O prawdziwym patriotyzmie

 O prawdziwym patriotyzmie

  

Jeżdżąc samochodem ciężarowym od Portugalii po Kazachstan, mam okazję dokonywać rekonesansu społeczeństw, a czasem po prostu rozmów z ludźmi mieszkającymi w innych krajach, mającymi różne punkty widzenia na wiele spraw. Porównuję więc nie tylko stopień prymitywizmu bądź rozwoju, zacofania mentalnego czy światłej empatii, ale przede wszystkim stosunek do innego człowieka – ton głosu, jakim ludzie się do siebie zwracają, czy częściej na ich twarzach gości spokój, czy zmartwienie, czy na drodze skłonni są do uprzejmości, czy do manifestowania swojego niedowartościowanego ego, czy są skorzy do współpracy, czy leniwi, czy uprzejmie obsługują mnie w restauracjach, biurach, czy ichniejsi kierowcy są ludźmi na poziomie, czy też przysłowiowymi burakami. Polacy wypadają na tle innych Narodów dobrze. Oczywiście jeśli ktoś widzi wyłącznie zapijaczonych uciekinierów, prawdopodobnie więcej spostrzec nie potrafi. To już jego problem.

Jesteśmy kreatywni i potrafimy dobrze zrobić wiele rzeczy – naprawić samochód, przykleić kafelki, jesteśmy pracowici, sympatyczni, otwarci i choć nie mówię o wszystkich, bo nawet z wysokiej pozycji może na nas wyskoczyć jakiś koczkodan, to jednak nie widzę, aby Polacy mieli jakikolwiek powód do kompleksów. Prócz jednego. To zakała polskości – „kalanie własnego gniazda”. Im bardziej ktoś jest zakompleksiony, im bardziej ucieka od własnych lęków, tym częściej kozła ofiarnego poszukuje w polskości. Jest to prymitywna jak cep reakcja uderzenia jednego jego jego krańca w drugi kraniec – im bardziej wypaczony jest polski „patriotyzm”, tym bardziej wypaczone jest pojmowanie kosmopolityzmu. Sprowadza się to do postawy zacietrzewionej – im bardziej zacietrzewiony w unikaniu „obcości” jest „prawdziwy Polak”, tym bardziej zacietrzewiony w często nieświadomym wyszukiwaniu – choćby na poziomie estetycznym – wyłącznie negatywnych aspektów polskości (nie twierdzę, że Polska jest super piękna) jest najczęściej biedny dulszczanin, który oto w kawałku Paryża odnalazł nową Itakę i dostąpił olśnienia. Prawdopodobnie ujrzał tam Człowieka, jakim sam do tej pory nie był. Człowieka, jakim nie jest i nie będzie – ponieważ nie jest sobą. Dla człowieka przesiąkniętego dulszczyzną, odkrycie nowych wymiarów tożsamościowych zawsze będzie odbywać się kosztem uczynienia sobie z polskości kloaki swoich bagiennych afektów. Kalanie własnego gniazda to nie jest postawa europejska, a tym bardziej światowa. Tylko wśród polskich pracowników zagranicznych firm albo pośród polskich kierowców spotykam się z takim ubliżaniem swojemu krajowi, jakiego nie spotykam nawet pośród obywateli Rumunii, Kazachstanu, Gruzji czy Ukrainy. Oczywiście nie jest to żadna reguła, bo przecież połowa ciężarówek jest obwieszona polskimi proporczykami, szalikami z napisem: "Polska" itp. Nigdzie jednak nie spotkałem się z takim zakompleksieniem odnośnie własnego pochodzenia jak pośród Polaków. Pomyślałem sobie, że jest to cecha – pośród negatywnych cech polskości – wyjątkowo polska. Niestety. Taplanie się we własnych odchodach – prosta jak drut kontrakcja romantycznej martyrologii. Jedna z polskich specjalności.

