Koniec “raju” multi-kulti, czyli o tolerancji pustej, jak balonik

W Europie Zachodniej, po deklaracji Angeli Merkel o fiasku polityki wielokulturowości, i całkiem niedawno podobnym oświadczeniu Dawida Camerona, rozgorzała debata czy rzeczywiście wielokulturowość zawiodła. Nikt oczywiście nawet nie próbuje definować czym owa wielokulturowość miałaby być, jak należałoby ją rozumieć, a sprawę rozwiązują indywidualne intuicje, emocje, jakieś mgliste wyobrażenia.

W latach 60-tych wiele państw Europy Zachodniej w odpowiedzi na boom ekonomiczny było zmuszonych przyjąć w swoich granicach imigrantów z krajów tak zwanego trzeciego świata. Francja z Algierii, Niemcy z Turcji, Wielka Brytania z krajów arabskich. Rzecz jednak w tym, że owi imigranci mieli być tylko goścmi, którzy przyjechali do wybranych państw na czas określony, by uzupełnić deficyty na miejscowych rynkach pracy, a następnie uprzejmie swoim gospodarzom podziękować za gościnę i ich opuścić. Takie były założenia, a rzeczywistość, jak zwykle, okazała się dużo bardziej złożona. Niepisany kontrakt między przyjmującymi a przyjmowanymi zakładał, że ci pierwsi pozwolą tym drugim spokojnie wykonywać pracę, kultywować swoje tradycje, obyczaje, język, kulturę, a ci drudzy w zamian za tak pojętą tolerancję, zobowiązują się do przestrzegania obowiązującego porządku prawnego. Sielankowe wizje pokojowego współistnienia okazały się jednak trudne do zrealizowania. Gospodarze bowiem szybko zaczęli przymykać oczy na zachowania przybyszów nie zawsze zgodne z obowiązującym prawem, a przybysze widząc, że świat Zachodni tak naprawdę nie ma im nic poza pracą do zaoferowania, odwrócili się szybko od jego "oferty" kulturowo – obyczajowej. Jak zwykle w takich wypadkach pustkę i niewiedzę, czy czasem nawet złą wolę, wypełniły stereotypy. Gospodarze z czasem zaczęli postrzegać swoich gości, jako zacofanych, nierefermowalnych, w każdym bądź razie dużo gorszych od siebie osobników, którzy mogą owszem żyć obok nas, pod warunkiem, że nie wchodzą nam w drogę, a co czynią w swoich domach to już nie nasza sprawa. Goście natomiast ukuli sobie stereotyp dekadenckiego, rozpustnego, do cna zepsutego i bezbożnego Zachodu. Dalszym skutkiem mogła już być  tylkocoraz większa radykalizacja, po jednej i po drugiej stronie. Nie przez przypadek zamachów bombowych przed kilku laty w Londynie dokonali muzułmanie pochodzenia arabskiego, którzy urodzili się, wykształcili i pracowali w Wielkiej Brytanii. I to nie bieda – którą tradycyjnie próbuje się obciążyć odpowiedzialnością za całe zło tego świata – pchnęła ich do dokonania tych zamachów. Ci młodzi ludzie pochodzili z tak zwanych dobrych rodzin, dobrzy sytuowanych materialnie, byli sobrze wykształcenie i mieli pracę. Podobnie rzecz się miała z zamachowcami w Hiszpanii czy Stanach Zjednoczonych. To oczywiście musiało jeszcze bardziej zradykalizować nastroje w społeczeństwach gospodarzy. Pojawiały się nawet pomysły deportowania cudzoziemców wyznających islam bez specjalnego wnikania w to, czy rzeczywiście byli w jakiekolwiek sposób zaangażowani w organizację zamachów, w działalność radykalną czy też nie. Szybko jednak politycy poszli po rozum do głowy i uznali, że nie jest to rozwiązanie problemu, choć takie pomysły co jakiś czas oczywiście wracają. Coś w rodzaju odpowiedzialności zbiorowej, którą oficjalnie światła Europa gardzi, przynajmniej na poziomie dokumentów i przemówień.

