FERTYCZNA PANI X

Miało być dziś tak codziennie. Jak zwykle o przedświtowym jeszcze poranku wstałem i stwierdziłem, że pada, co nie jest  ulubionym tematem moich dociekań podstawowych, jak też nie jest nim to, że świeci słońce. Jak codziennie w kalendarzu było Krystyny, Kingi i Olgi, to samo zresztą było napisane w "Kalendarzu dla Nabożnych Niewiast", którym posługiwała się moja babcia w roku 1927 i w którym lubię szukać odpowiedników  informacji drukowanych  w dzisiejszych jedynych lekturach osiemdziesięciu sześciu procent nieanalfabetów zaludniających Patafonię. Dzień więc był codzienny. Woda jak zwykle wartkim strumieniem lała się z kranu, żarówka dowodziła, że mózg Edisona świeci jeszcze po 131 latach, choć rozżarzony trzpień węglowy do szklanej bani wsadził pierwszy niejaki Alieksandr Nikolajewicz Łodygin oczywiście, w dodatku aż pięć lat wcześniej (nie chodzi chyba o lata świetlne?). Daty znam, bo zaglądnąłem do encyklopedii. Kawa była jeszcze w puszce z etykietką, na której widniała pani z przegiętą w przegubie łapką z przylepionym do wygiętego fikuśnie wnętrza owej łapki talerzykiem i czajniczkiem z napisem: "Ne bojte se", co oznacza zachętę do spróbowania czarnej tinktury i nie może być tłumaczone jako  "Nie lękajcie się [spróbować tej oto kawy]", bo język czeski nie jest  w takim stosunku do języka polskiego, jak romb w stosunku do kwadratu, bo inaczej musielibyśmy przyjąć następującą definicję: "Romb to kopnięty kwadrat".           

                 A zatem dzień zapowiadał się codziennie. Tak zresztą lubię. Lubię wiedzieć, że dzień niczego nie sciemnia.
            

                     Jak codziennie udałem się na przystanek pekaesu po to, żeby czekać na autobus. Dokąd miał ten autobus podążać, nie wszyscy muszą wiedzieć.  Ważne, że był to ten sam wehikuł, co zawsze i ten sam prowadził go kierowca. Deszcz pięknie turlał się po oknach, można było opisywać ruch kropli wody po szybie. Tyle samo kosztował bilet i tyle samo kilometrów przemierzały koła. Inaczej, niż w przypadku pekepe, istnienie pekaesu nie wpłynęło na kurczenie się powierzchni ziemi naszej.
                   W
ysiadłem (co zresztą zawsze robię) i poszedłem w stronę rynku, na którym ten sam drogowskaz pokazuję tę samą drogę do WC (kiedyś były inne napisy: polski – Wychodek, czeski – Zachodek, ale unijny napis: Wodny Clozet obowiązywał wcześniej, niż zanik szlabanu na moście na pięknej rzece. Ale, kto pomyśli, że ja do powiatowego miasta się udaję po to, by tam korzystać z rzymskiej usługi, myli się. Szedłem na stragan, w deszczu. Tym razem deszczu nie do opisania, ponieważ zjawiska opisuje się z oddali, zza jakiegoś przyczółka, a nie tak, jak Empedokles, co wraz z zespołem badawczym wszedł do krateru poznając wnętrze gorejącego wulkanu, w którym był poznał z czego tak naprawdę świat jest zbudowany. Stał sie ogniem, zasadą pierwszą własnej filozofii.

