego, że ładnie wyglądają.
 
Co pan sądzi o tych, którzy głoszą dzisiaj powrót Marksa?
– Że stracili rozum. Marksiści – których nie ma sensu czytać, bo ich teksty brzmią jak żywcem wyjęte z podręcznika dla przegranych – sądzili, że kapitalizm polega na tym, iż przedsiębiorca wyzyskuje pracowników. To absurd: wyzysk wcale nie stanowi koła zamachowego kapitalizmu. Każdy system ekonomiczny opiera się raczej na jakimś rodzaju systemowego stresu. W systemach feudalnych była to presja wywierana przez seniora na wasali. W kapitalizmie prawdziwym motorem gospodarki są długi. Chodzi o stres wywoływany przez widmo komornika wymuszający na przedsiębiorcy spłatę zobowiązań. Zaś sedno postmodernistycznej frywolności ostatnich lat polega na tym, że zneutralizowano bankructwo ekonomiczne. Dzisiaj wielcy bankruci śmieją się ludziom w nos i wyjeżdżają na wakacje.
 
To kolejna pozostałość dawnych podziałów klasowych. Jest lud, czyli dłużnicy spłacający długi, oraz nowe elity – ludzie, którzy nigdy nie płacą.
– A w samym środku skandalu znajdujemy nowoczesne państwo, które postanowiło, że nie spłaci swoich długów i anuluje je za pomocą inflacji. Jak choćby dzisiejsza Ameryka. Inflacja to najtańsza metoda pozbycia się długów. Robi się piękne bankructwo, a następnie pisze piękny list kondolencyjny do wierzyciela: „Pańskie pieniądze zniknęły. Łączymy wyrazy szacunku”.
 
„Madoff jest patronem kapitalizmu – twierdzą kontestatorzy. – Wszystko jest jedną wielką piramidą finansową”.Z tego, co pan mówi, wynika, że mają sporo racji…
– Tak naprawdę również zwolennicy prawdziwego kapitalizmu mają najczęściej ogromny kłopot ze wskazaniem różnicy między właściwym modelem a piramidą finansową. W kapitalizmie zawsze sporą rolę odgrywa iluzja: ogromna liczba jego obietnic nie ma żadnego pokrycia. Tyle że tę iluzję kompensuje realny wysiłek zmierzający do zwiększania wydajności, poszerzania rynków, doskonalenia sposobów produkcji. Ku zaskoczeniu wszystkich, także swych apostołów, kapitalizm okazywał się zdolny do kontrolowania procesów własnej destrukcji, wychodził zwycięsko z faz rozchwiania i stagnacji. Kapitalizm jest piramidą finansową, która nieustannie przesuwa dzień swego krachu.
 
Ekonomiści przedstawiali się jako reprezentanci twardej nauki, która odkryła prawa rządzące światem. Dziś stali się przedmiotem kpin: prawie żaden z nich nie zauważył, że nadchodzi kryzys.
– Moim zdaniem powinno się im pozabierać Nagrody Nobla! Dostawali je za prace, które były oparte na racjonalistycznych fantazmatach i matematycznym blefie. Ekonomia musi wziąć pod uwagę to, co irracjonalne, musi przyznać, że wiele zachowań ma charakter przypadkowy, że nieustannie poddajemy się emocjom, że jesteśmy mętni, chaotyczni, skazani na powtarzanie w nieskończoność tych samych błędów. Przecież psychologia i nauki społeczne od bardzo dawna opisują ludzi jako zwierzęta irracjonalne. Ekonomia była na to ślepa – jej głównym zadaniem stało się schlebianie naszej próżności.
 