Louie, jedyny mój angielski znajomy mieszkający w Liverpool stwierdził, kiedy zagadnąłem go podczas rozładunku w firmie, w której pracuje, że moje wnioski dotyczące społeczeństw nigdy nie będą oparte na analizie dogłębnej i bardziej rozległej, ponieważ nie mam okazji przebywać w jednym miejscu dłużej niż niecały weekend na przerwę pośród obowiązków kierowcy – i to raz na jakiś czas, często nawet nie dwa razy w roku. Chyba, że ktoś pracuje w liniówce, na stałych zleceniach. Ja pracuję pod spedycją – za każdym razem jadę w kompletnie inne miejsce. Jednego dnia może to być Guadalajara, drugiego – Lwów. Louie jest z wykształcenia socjologiem i przyznałem mu rację – kierowcy ciężarówek nigdzie na dłużej nie zagrzeją miejsca. Ma to jednak swoją pozytywną stronę: Pozwala intensywnie porównywać zewnętrzną nastrojowość, powierzchowność i ogładę ludzi, a także oceniać ogólny stan mentalny społeczeństw. Jako kierowca najbardziej lubię przebywać w krajach Zjednoczonego Królestwa. Bo choć zdecydowanie wolę przyrodę Rumunii, przestrzenie Rosji czy Szwecji albo ciepłe, rozległe krajobrazy Hiszpanii, uważam jednak społeczeństwo brytyjskie za najbardziej dojrzałe, a tamtejszych ludzi za najbliższych sobie, jeśli chodzi o postawę wobec życia, wcale nie pomijając niezbyt pozytywnych aspektów ich egzystencji. Chodzi jednak o całokształt, a nie o detale, wśród których zawsze znajdziemy plusy i minusy. Kocham brytyjskiego rocka i heavy metal, brytyjską motoryzację – zwłaszcza motocykle marki triumph oraz royal enfield – oraz Jasia Fasolę i Monty Pythona. Poza tym uwielbiam prostą kuchnię. Nie jestem smakoszem. Fish&chips oraz poczucie pełnego żołądka, a na to double espresso z automatu na stacji benzynowej – to dla mojego prostego gustu dawka energii o wiele bardziej cenna niż małże i białe wino. Lubię również kulturę osobistą brytyjczyków – jest zwyczajnie uprzejma, nie dystyngowana, choc dystynkcja jest specjalnością Brytyjczyków. Nie ma w niej jednak jakiegoś francuskiego zadęcia i tego udawania, że ser cuchnący gotowaną pieluchą jest sublime. Lubię stać truckiem na thurrock services M25, gdzie zawsze niezmiernie miła recepcjonistka bez problemu zamawia dla mnie taksówkę na Londyn. Lubię to poczucie, że jestem wśród normalnych ludzi, lubię wysoki poziom obsługi mojego jestestwa w restauracjach, podczas zwiedzania miast, muzeów, czy choćby na rozładunkach i na stacjach benzynowych. Nie odnoszę takiego wrażenia w Niemczech. Mimo że młodzi Niemcy z reguły są w porządku, to wśród starych ciągle czuję się na komisariacie gestapo – przepraszam, ale naprawdę tak się czuję. Podczas niedawnej niedzielnej rozmowy w domu Louiego, do którego zawsze zaprasza mnie, o ile mam okazję kręcić pauzę w mieście The Beatles, rozmawialiśmy o patriotyzmie i moje obserwacje, choć oczywiście nie sięgające w głąb lokalnych niuansów mentalnościowych, pozytywnie go zaskoczyły.