                    Otworzyłem parasol, bo nie wypadało stawić się na rozmowie w mokrym ubraniu. Nie był to mój parasol, bo własnego nie mam i wolę moknąć, niż otworzyć gwiaździstość ortalionu nade mną. (To taka mała różnica miedzy mną a Kantem). Parasol był parasolką mojej Mamy i jest to jedyny parasol, jaki w miejscu obecnego codziennienia się posiadam. Parasolka była ładna, taka mamina właśnie. Miała małe różyczki na ciemnoszafirowym tle i ten dzyndzel, co zawsze denerwował Mamę, że tak dynda przed oczami, jakby nie mogła zmienić epicyklu przeciwdeszczowca.
                   Stragan. Morele, jak zwykle już przebrane, ostro spalcowane winogrona w kolorze węgierek, borówki, truskawki po kapitulacji, banany, jakby po nich walec przejechał, i ten deszcz i ci ludzie, z których każdy musi pomacać, bo wiadomo, co jest grane: "Macam więc jestem". Najbardziej podobają mi się rytualne obstukiwania melonów i przykładanie ich potem do ucha, co tylko świadczy o rozumieniu zasad melonologii stosowanej a również internistyki (stetoskopia klatki na piersi). Stukają i osłuchują. Lud nasz lubi albowiem pokazywać braciom i siostrom zza granicznej rzeki, kto tu jest na pewno bardziej posunięty w cywilizacji i kto częściej wyjeżdżał do Francji, Starszej Córy Kościoła zresztą. I byłoby jak zwykle codziennie, gdyby nie jedna Pani X, która coś powiedziała, a nie bardzo wiedziałem do kogo. Zapytana, potwierdziła, że do mnie właśnie powiedziała i skończyła się codzienność codziennego dnia.

                    "Jak – zapytała retorycznie – można chodzić mężczyźnie z kobiecą parasolką?". Ponieważ rzeczywiście jestem emocjonalnie niezbyt dojrzały, powiedziałem, że to "mamusina" parasolka. I zaraz tego żałowałem. Rzuciłem przecież perły przed wieprza. Bywa, że zanim pomyślę, to już wcześniej coś powiem. Odezwałem się, jąkając : "A pani to jest kupa wdzięku z przewagą kupy". Nie wiem, skąd mi to przyszło na język, bo nie z głowy przecież, co świadczyć może o tym, że jeszcze nie wykorzystujemy wielu możliwości mózgu. Już nie wiedziałem, po co tam stanąłem, a jeszcze nie doszła do mnie fotelowa refleksja, że była to próba, codzienna próba pogodzenia sie z tym, co jest. Na tym się jednak nie skończyło. Próbowałem zamknąć tę parasolkę, co w końcu głupie było, ale człowiek zadziwiony niczego jasno nie widzi. Zawadziłem szpiczastym pazurkiem szprychy o osłonięte foliową kapucą skokowane platynowomatowe włosy Pani X i postanowiłem opuścić gromadę, zapowiadającą zapewne sierpniową inwazję ós na stragany z owocami. "Jeszcze mnie tu tyrpał będzie!" – dorzuciła z właściwą sobie  poczuwalnością się do pointy  i zamknęła się kodą: "Owoce to by jadł, a przeprosić nie nauczony". Po co się odezwałem znowu?  -"Pani jest głupsza, niż ustawa o głupocie przewiduje!". I wściekły, już na wszystko, próbowałem się wycofać. A ledwo sie odwróciłem, zobaczyłem jakieś ciekawskie gęby, co nie słyszały, o co chodzi, ale się zorientowały, że coś sie stało strasznego.  I wtedy  doleciał mnie taki tekst Pani X, że utwierdziłem się w przekonaniu, że wiem, w jakim kraju żyję: "Potem to tacy właśnie chodzą i wrzeszczą na pobożnych ludzi, krzyż wyrywają, bo im przeszkadza być w samiusieńkim środku Polski!".

                 Byłem bardzo roztrzęsiony. Szybko szedłem przed siebie i na serio nie wiedziałem dokąd ani po co idę. Przyszło mi do głowy coś, co powiedziałby może Tischner, gdybym mu to opowiedział. Mam wrażenie, że tak by to ujął: "To wy tam w ogródku już tych wiśni nie macie?".


                I
to jest właśnie potrzeba codzienności.

 

Komentarze

  1. magddziemb

    też pada w K..

    Uśmiechnęlam się Profesorze.

    Cieszę się, że choć w ten sposób mogę być na bieżąco z Pana widzeniem rzeczywistości, wrażliwością, która jest mi bliska.

    Pozdrawiam jesiennie

    M.D.

     

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code