Może byśmy pogadali?

Dzisiejsze Słowo przypomina mi jak bardzo Boża logika różni się od mojej. Jeśli ktoś mnie w jakiś sposób zrani to idę do „swoich” zrobić komuś takiemu „reklamę”. Opowiadam współbraciom jak to bardzo zostałem pokrzywdzony, jak mnie to boli itd. Wyrzucam z siebie emocje i uczucia bo podobno jak się coś z siebie wyrzuci to powinien nastać pokój serca. Niestety, nic z tego! Kiedy po raz kolejny mijam mojego „kata” na ulicy to znów burzy mi się krew. Zamiast z uśmiechem podejść i przywitać się, zaciskam zęby i odwracam głowę… Myślę sobie, coś tutaj nie gra. Niby modlę się za tego człowieka ale nadal nie mogę się z nim spotkać!

Odpowiedź jest wręcz naiwnie prosta. Po prostu zamiast iść wyżalić się ludziom postronnym trzeba udać się do winowajcy. I to jemu opowiedzieć o tym co się czuje, jak jego ciosy mnie poraniły. A później? A później człowiek odchodzi wolny!

23 lata zajęło mi zrozumienie tej prawdy. Pewnego wieczoru całkowicie zmieniło się moje myślenie. Dotychczas myślałem i działałem tak jak pisałem na początku. Zadana mi rana zostawała rozdrapywana przy osobach trzecich. Żaliłem się swoim a swoi mnie pocieszali, czułem się dobrze, do czasu. Do czasu kiedy tę osobę, konkretnie kobietę mijałem na ulicy. Czułem się zniewolony przez moje własne emocje, uczucia oraz ranę, którą mi zadano. Czułem się strasznie. Pytałem Boga o to co mam robić. Pan dawał mi myśli o tym by się z tą osobą spotkać
i zwyczajnie pogadać. Pogadać i powiedzieć o tym jak się z tym wszystkim czuję. A czułem się fatalnie, zostałem mocno zraniony, czułem się wykorzystany. Na myśl o tym wszystkim nie raz roniły się łzy. No ale to jak, że niby mam przy kobiecie, pokazać, że jestem słaby, wrażliwy i że mnie też boli? O nie! Nie ma bata, mam honor! I tak rozpierała mnie męska duma. Tylko, że ból nie mijał, wręcz przeciwnie narastał. Powiedziałem Boże ok, jeśli to twoje rozwiązanie to daj sposobność. Próbowałem chyba przez 2 miesiące skontaktować i spotkać się z moją koleżanką. Nic z tego. W pewnym momencie jeszcze bardziej się pożarliśmy.
Pan jest jednak wielki i tak przy „przypadkowej” pomocy znajomych udało się z nią spotkać. Wystarczyła 15 minutowa rozmowa podczas której wszystko co złe zostało zatarte wzajemnym przebaczeniem. Poryczałem się jak bóbr. Nie mogłem przestać. Nie wiem co sobie wtedy myślała o mnie, nie wiem co myśleli inni. Może uważali, że to wstyd. A ja powiem Wam, że to właśnie wtedy najpełniej czułem się mężczyzną i świadkiem Chrystusa!!

Pewnie zapytacie co było dalej? Zdziwię Was bo zupełnie nic, tak jak nie mieliśmy z sobą kontaktu tak nie mamy. Nie mamy okazji się spotykać i rozmawiać. Czasem się tylko miniemy na ulicy czy gdzieś tam ale nie ma już wrogości, odwracania głowy jest za to uśmiech i cześć. Czasem krótka wymiana zdań.

Każdy poszedł w swoją stronę ale jako człowiek wolny i dumny!

Też kilka słów o Jezusowym zapewnieniu, że gdzie dwóch czy trzech tam Bóg jest pośród nich. My mamy jakieś dziwne myślenie w którym jakość mierzymy ilością. Koncert był udany bo bilety wysprzedane, tak samo z meczem piłkarskim. Ta wspólnota jest super bo ma dużo członków itd. Itd. Przykłady można mnożyć.
Dokładnie dwa tygodnie temu miałem okazję modlić się i uwielbiać Pana z moimi przyjaciółmi z Kościoła Zielonoświątkowego w  Chełmnie. Na sobotnim wieczorze chwały i na niedzielnym nabożeństwie było nas może z…ośmiu. Mimo wszystko aż w powietrzu czuło się niesamowitą obecność Bożego Ducha! Twarze tych kilku osób były odmienione. Tryskały Bożą radością!

Owoce tych dni zbieram do dzisiaj i mam nadzieję, że jeszcze długo będę! Bóg nie potrzebuje tłumów! Wystarczy mu kilka osób, które mają wielkie serca!

Na myśl przychodzi mi także nasze stowarzyszenie i wspólnota „Jest nadzieja, więc warto żyć”. Na początku było to tylko pragnienie trójki osób zranionych przez życie
i chorobę. Dziś jest nas 20 szaleńców, którzy chcą iść i krzyczeć: życie jest piękne!

Chwała Panu!

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code