Opowiadanie. KATEDRY

 

KATEDRY

 

                                       W sobotę od rana zapowiadał się pogodny i bardzo ciepły dzień. Jak często to u nas bywa, przy wspólnej porannej kawie, z minuty na minutę, podjęliśmy decyzję, że dzisiaj zrobimy sobie wycieczkę nad nieodległe jezioro. Dojazd samochodem, parkowanie gdzieś na terenie pobliskiego gospodarstwa i długi, długi spacer. Pojechaliśmy do Motylic. Jest tam wąskie, ciągnące się jak rzeka, polodowcowe jezioro, przepięknie położone pośród sosnowych lasów, z bardzo urozmaiconą linią brzegową, tworzącą liczne zatoczki wcinające się w brzeg, w niektórych miejscach płaski i piaszczysty, w innych wysoki, pagórkowaty i porośnięty lasem a w jeszcze innych będący bujnie porośniętymi niekoszoną trawą, ukwieconymi łąkami. Jest tam naprawdę pięknie. Można podziwiać wspaniały krajobraz, dostojnie drepczące po łąkach bociany, zapach nasyconych słońcem sosnowych lasów, trawy i różnorakich ziół, posłuchać tak niezwykłych w codzienności miejskiego życia dźwięków, jak odgłosy żab i ptaków.

Byliśmy tam do samego wieczora. W drodze do domu Izabela zaproponowała, żeby wstąpić do Andrzeja. Jego letniskowy dom położony jest parę kilometrów od jeziora, w odludnym miejscu, stanowiącym wyraźne obniżenie w odniesieniu do otaczającego terenu. Niejako w rozległej niecce, której brzegi porośnięte są wysokimi i w tym miejscu bardzo już starymi sosnami o grubych pniach i rozłożystych koronach. Nasz niezapowiadany przyjazd był dla Andrzeja niespodzianką. Dobrą niespodzianką, gdyż ucieszył się szczerze.

— No to wszyscy mamy dzisiaj szczęście, bo jeszcze przed godziną mnie tutaj nie było. Przyjechałem jednak, bo jakbym wyczuwał , że mnie ktoś dzisiaj w tej mojej pustelni odwiedzi. Nawet, na wszelki wypadek, kupiłem po drodze nieco więcej karkówki na grilla. Dobrze, że przyjechaliście. Zaraz będziemy wspólnie szykowali dobrą, grillowaną kolację …

— A ja mam w bagażniku butelkę dobrego czerwonego wina – dodała Izabela

Proszę, proszę, przezorna kobieta, nawet nie wiem kiedy ta butelka się w samochodzie znalazła. No, ale moje uznanie dla Izy ograniczone było w tym momencie tą świadomością, że jako kierowcy pozostawało mi raczej jedynie zachwycanie się kolorem i zapachem  tego wina a nie jego smakiem.

Okazało się jednak, że tego wieczora, zupełnie co innego miało być przedmiotem naszego wspólnego, głębokiego zachwytu i prawdziwej kontemplacji.

Nad Andrzejową chatą,szybko zapadała noc. Na bezchmurnym niebie pojawiły się gwiazdy. Stawały się coraz jaśniejsze. Tym mocniej jaśniały im bardziej nieregularne kształty koron sosen rozmywały się na tle coraz bardziej ciemniejącego nieba, którego kolor przechodził od błękitu, poprzez odcienie grantu do nieprzeniknionej czerni. Aż w końcu, na tle całkowicie już nocnego, bezchmurnego nieba, ukazywało się zjawisko zachwycająco piękne. Wspaniała, przeogromna kopuła bardzo intensywnie świecących gwiazd, które właśnie tego wieczora, w tym miejscu – jak byłem o tym przekonany – świeciły mocniej i piękniej niż gdziekolwiek indziej. To był niebieski firmament, niebieskie sklepienie, niebieska korona, gwiaździsty diadem … Myśli same składały się do modlitwy.

Doznanie szczególnego piękna potęgowane było zapewne tym, że wokół nas było całkowicie ciemno, nie było żadnego sztucznego oświetlenia, żadnych świateł, a obniżenie terenu i rosnący dookoła las wysokich sosen, sprawiały, że oglądaliśmy niebo z ukształtowanego przez naturę zagłębienia , nakrytego gwiaździstym sklepieniem opartym na kolumnadzie sosnowych drzew.

Było cicho i jakoś tak … uroczyście. W pewnej chwili, Izabela szeptem powiedziała: — to jest jak katedra Stwórcy.

Andrzej odrywając wzrok od nieba, dodał: — Tak, rzeczywiście jak katedra, a poprzez te gwiazdy, widać jej Architekta. Nie po raz pierwszy mam tutaj takie  wrażenie i dzięki temu cieszę się , że właśnie w tym miejscu na ziemi mam tą chatę. W takie noce jak dzisiejsza, czuję się w tym moim prymitywnym domku jak w … Chartres. No … może raczej , jak drobina prochu strzepniętego z sandałów pielgrzyma na labiryncie katedry w Chartres – uśmiechnął się Andrzej. Uświadamiam sobie wówczas również bardzo jasno, że ta potężna, monumentalna i przepiękna przecież świątynia – którą nie tak dawno zwiedzałem – wzniesiona przez ludzi na chwałę Boga i Matki Jezusa Chrystusa – jest w rzeczy samej jedynie atomem w niepojętej dla ludzi świątyni wszechświata, wzniesionej przez Boga. Pod tym gwiaździstym sklepieniem katedra w Chartres, jest tylko maleńkim klockiem który Bóg, stwórca wszechrzeczy pozwolił wybudować ludziom na jednej z miliardów planet wypełniających wszechświat.

To prawda, nie znam – przynajmniej ja nie widziałem – piękniejszej niż katedra w Chartres, budowli wzniesionej ludzką ręką na chwałę Boga i Świętej Matki Jezusa. Nie znam budowli w której byłoby tak wiele symbolicznych odniesień do chrześcijańskiego przesłania i piękna ludzkiej sztuki. Wiem jednakże z całą pewnością, że nie ma i nigdy nie będzie na ziemi takiego dzieła stworzonego przez człowieka, którego nie zawstydzi ta katedra, katedra gwiaździstego nieba , to dzieło Boga, które widzimy nad sobą i które Bóg dał nam w postaci tej planety.

 

Wszyscy troje spojrzeliśmy w górę.

 

 

koniec

 

 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code