Brytyjczycy są dumni z Wielkiej Brytanii. Kochają swój kraj – i jest to miłość spokojna i zwyczajna. Mdła jak pudding, ale pewna. Nie ma w niej zacietrzewionej afektywności rydzykowego społeczeństwa ani prawicowych azymutów z horyzontem zastawionym lękliwą pobożnością za wszelką cenę. Nie ma również lewicowej reaktywności na zboczenia prawicy. Życie polityczne Brytyjczyków polega na traktowaniu lewicy, prawicy i centrum jako modułów tego samego, brytyjskiego pragmatyzmu, dystansu do wszelkiej maści ideologii i zasadzie common sense jako wyznaczniku normalności. Wynika to prawdopodobnie z prostego faktu, że jako ludzie potrafią żyć i cieszyć się życiem. Może jest to model wychowania, może kontynuacja dalekomorskiej tradycji, mniej agrarnej? Nie wiem. Brytyjczycy z reguły nie potrzebują protez światopoglądowych na własne deficyty. Jeśli masz problem – to go rozwiąż, a nie omijaj. Żadna grupa ludzi nie rozwiąże twoich kłopotów. To ty masz problem, nie kto inny. I nie pogrążaj się w tym problemie – idź i go rozwiąż, bo jedynym twoim problemem jest to, że nie chcesz go rozwiązać, a nie ma takich problemów, których rozwiązać się nie da. Wszystko się da, tylko przestań się nad sobą użalać. I przede wszystkim: „Always look on the bright side of life” jak śpiewają Pythoni w jednym ze swoich skeczy. To spokojna afirmacja. Od początku studiów bardzo pozytywnie zaskoczył mnie stoicyzm, który odnalazłem na Wyspach w takim stopniu jak w żadnym innym kraju. Oczywiście nie mówię o imprezach, bo tutaj Brytyjczycy nie mają niestety granic. – Pijany Anglik czy Szkot to wcielony szatan. Ktoś znacznie bardziej nieokrzesany od pijanego Polaka. I jeszcze ważna sprawa: Patriotyzm nie jest na wyspie jednym ze światopoglądów. Jest elementem życia w społeczeństwie, takim jak dla nas są reguły ruchu drogowego. W Polsce patriotyzm został dziwacznie skoligacony z anachronicznym sentymentalizmem, bezpodstawnie roszczącym sobie pretensje do tworzenia jedynego możliwego punktu widzenia. Polski patriotyzm w większości przypadków jest martyrologicznym historycyzmem, mitologią szabelek skierowanych na czołgi zewsząd osaczającego Polskę diabła. W Wielkiej Brytanii patriotyzm jest pro obywatelską postawą społeczną i nie ma niczego wspólnego z jakimś społecznictwem. Patriotą jest każdy. Jeśli ktoś nim nie jest – cierpi uraz, ma z sobą problem, a może czegoś nie zrozumiał. Polski patriota w Wielkiej Brytanii jest traktowany z o wiele wyższym szacunkiem niż Polak, który wyrzeka się polskości, gloryfikując UK. Taki jest uznawany za tchórza.

Mówiąc o patriotyzmie mówimy z Louiem nie tylko o głęboko zakorzenionym poczuciu tożsamości z miejscem lub z narodem, lecz przede wszystkim o postawie człowieka wobec swoich korzeni. I tutaj również nie musimy nawiązywać to jakiegoś tożsamościowego arche, ponieważ z miejsca narodzin człowiek może być dumny w stopniu takim samym jak z daty i godziny, w których ujrzał świat. Możemy przecież odróżnić dumę, której sobie samym nie zawdzięczamy, a w związku z tym tak naprawdę nie mamy powodu do bycia dumnym, od godności. Pierwsza dąży do jakiejś wyimaginowanej raczej metafizycznej głębi, czyli istotnie jakiegoś błędu myślowego, który, pomijając serdeczną powierzchowność człowieka, pragnie zawłaszczyć sobie i podporządkować ludzkie wnętrze, wyrywając jego indywidualne serce w ofierze idei. Duma może przesycić Człowieka tylko jako wzniosła radość wynikająca z poczucia słuszności i dużej wartości czynu, którego sam dokonał. Można być również dumnym z powodu osiągnięć ludzi, z którymi coś nas łączy – choćby historia. Mimo to duma odczuwana z powodu miejsca czy daty narodzin, wskazuje na deficyt własnej osobowości, która rozpaczliwie ucieka przed sobą w kierunku wartości zewnętrznych, na których próbuje siebie zbudować. Podobnie z resztą budowanie dumy własnego ego na zasadzie manifestowania niechęci do swojego pochodzenia: To nie jest odmienny azymut. Patriotyzm i antypatriotyzm mają inny zwrot. Kierunek jednak pozostaje ten sam. Zanim przeszliśmy do pojęcia godności, rozpatrzyliśmy patriotyzm budowany na afekcie dumy właśnie.