Co ten kryzys oznacza w praktyce? Pożegnanie na zawsze z neoliberalizmem?
– Przede wszystkim trzeba przypomnieć, co tak naprawdę oznacza słowo „kryzys”. To pojęcie z terminologii medycznej: oznacza walkę, w wyniku której organizm umiera lub wychodzi na prostą. Takiej sytuacji na pewno nie obserwujemy dzisiaj – nie ma już kryzysu mogącego doprowadzić do ostatecznego uzdrowienia. To jest chyba jasne dla każdego. Rezultatem dzisiejszego kryzysu może być jedynie kolejny kryzys. Nie jesteśmy w stanie niczego wyleczyć, możemy co najwyżej łagodzić objawy.
A co do neoliberalizmu: nie ma sensu go przeceniać. To była raczej powierzchowna moda towarzysząca znacznie głębszej ewolucji. Moim zdaniem od ponad pół wieku nie żyjemy wcale w kapitalizmie. Od końca wojny obserwujemy nieustanną ofensywę zachodniego modelu etatyzmu. To cały sekret naszego stylu życia. Jeśli jest jakaś pozytywna konsekwencja kryzysu, to widzę ją właśnie tutaj: kryzys zmusił państwa – rzekomo liberalne – do wyjawienia swej kryptosocjalistycznej natury.
 
Przecież od bardzo dawna żadne zachodnie państwo nie powołuje się na socjalizm.
– To prawda. Ale co z tego? Naszą rzeczywistością polityczną jest rodzaj quasi-socjalizmu fiskalnego. Kiedy w czasach królowej Wiktorii nakładano podatek od dochodów, wynosił on 5 proc. Zastanawiano się, czy nie oznacza to przekroczenia wszelkich norm przyzwoitości, czy nie jest równoznaczne z zalegalizowaną grabieżą. Dziś we Francji współczynnik udziału państwa w gospodarce wynosi 53 proc. W Niemczech wzrósł ostatnio do 49 proc. Dzisiejsze państwo nie zrobiło ani jednego kroku wstecz, nawet w okresie rzekomego triumfu neoliberalizmu.
Żyjemy w czasach zorganizowanej grabieży państwowej. Państwo zrozumiało, że w jego interesie jest współżyć z silną i skuteczną gospodarką, bo tylko silna gospodarka tworzy fortuny, a co za tym idzie – źródła wpływów podatkowych. Realne rządy sprawuje minister finansów, zachowujący się jak Robin Hood, który złożył przysięgę na konstytucję.
 
Co to oznacza dla polityki? Czy całkowicie wyparowała?
– Polityka istnieje, ale prowadzi się ją na zupełnie innym froncie. Niezwykłe jest to, że na polu wartości przez ostatnie 20 lat obserwowaliśmy skryte odchodzenie od wolności ku bezpieczeństwu. Dziś polityka ma cechy właściwe instytucjom bezpieczeństwa publicznego. Klasyczna polityka oznaczała albo domaganie się praw liberalnych – liberalizm stosowany – albo domaganie się praw dla klas produkujących – socjalizm stosowany. Dzisiaj rewindykacje liberałów i klasy pracującej zostały w mniejszym czy większym stopniu zrealizowane, przez co mamy obecnie epokę obrony zdobyczy, politykę bezpieczeństwa. Ta polityka towarzyszyła nam zresztą przez całą erę neoliberalnej frywolności. Nic w tym dziwnego: istnieje oczywisty związek pomiędzy frywolnością a sekurytaryzmem. Na frywolność można sobie pozwolić jedynie wtedy, gdy w tle mamy bezpieczeństwo gwarantowane przez państwo i inne instancje życia zbiorowego.
 
Przez dwa stulecia czekaliśmy na próżno, aż biedni zbawią świat. Do niczego takiego nie doszło. Wszelkie rewolucje kończyły się gigantyczną katastrofą. Skąd dzisiaj może przyjść zmiana na lepsze?
– Jeszcze rok temu byłem w tej kwestii wielkim pesymistą. Uważałem, że w najbliższej przyszłości będziemy mieli do czynienia z brutalną, a przy tym absurdalną koegzystencją dwóch sprzecznych elementów: rozwoju – w skali globalnej – społeczeństwa neofeudalnego, a z drugiej strony neosocjalistycznego populizmu. Nie ulega wątpliwości, że byliśmy ostatnio świadkami przyspieszonej refeudalizacji społeczeństw. Miliarderzy i milionerzy, stanowiący w sumie 10 milionów ludzi, stali się nowym ludem wybranym. Ich egzystencja przypomina żywot dawnych feudałów: żenią się wyłącznie między sobą, są kosmopolitami, którzy mogą osiąść, gdzie im się żywnie podoba, i są otoczeni najlepszymi doradcami, zastępującymi im służbę domową. Uważają się niemal za bogów. Wydawało mi się, że jedyny możliwy scenariusz zmiany polega na tym, że – na podobieństwo tego, co zdarzyło się w XVIII wieku – państwa sprzymierzą się z narodami przeciwko neofeudałom. Aby zbudować nowy neosocjalistyczny New Deal.
 