Dlaczego zatem owa wielokulturowość zawiodła? Dlaczego Europa Zachodnia produkująca największą ilość dokumentów zawierających wyrażenia "prawa człowieka", "godność ludzka", "tolerancja", "wolność wyznania", "wolność przekonań", "wolność słowa" okazała się być bankrutem na polu integracji osób z zupełnie odmiennych kręgów kulturowych? Częściowa odpowiedź na to pytanie mogłaby się sprowadzić do ignorancji wielu biurokratów, bowiem gdyby tylko zechcieli, wiedzieliby doskonale, że prawo produkowane w nadmiarze dewaluuje się niemiłosiernie. Mało kto czyta konwencje, rezolucje, zalecenia, dyrektywy, zresztą nawet trudno mieć o to pretensje do przeciętnego obywatela państw członkowskich. Szkoda na to czasu i energii. Zawiodły też środowiska, których rolą jest przekazywanie treści zawartych w owych dokumentach językiem zozumiałym dla każdego niemal obywatela. A jeśli nawet podejmowały się przekazywania owych treści, to mrzonką byłaby wiara w to, że znajomość treści zawartych w fundamentalnych dla porządku prawnego UE dokumentach może w sposób masowy kształtować świadomość obywateli państw członkowskich Poza tym, warto pamiętać, że dewaluuje się nie tylko prawo, dewaluuje się także język. "Godność człowieka", "tolerancja", "wolność" stały się znakomitymi słowami kluczami, od których można było rozpoczynać i kończyć wystapienia przed zacnymi gremiami, w mediach.  Okazało się jednakże, że słowa te nie niosą za sobą głębszej treści, a już na pewno nie zawsze idą w parze z czynami. Jako przykład przywołajmy choćby niedawne deportacje Romów z Francji. Cóż z tego, że są oni obywatelami jednego z krajów unijnych, którzy mają prawo przebywać na terytorium każdego państwa członkowskiego do trzech miesięcy bez żadnego zezwolenia. Czy ktokolwiek sprawdzał, jak długo deporotwani przebywali na terytorium Francji? Nie musiał. Pani Komisarz pogroziła prezydenowi Francji palcem i sprawa została zamknięta, przynajmniej dla mediów i elit unijnych, bo nie dla Romów. A weźmy pod uwagę, że miało to miejsc w kraju mieniącym się być ojczyzną i oazą wolności i swobód oraz praw człowieka, a nie w jakiejś Polsce czy na Węgrzech! Czy jest to dulszczyzna? Ależ skąd! We Francji?

Samo zaś słowo tolerancja stało się taką samą marką, jak "Mars", "Snickers" czy "MacDonald". Fajnie brzmi, jest cool, jazzy i trendy, a dodatkowo jest nawet drogą do sukcesu towarzyskiego w określonych środowiskach, nie wszystkich rzecz jasna, są też bowiem środowiska, w których funkcjonuje, jako obelga, albo przedmiot ironicznych żartów. Rzecz nawet nie w tym, by to słowo wyrzucać z naszego nowoczesnego słownika, ale nadać mu zupełnie nową treść.

Jak to się bowiem stało, że na polu owej polityki wielokultuowości zawiodło nie tylko państwo, ale także trzeci sektor. Trzeci sektor w Europe Zachodniej w jakiejś mierze stał się tak na dobrą sprawę już nie tyle emanacją społeczeństwa obywatelskiego, co doskonałym przemysłem, traktowanym niekiedy cynicznie, jako maszynka do robienia pieniędzy. Klucz do sukcesu tkwi w opanowaniu pewnej nomenklatury językowej i używaniu jej w organizacyjnym piarze, dokumentach, a nade wszystko we wnioskach i projektach o dofinansowanie. Im więcej pustosłowia i unijnej nowomowy, tym większe szanse na sukces. Schody jednak zaczynają się wtedy, gdy z projektami trzeba wyjść do owych "Innych", gdy trzeba wyjść do nich z konkretną ofertą, zachęcić do Spotkania (przez duże S). Ale co zrobić, gdy owi "Inni" naszą ofertę odrzucają? Gdy jest ona dla nich z punktu widzenia ich religii, kultury, tradycji, obyczajów kompletnie nie do przyjęcia? Co zrobić, gdy wartości, z którymi wyruszamy na sztandarach w żaden sposób nie mogą zostać inkorporowane do Ich systemu wartości? Co począć, gdy ów Inny uważa, że może mieć cztery żony i niepodzielnie może decydować o losie każdej kobiety pozostającej pod jego władzą, czy będzie to żona, czy córka? Co z Nim począć, gdy związki homoseksualne uznaje za grzech śmiertelny? Co zrobić, gdy demokrację uznaje za twór szatana, a Zachód za bezbożne siedlisko dekadencji? W takich momentach często pojawia się rozczarowanie, frustracja, wypalenie, ale projekty prowadzić należy nadal, wszak to niezłe źródło docohdów, a skoro działania na jednym polu nie przynoszą rezultatów, to poprzestańmy choćby na tym, co na powierzchni rzeczy. Pozostawmy Innych samym sobie, niech sobie noszą te swoje burki, niakby, czadory, niech rozkładają dywaniki i modlą się pięć razy dziennie, niech mają swoje bazary, na których nawet od czasu do czasu zrobimy zakupy, by udowodnić, że jesteśmy otwarci i tolerancyjni, ale poza tym niech się zamkną w swoich gettach i usuną z pola naszego widzenia. Od czasu do czasu zorganizujemy festyn, na którym zaprezentujemy tańce ludowe, stroje narodowe, specjały kuchni egzotycznych, a później każdy wróci do siebie. Wy żyjcie spokojnie w swoich gettach, a my wrócimy na nasze przedmieścia. Wy będziecie przymykać oczy na nasz styl życia i porządek społeczno – polityczny, a my odwdzięczymy się wspaniałomyślną tolerancją dla waszej odmienności.