Nazwaliśmy go z Louiem patriotyzmem tożsamościowym (identity patriotism). Reprezentuje on postawę jednostek poszukujących tożsamości własnej (ipse) poza sobą. Jest więc w istocie protezą tej tożsamości. Nadto, co warto podkreślić – nie jest to prawdziwy patriotyzm, ponieważ motywem działań jednostek utożsamiających się z narodem czy rasą nie jest ich afirmacja, tylko afirmacja samych siebie na kanwie poczucia siły, jaka zapewnia im – w ucieczce od samotności – grupowa identyfikacja. Dla nacjonalistów, aksjologicznego telos upatrujących w romantycznych porywach jednających Naród, dla faszystów, w jedności (więzi – fasci) eksplorujących siłę i moc dla swych nadwątlonych psyche, dla nazistów, potrzebujących resentymentu dla podbudowania własnego ego, Naród się nie liczy. Jest tylko pretekstem. Louie przypomniał mi o starej, brytyjskiej zasadzie common sense, gdzie identity oznacza tyle, co consensus. Innymi słowy zdrowy rozsądek jest pośród Brytyjczyków zasadą – nie tylko filozoficzną – uszanowania konwencji społecznej, językowej, obyczajowej i prawnej, w celu uczynienia życia bardziej klarownym i prostym. Jest więc wręcz kwestią wyczucia estetyki i odrzucenia niskiej afektywności uznanie common sense jako reguły mądrego postępowania w praktyce społecznej. Patriotyzm tożsamościowy traktuje common sense jako cel, do którego jednak nie prowadzi sam zdrowy rozsądek, tylko afektywne jego umiłowanie; paniczne, ckliwe, tępe, płaczliwo-grożące, w pusty sposób wniosłe i manipulujące emocjami. Konwencja społeczna przestaje tutaj odkrywać rolę racjonalnego paradygmatu, a staje się wyidealizowanym celem, do którego żaden rozsądek nigdy prowadzić nie będzie. W rękach narodowców konwencja społeczna staje się przymusem, a przez to traci status konwencji. Dobra reguła zatraca transparentność i kontekstualną dynamikę, przez co zanika w konwencji jej uniwersalny status zręcznego środka na rzecz skostniałej tradycji; staje się ona fetyszem dla tożsamości poszukujących idoli w celu zniwelowania własnego deficytu. Innymi słowy patriotyzm tożsamościowy przypomina bardziej buńczuczny front niedowartościowanych narcyzów poszukujących dumy pośród czynników od nich niezależnych i próbujących tę dumę potwierdzić poprzez narzucanie innym własnego punktu widzenia. W istocie jest to przeciwieństwo zarówno dumy jak i patriotyzmu.

Następnie przeszliśmy z Louiem do omówienia tego, czym właściwie jest duma, kiedy w momencie jej poszukiwania pośród czynników od nas niezależnych – bo tak jak można być dumnym z miejsca narodzin, z daty narodzin i pogody, która wówczas była, tak dumnym można być z powodu posiadania paznokci – traci rangę dumy. Czy jest coś, co poprzedza dumę? W końcu na dumę należy zasłużyć. Dumę należy w sobie zbudować. Człowiek dumny nie jest pyszniącym się próżniakiem. To ktoś, kto nie musi się ze swoją dumą obnosić ani jej manifestować, ponieważ duma ma to do siebie, że emanuje z Człowieka w sposób tak naturalny i niewymuszony jak dobry nastrój czy pogoda ducha. Duma, którą trzeba manifestować, jest tylko zacietrzewieniem. Duma prawdziwa jest „tym, co dodane” – jednym ze skutków, lecz nigdy nie jest fundamentem. Innymi słowy duma nie jest ani czymś, do czego należy dążyć, ani czymś, co w ogóle można w jakiś sposób „zdobyć”. Duma jest skutkiem pewnej postawy. Tym, co poprzedza niejako dumę, jest godność (dignity, pride, honour). W polskim złożeniu słów: „Bóg, Honor, Ojczyzna”, kolejność zdaje się nie być przypadkowa. Abstrahując już od personalnych upodobań teologicznych i nie wyrywając tych słów z kontekstu czasów, w których Bóg był tak oczywisty jak noc i dzień, zauważmy, że patriotyzm nie bierze się znikąd. Nie jest żadnym fundamentem. Jest sposobem manifestowania się innych wartości.