Teraz zmienił pan zdanie?
– Dzisiaj, po wybuchu kryzysu i towarzyszących mu zwiastunach przyszłości, powiedziałbym raczej, że ten neofeudalizm, który rodzi się na naszych oczach, może się w dziwny sposób okazać siłą postępową.
 
Pan żartuje – jedyną nadzieją pozostają bogaci? Teraz mamy mieć nadzieję, że to oni zbawią świat?
Dlaczego mieliby się czuć zobligowani do tego?

– Sam pan powiedział, że przez 200 lat czekaliśmy, aż wyklęty lud tej ziemi zrobi coś sensownego. Rezultaty były w najlepszym razie dwuznaczne, a w wielu przypadkach katastrofalne. Dlaczego mamy wykluczać, że ratunek przyjdzie z góry? Dlaczego nie możemy bogatym okazać choćby ułamka tej cierpliwości, którą okazaliśmy biednym? Moim zdaniem stać ich na znacznie więcej niż pochłanianie coraz większej porcji tortu.
 
Bogaci przede wszystkim chcą ratować własną skórę.
– Nikt temu nie przeczy. Ale ich skóra klei się do świata. I może być tak, że niejako przy okazji uratują solidną porcję naszej planety. Na serio uważam, że egoizm bogatych musi stworzyć nadwyżkę humanitaryzmu i publicznej hojności. Obecnie to nie socjaldemokraci, nie socjaliści i nie resztki komunistów prowadzą sensowną politykę postępową na przykład w dziedzinie ekologii. Tylko bogatym przeszkadza, że ludzkość to gatunek, który ma zamiar wyżreć naturę do końca. Nic dziwnego, bogatych stać na podróżowanie. To oni prowadzą wieloogniskową egzystencję: domek na wyspach greckich, apartament w Paryżu, mieszkanie w Wenecji – i nie chcą dopuścić do tego, by ich ulubiony kraj został spustoszony. A biedni i tak nie mają na to wszystko wpływu.
 
Skończmy pytaniem o Polskę. W głośnej książce „Théorie des après-guerres” („Teoria powojnia”) pisze pan jedno zdanie na temat mojego kraju: że to jedyny antyniemiecki kraj w Europie, poza Wielką Brytanią. To i tak nieźle: być porównanym z Anglią…
– Kiedy zaprosił mnie pan na debatę z Jadwigą Staniszkis do Warszawy, zauważyłem, że mój główny argument zupełnie nie trafił do publiczności. Mówiłem nieustannie: „Niemcy, których się obawiacie, od dawna nie istnieją”. Słuchacze kładli nacisk na ciągłość, opowiadali o tym, jak bardzo boją się Hitlera i pruskich junkrów. Niedawno zaproponowano mi napisanie książki dotyczącej stosunków niemiecko-polskich po wojnie. Niezwłocznie odmówiłem. Wizyta w Warszawie przekonała mnie, że miałoby to dla mnie fatalne skutki.
A wracając jeszcze do debaty: Jadwiga Staniszkis zaproponowała wtedy szalony, moim zdaniem, argument. Mówiła, że przewaga Polski nad resztą Europy bierze się z jej zacofania: „Ponieważ nigdy nie partycypowaliśmy w błędach modernizmu, jesteśmy teraz w szpicy ewolucji”. Moim zdaniem to właśnie takiego zacofania domagała się od Polski Rosja. Klęską rosyjskiego resentymentu jest to, że nie udało jej się w wystarczającym stopniu zrujnować Polski – aby raz na zawsze wpisać ją w swoją orbitę i odebrać jej szansę zamieszkania w europejskim Kryształowym Pałacu. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że Polska ogromnie skorzystała na obecności w Unii Europejskiej. Mówiliśmy na początku o Węgrzech – to szczególny przypadek mentalności opartej na miłości do porażek. Polska okazała się inna. Syndrom ofiary może tu współistnieć ze zdrowym instynktem sukcesu. Gwałtowna i neurotyczna wiktymologia nie wyklucza sporej dawki zdrowego rozsądku, który prowadzi was ku sensownej przyszłości.
 
