Joanna i Andrzej Gwiazdowie. Dziesiąte piętro.

Ostatnie piętro z dziesięciu, blok, Gdańsk-Żabianka. Malutkie mieszkanko.

Pierwszy raz trafiłem tam w 1985 roku. Dobrze pamiętam, szukałem bowiem wówczas sojuszników i wszelkiej możliwej pomocy. Po kilku latach przygotowań i anarchistycznej propagandy szykowałem się do odsiadki za odmowę służby wojskowej. Działałem w tzw. Ruchu Społeczeństwa Alternatywnego. Chodziło o zniesienie przymusu owej "służby" i wprowadzenie w Polsce jakiejś znośnej, zastępczej formy. Służenie Jaruzelskiemu i bycie gliniarzem wobec społeczeństwa – nie mieściło mi się w pale.
 
I trafiłem do Państwa Gwiazdów. Za pasem upchane miałem "Homki", nasze ówczesne czasopismo, i swą broszurę pt. "Przeciw armii", w której to postulowałem zniesienie wojska (w perspektywie) w … siwy dym.
 
Winda na dziesiąte piętro i "achtung minen", bo wiadomo, że "lokal" obstawiają ubecy. Puk-puk – wszedłem. Niezwykle mili państwo. Ale! – cicho sza, o poważnych sprawach bardziej się pisze, niż mówi – podsłuch. I takeśmy gadali, pisali. Andrzej, facet twardy i konkretny, istny sybirak, mnóstwo włosów na twarzy, rzekł: toż cię po prostu wsadzą do pierdla! No pewnie – rzekłem. Milczenie. – To ci pomożemy.
 
Tak zaczęła się nasza współpraca, i nie skończyła, choć faktycznie wylądowałem w pierdlu i po prawie roku rozmaitych zadym – wyszedłem.
 
Zaczęliśmy z kumplami wydawać pismo pt. "Acappella". Do drugiego bodajże numeru zaprosiliśmy Joannę Gwiazdę. Napisała artykuł pt. "Polskie grudnie" z tezą, że ekipa Wałęsy i tzw. doradcy już przed stanem wojennym gadali z rządem i ubekami. W świetle dzisiejszej wiedzy nie jest to odkrywcze, ale wówczas wywołało skandal. Jako anarchiści mieliśmy to w dupie. Nawet polemikę z Dawidem Warszawskim spłodziłem. Wpadałem czasem na dziesiąte piętro, knuliśmy i wymienialiśmy się "bibułą", poznałem Annę Walentynowicz i inszych ludzi tworzących ongiś Wolne Związki Zawodowe. W końcu trafiliśmy do Stoczni, na strajk, w maju 1988. Początkowo – euforia i kupa roboty, druk, malowidła, twarze żywe i kochane. Ale cięgiem ktoś knuł za naszymi plecami, a w sierpniu – to już był pełen obciach. Wylazłem ze stoczni bokiem i pokręciłem głową na zapraszające gesty kumpli, idących pochodem ze splecionych ramionami. 
 
No i potem musiałem się ukrywać, bezpieka bowiem chciała mnie zamknąć.
 
W styczniu 1989 usiadłem przed gmachem bezpieki w Gdańsku i dałem się zwinąć dobrowolnie, jak zwykle, kiedy dupnęli już dwóch mych przyjaciół i zaczęli nachodzić nawet Beskid Niski, gdziem przemieszkiwał, spotkał grzyby, buddyzm i nauki Lao-tse. I znów trafiłem do pierdla, choć tylko na miesiąc i adwokat kopsnął od Wałęsy propozycję udziału w "stoliku młodzieżowym okrągłego stołu". Kuszące. Maskotka alternatywnej młodzieży na pewno byłaby atrakcją. Tymczasem po odsiadce klawisze oddawali mój dobytek: łańcuchów w kolorze srebrnym: 2, pierścionków:7, kolczyk:1, itd. Byłem z tego dumny. I odziewałem się starannie. Poważni – śmieszni gliniarze klasyfikujący mą "biżuterię"…
 
Wpadłem na dziesiąte piętro. "Ciekawe, ciebie też tam ciągną’? – zapytała, chyba Joanna, a propos "okrągłego stołu".
 
Nie zauczestniczyłem w "okrągłym stole". Skutecznie zwalczyliśmy jeszcze elektrownię atomową w Żarnowcu i na tym skończył się mój udział w tzw. polityce.
 
Taoizm i buddyzm przeważyły.
 
Gdzieś w międzyczasie znów wpadłem na dziesiąte piętro. Byłem w trakcie gór, lasów i mieszkania w indiańskim tipi. Doskonale się rozumieliśmy. Joanna wydała właśnie książkę pt. "Polska wyprawa na księżyc", o ich wspólnych wędrówkach po górach. Cudeńko, jak to góry i o nich opowieści. Wręczyłem swoją książeczkę, "Dumki Jacoba". Podobała się, z wyjątkiem wątku o urynoterapii i czeskiego pomysłu na wojnę.
 
Minęło parę lat. Kumpel Gal przytargał na wiochę grubaśną księgę wydaną przez "Obywatela" pt. "Gwiazdozbiór w Solidarności". Wywiad-rzeka, styrany przez Remika Okraskę. Czytałem pomaleńku, uważnie. Zajebista historia. Najważniejsze – żywa. Że subiektywna – wiadomo. Natknąłem się i na siebie. "Kiedy jego koledzy z "WiP" poszli do policji – on zamieszkał w górach i zbudował indiańskie tipi". Miło, ale ten stereotyp "WiP" – bolesny, jakby tak porównać – to z naszej formacji na palcach policzyć tych, co do służb w nowym państwie… A insi…
 
Na wsi mieszkam. Babę kochaną na Żabiance nawiedzając – maszynę do pisania znalazłem. Na murku, pod blokiem. Super, piękną, w drewnianej skrzyneczce, kanadyjską.
 
Odwiedziliśmy Państwa Gwiazdów, pochwaliłem się znaleziskiem.
 
– To my ją wystawiliśmy, nie mamy już miejsca…
 

Komentarz

  1. Andrzej

    Dzięki za ciepłe wspomnienia

     Wojtku, 

    fajnie, że przypominasz o swoich kontaktach z zacnymi Gwiazdami. I jeszcze lepiej, że szeroko opowiedzieli swoją historię. To wspaniali ludzi, ale politycznie zmarginalizowani, i chyba jakoś przegrani. Szkoda. Ale duchowo ich życie ma wielkie i niepowtarzalne znacznie, choć trudno to dokładnie zważyć na szali globalnej wagi dobra i zła. Ale wierzyć warto, że miało to swój sens. Książki nie czytałem, chętnie przejrzę.

    Pozdrawiam Cię ciepło i jesiennie. W górach czekamy na halny, więc nadzwyczaj ciepło.

    Andrzej

    Ps. Obejrzałem film o Machno: dużo radości mi sprawił, choć wielu dialogów ukraińskich zwłaszcza nie rozumiałem w pełni. Dzięki.

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code