Patriotyzm jest naturalną postawą Człowieka, który afirmuje pewne wartości ludzkie i stanowi niejako ich emanację, zupełnie naturalny skutek ich kultywowania. Nawiązaliśmy więc do honoru pojętego jako godność człowieka. Dla osób wierzących godność oznacza wysoką wartość bycia Człowiekiem w ogóle – wartość usankcjonowaną przez Boga. Dla osób niewierzących w boga, tym, co nosi rangę Boskości, jest sam Człowiek lub Człowieczeństwo jako jeden z wymiarów Przyrody. Nie mówię tutaj o patologicznych przypadkach nienawiści do ludzkości z powodu efektu cieplarnianego czy innych aberracji – takie afekty uznaliśmy z Louiem za reakcje resentymentalne, czyli niskie; jeśli ktoś nazywa ludzi robakami (rakiem Ziemi), sam jest robakiem (rakiem społeczeństwa) – wówczas to ona ma problem z sobą, a nie ludzkość. Godność Człowieka oznacza wyjście z samego faktu, że jest się Człowiekiem. Wyjście – czyli pewną konstatację. Można bowiem być Człowiekiem i przez całe życie tego faktu nie spostrzec, żyjąc niejako „obok” własnego człowieczeństwa. Godność jest zadaniem, traktowaniem życia jako wyzwania, jest pewną „strukturalną zadaniowością” życia. Punktem honoru każdego Człowieka jest danemu już sobie Człowieczeństwu sprostać, czyli po prostu godnie go reprezentować. Uświadamianie sobie wysokiego wymiaru bycia Człowiekiem jest stawianiem przed sobą zadania bycia Człowiekiem. Na tym właśnie polega godność.

Tym, czego potrzebuje Człowiek najbardziej, jest afirmacja. To postawa, sposób myślenie i sposób kształtowania swojej świadomości. Cechuje się możliwym unikaniem negacji i mechanizmów ucieczkowych. Afirmacja dotyczy wręcz neuronalnego poziomu funkcjonowania mózgu Człowieka. Jest estetyką i higieną życia psychicznego, czymś przeciwstawnym głupocie. Rozróżniliśmy z Louiem patriotyzm tożsamościowy (identity patriotism), który uznaliśmy za antypatriotyzm reprezentujący nikczemność na poziomie podobnym samym antypatriotom, od patriotyzmu afirmatywnego lub afirmującego (affirming patriotism). Pod wieczór stwierdziliśmy, już w błogostanie, że patriotyzm afirmatywny nie musi być nazywane afirmatywnym, tylko po prostu patriotyzmem, bo takim jest wszędzie, nawet we współczesnych Niemczech – wszędzie prócz Polski. W odróżnieniu od patriotów prawdziwych, patrioci tożsamościowi przypominają antypatriotów, którzy – jak zaznaczyłem na początku tekstu – własny kompleks zaściankowości starają się zakamuflować wyjątkowo durnie pojętym kosmopolityzmem lub czynieniem siebie za wszelką cenę nowym, paryskim czy sztokholmskim folksdojczem, krakowianinem bardziej krakowskim od Krakowiaka, Celtem czy Irlandczykiem, który takim stara się być – zwłaszcza wobec Polaków, którym stara się obnażyć ich niskość – mimo że sam ma Daźboga za skórą i kartoflany nos.