Peter Sloterdijk
ur. 1947, najważniejszy filozof niemiecki swojego pokolenia i jeden z najbardziej wpływowych współczesnych myślicieli europejskich, profesor filozofii na Akademii Sztuk Pięknych w Karlsruhe i Wiedniu. Jego najważniejszymi dziełami są wydana w 1983 roku „Krytyka cynicznego rozumu” (wyd. pol. 2008) oraz 3-tomowy cykl „Sphären” (1998-2004). Ostatnio opublikował „Du musst dein Leben ändern” (2009)
 
Źródło:
„Europa” w Newsweeku
 

Komentarze

  1. zibik

    Wierutne kłamstwo !

    Nikt  dotychczas nie skomentował udostępnionego nam wywiadu,  a wymowne i zdumiewające jest to, że nawet nie usiłował zakwestionować wierutnego kłamstwa zamieszczonego w tytule  : "Tylko bogaci mogą uratować świat."

    Szczęść Boże !

     
    Odpowiedz
  2. 3kot

    Właśnie że prawda, ale trzeba dalej…

    Wyżej widać jak bardzo lubimy sobie utrudniać życie. A jak jest trudno to żle się zyje. Zawiłwe jak oferta konta bankowego czy abonamentu tel. Wszystko po to, żebyś stracił orientację.

     

    Wiem, że ten serwis jest politycznie jednostronnie poprawny, ale… poszarpmy.

     

    Peter słusznie zauważył, że kondycja współczesnego człowieka nie jest dobra (może nawet możemy wnioskować że pogarsza się?). Dodam, że statystyki mówią, że w Europie Zachodniej 40% ludzi cierpi na depresję (!). Jakoś nie pomaga robudowa prawa, głoszone w kościele i szkołach uniwersalne wartości. Nacisk na DOBRO i potępienie ZŁA.  Autor słusznie zauważył, że rewolucje ludowe nie sprawdziły się. Kapitalizm to powiększający się rynek napompowanych iluzją produktów, za które musimy płacić…za dużo. Ciężka praca potrzebna jest biednym aby opłacić rachunki, odsedki od kredytów i  zaspokojeniu wciąż nowych ( wymyślanych przez bogatych) potrzeb.

     

    Zostają Bogaci. Współcześni książęta powstają wbrew logice ekonomicznej. Mieszkają gdzie chcą i robią co chcą. I tylko oni mogą coś zmienić. Zresztą… Już próbowali. Przygotowania do rewolucji w rosji były inspirowane i finansowane przez arystokrację. Teraz czas na kolejną próbę. Oni pragną transformacji.

     

    Dlaczego?

     

    Tu napisałem o tym w kontekście Biblijnym:        http://3kot.pl/blog/2009/11/02/meski-zart-i-biblia/

     

    A bardziej świecko zachaczając o religie wschodu:

    Każdy człowiek rodzi się, bawi jako dziecko, jest aktywny, dojrzały, potem się starzeje i umiera. Przyjmujemy to bez zastrzeżeń. Jesteśmy pod tym względem równi. Dlaczego więc na codzień mamy doczynienia z nierównością? Na wschodzie mówi się o wewnętrznym wieku. Przyjmując, że niektórzy całe życie żyją jako dziecko "bawiąc" się a inni całe życie są mądrymi starcami. Jeszcze inni chcą zdobywać i rywalizować. Musimy inaczej spojrzeć na organizację życia społecznego.

     

    Dlatego Bogaci bo po Srednim wieku (wiedza iumiejętność zdobywania energii – pieniędzy z natury,  następuje okres starości ( kiedyś były rady "starszych" ) i dystans i zrozumienie. I kiedy będziecie  gotowi, dostaniecie możliwość robienia co chcecie.

     

    Wtedy też nastąpi duży postęp, traficie do raju i zobaczycie przechadzającego się  po ogrodzie przyjaciela Boga.

     

    Tak w ogromnym uproszczeniu oczywiście. 

     

    PS:  i świąt nie będzie, bo po co, kiedy każdy dzień będzie święty.

    3kot.pl/blog

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code