Pojawiły się nawet nie tak dawno propozycje – autorstwa jednego z biskupów anglikańskich w Wielkiej Brytanii – by szarijat uczynić równoprawnym prawu brytyjskiemu. Przymykano też oczy na zjawisko przemocy domowej, bo ta – jak tłumaczono jest uwarunkowana kulturowo – co doprowadziło do swego rodzaju rasizmu, bowiem przemoc w rodzinach "białych" miała być surowo karana, i jednocześnie dopuszczalna w "kręgach muzułmańskich", przez te same władze, pod rządami tego samego prawa.

Tak w wielkim  skrócie owa polityka wielokulturowości miała wyglądać. Tylko czy jest to jeszcze tolerancja czy już całkowita obojętność i rejterada z pola, na którym rzekomo zwycięstwa odnieść w żaden sposób nie można?

Tolerancja została sprowadzona do pustego słowa, frazesu, który zaczął nam się mylić z obojętnością, wycofywaniem się z trudnej sytuacji, tyle, że trudno jest się przyznać do własnej bezsilności, nieumiejętności rozwiązywania spraw naprawdę trudnych, a swoją nieporadnosć lepiej przykryć szlachetnie brzmiącym słowem, w tym wypadku "tolerancją".

Tolerancję wreszcie sprowadziliśmy do pewnej mody, do odruchu, do emocji, intuicji, która bardzo szybko musi się wypalić w zetknięciu z realnym światem. Tymczasem tolerancja to nie tylko łatwy zachwyt nad odmiennością, którą może być piękna. Odmiennością mogą być naprawdę piękne obyczaje, piękna literatura, piękny język, wspaniałe egzotyczne potrawy, cudowne stroje i tańce. Ale odmiennością może także być obyczaj porywania przyszłej żony, bez pytania jej o zgodę, odmiennością może być także dopuszczlane obyczajem porzucenie żony, może być pełna władza nad kobietą, rozciągająca się na wszystkie dziedziny życia. Odmiennością może być też najprawdziwsza zgoda kobiety na takie traktowanie i szczere pogodzenie się ze swoim losem. Co ztem począć, gdy  w naszej optyce takie zachowania się nie mieszczą? Co począć z kobietą, która twierdzi, że jej takie traktowanie odpowiada, a my się wciąż upieramy, że jest nieuświadomiona albo niewykształcona? A co z doskonale wykształconymi kobietami z Turcji czy Ianu, które chusty zakładają dobrowolnie? Tu znowu się pojawia rozczarowania, poczucie bezradności, i najprostszą drogą wyjścia z sytuacji staje się wycofanie, które na swój użytek nazwiemy wspaniałomyślną tolerancją.

Bład polityki wielokulturowości, ale też wszystkich szermierzy łatwej tolernacji polegał na tym, że nikomu nie tłumaczono, iż tolerancja, to tak naprawdę ciężka praca. Tolerancja to nie miłość, to nie krótkotrwały odruch, to nie moda, to nie słowo klucz, nie momentalnie gasnąca emocja, ale ciężka praca nad samym sobą i nad światem zewnętrznym. Tolerować to znaczny znosić coś, wytrzymwać, przecierpieć. To nie jest jakieś euforyczne i ekstatyczne rozpłwanie się w zachwycie nad "Innym", którego tak naprawdę nie znam, albo wiedza, o którym jest nader powierzchowna.

Warto też stawiać pytania o granice tolerancji. Co mogę i powinienem znieść, przecierpieć, wytrzymywać. Jakkolwiek problemu nie muszą stanowić odmienne stroje, język, kuchnia, religia (choć i to wcale takie oczywiste nie jest), to jak daleko może sięgnąć nasza tolerancja w odniesieniu do pozycji kobiety w niektórych społecznościach muzułmańskich (użyłem słowa "niektórych", bo należy pamiętać, że jest ona różna w zależności od kraju – inna jest bowiem pozycja kobiet w Iranie, inna w Turcji, a jeszcze inna w Algierii). Jak daleko możemy się posunąć w tolerowaniu odrzucania, lekceważenia wartości nieodłącznych dla porządku demokratycznego. Czy możemy tolerować przemoc domową wobec kobiet (tu też należy podkreślić, że absolutnie nie każda społeczność muzułmańska taką przemoc dopuszcza, i nie każdy muzułamanin w społeczności taką przemoc dopuszczającej do niej się ucieka)? Czy mężczyzna ma prawo porwać kobietę i poślubić ją wbrew jej woli?

Takie pytania warto stawiać już teraz, bo później może być za późno. Tak na szelki wypadek, byśmy nie powtórzyli błedów, które zostały popełnione w Europie Zachodniej, a wszystko wskazuje na to, że zmierzamy w tę stronę. Rzecz jest o tyle ważne, że społeczność muzułmańśką mamy w naszym kraju coraz większą i nie wszyscy wyznają tak łagodną i liberalną wersję islamu, jak polscy Tatarzy.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code