Common sense to afirmacja. Podobnie afirmatywnym i budującym, będącym oznaką siły i dojrzałości człowieka jest pozytywny stosunek do swojej polskości i do Polski. Nie chodzi już o utożsamianie się z negatywnymi, martyrologicznymi aspektami zaścianka, które tak naprawdę z patriotyzmem nie mają nic wspólnego – to tylko lękliwy resentyment ludzi, którzy nie widzieli świata poza swoim małym miasteczkiem. Swoją drogą sam tym chętniej wracam do swojego Cieszyna, im więcej zwiedzam. Odkrywam bowiem nowe, do tej pory nie odkryte smaki swojego miasteczka i Beskidów. Chodzi o zdanie sobie sprawy z tego, że wstyd, ucieczka, negacja, odrzucenie, dopatrywanie się wyłącznie negatywnych aspektów swojego pochodzenia, ma podłoże w osobistych problemach, a nie w rzeczywistym tzw. stanie zewnętrznym. Polski antypatriotyzm jest bardziej zaściankowo polski niż wykrzywiony polski pseudopatriotyzm. Mamy więc szowinizm rydzykowych pseudopatriotów i antysemitów, mamy również „odwrócony szowinizm” tchórzy wyrzekających się jednego z elementów prawdy o sobie. Antypatriotyzm i nacjonalizm są tym samym kierunkiem zakompleksionego ego. Nawet jeśli kiedyś zamieszkam w Czechach – jestem czechofilem – zawsze będę Polakiem. Pragnę bowiem unikać zakorzeniania się opartego na wykorzenianiu, zdawszy sobie sprawę z tego, na jakich zasadach kształtowania tożsamości i nie-tożsamości taki mechanizm funkcjonuje.

Źle świadczy o człowieku, kiedy okłamuje swoją przeszłość. Czymś innym jest krytycyzm i nie szczędzenie gorzkich słów pod adresem patologicznych zjawisk, jakie niestety toczą Polskę od lat. Wśród zjawisk najgorszych, obok psychopatycznego pseudopatriotyzmu frakcji narodowych, maryjnych, proponujących rzewną, sentymentalna papkę w iście pisowskim, smoleńskim stylu, żerującym na emocjach, a nie uzasadniającym w racjonalny i nieemocjonalny sposób, że Polska jest po prostu wspólnym podwórkim i naszym wspólnym biznesem, mamy wyrastający z takiego fanatyzmu antypatriotyzm. Wydaję się być niektórym spośród moich nawet znajomych czymś świadczącym o rzekomym przebudzeniu, o "przejrzeniu na oczy" czy odkryciu wyzszego wymiaru człowieczeństwa kalanie własnego gniazda, dowodzenie pozostałym Polakom, że tkwiąc w polskości są nikim, są śmieszni i śmiesznymi pozostaną. Mam dla takich ludzi inną informację: My nie jesteśmy śmieszni, tylko zwyczajni. Gdyby przyszła wojna, to wy – tak jak większość pseudopatriotów – będziecie obrabiać witryny sklepów. Podkulicie ogon i będziecie uciekać z tym, co zagrabiliście, a po wojnie – żerować na kraju, którego nie broniliście. Taką niestety macie mentalność. Oczywiście mam nadzieję, że żadnej wojny nie będzie – to tylko pewien obraz. Ci, którzy czują się Polakami z tego tylko powodu, że tej polskości po prostu się nie wyrzekli, choćby pracowali poza granicami swojego kraju, bo u nas na miejscu rzeczywiście zarobki niektórych ludzi bywają uwłaczające, no więc ci ludzie, mają trochę więcej klepek mózgowych od was, "opluwaczy". A przede wszystkim maja mocniejsze charaktery i można im bardziej zaufać. Kiedy opluwacie Polskę, nigdy nie wiadomo, czy nie obsmarowujecie za plecami drugiego człowieka. Prawdopodobnie tak właśnie jest – bo na takim mechanizmie budujecie swoją własną tożsamość. Zapoznajcie się proszę z terminem: "resentyment". Jest dostępny w wikipedii. 

Ten tekst to nie jest mój żaden manifest, ponieważ nie jestem romantycznym człowiekiem ani nawet miłośnikiem historii. Nie jestem patriotą w tożsamościowym sensie, choć przyznam szczerze, że jako istota nie wyzuta z emocji, bardzo miło wspominam z dzieciństwa klimat mazurskich wakacji, odwiedziny po drodze Warszawy, która, choć dziś wydaje mi się trochę większymi Katowicami, wówczas robiła wrażenie metropolii, lubię swoje Beskidy i Cieszyn. I najzwyczajniej na świecie zauważam, że wszędzie, gdzie jestem, patriotyzm jest po prostu ok., a kiedy ktoś źle mówi o swoim kraju, na tego patrzą od razu jako na kogoś, komu raczej nie powinno się ufać – i słusznie. Ludzie na rampach rozładowczo-załadowczych, na zakładach, w biurach, w miasteczkach, pubach, restauracjach oraz kierowcy z innych krajów zawsze pytają mnie, co słychać w Polsce, co warto zwiedzić, jaka jest pogoda, co słychać w polityce. Zawsze odpowiadam, że polityka mnie przerasta, ale podnoszę kciuka, kiedy mówię o tym, co w Polsce. I że warto zwiedzić Gdańsk i wybrzeże – mamy zimne morze, ale piękne plaży ze złotym piaskiem i zdrowe powietrze, wydmy i sosnowe bory, mamy malownicze Kaszuby i Mazury, Warszawę z jej historią i specyficzną, trochę eklektyczną, trochę postkomunistyczną nastrojowością, piękny Poznań i Toruń, Sandomierz i Kazimierz, w ogóle cała ściana wschodnia Polski idealnie nadaje się na bezkresne, piesze wędrówki i relaks dla ludzi spragnionych sielskości i luzu, a niekoniecznie udawania trapera z Alaski – dla tych mamy przecież góry. Warto zwiedzić Malbork, mamy też Kraków, unikatowe Tatry, Puszczę Białowieską – ostatni las w Europie, który nie wyrósł po wcześniejszej wycince, Bieszczady – część najdzikszego pasma górskiego w całej Europie. W ogóle to Karpaty są ostatnim pasmem górsko-leśnym, gdzie co prawda nie ma łosi i reniferów, ale są takie jak na Alasce niedźwiedzie, wilki i dzikie koty, sowy i inne dzikie ptaki. Na bagnach Biebrzy żyje największa różnorodność ptaków w całej Europie, a ze Śnieżnika czy Turbacza widać wszystkie gwiazdy. Odwiedźcie również Cieszyn, w Polsce w ogóle jest sporo sennych miasteczek, gdzie latem można odpocząć tak samo jak w miasteczkach Prowansji czy Burgundii, ale Cieszyn jest wyjątkowy. Jeśli ktoś nie jest turystycznym konsumentem szukającym miażdżącego majestatu zabytków sensacyjnych jak Disneyland, tylko lubi kontemplować, ten polubi Cieszyn za prawdziwie prowincjonalny klimat i za czeskie piwo.

Spora ilość tych ludzi była już w Polsce. Miło wspominają imprezę w Krakowie czy Zakopane. Podoba im się – zwłaszcza młodym Niemcom – to, że po przekroczeniu granicy w Zgorzelcu, nagle wjeżdżają w inny wymiar, gdzie z A4 widzą niezurbanizowaną przestrzeń wokół. Za każdym razem jadąc z zachodu czwórką mam to samo doznanie. Bardzo to lubię. Doceniam piękno polskiego krajobrazu, choć tak potężnie je już zniszczyliśmy, próbując urządzić w latach 90’tych wolną amerykankę. Brytyjczykom podobają się barokowe zabytki, tajemnice Dolnego Śląska i przyroda. Skandynawom bardzo podoba się nawet ów nie lubiany przeze mnie architektoniczny nieład. Dla nich jest to po prostu coś odmiennego.  

Symptomem ignorancji, a także abnegacji psychicznej, porzucenia zadaniowości i odarcia z godności jest nieumiejętność dostrzeżenia tego, że żyjemy w Polsce takiej, jakiej nigdzie indziej nie ma i że im sami lepszymi jesteśmy ludźmi dla siebie i dla innych ludzi, tym lepszymi jesteśmy również dla Polski. Nawet jeśli wolimy utożsamiać się z innymi, to raczej dlatego, że znajdujemy lepsze rozwiązania, a nie uciekamy od gorszych. Natomiast im więcej doświadczamy lepszych rozwiązań, tym częściej orientujemy się, że lepsze i gorsze są wszędzie. Wszystko ma swoje plusy i minusy. Nie tylko o jednej stronie. Jeśli po jednej stronie widzimy same plusy, a po drugiej minusy, to mamy z sobą spory problem.      

 

 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code