Dublińskie poranki

Od kiedy wróciłem w sierpniu z mięsiaca kapłańskiego z Manrezy wciąż eksperymentuję z różnymi sprawami w moim życiu, szukając lepszych rozwiązań w zasadzie we wszystkich dziedzinach życia. Dzisiaj opowiem o moim "porankowych" eksperymentach – najbardziej chyba ulubionych, i póki co udanych.

Ostatnio polubiłem wczesne poranki. Całkowicie zmieniłm rytm dnia. Kładę się ok. 23, a wstaję – a raczej staram się wstać – ok. 6 (W weekend wygląda to nieco gorzej Walczyłem o tę zmianę kilka tygodni, ale udało się, choć to wciąż zagrożone, bo uwielbiam siedzieć długo po nocach(jeszcze niedawno do 1-2). Ale póki co uczę się wczesno rannego życia. Poranki zaczynam od przebiegnięcia kilku kilometrów Dublińskimi zaułkami. Bieganie jest trudną modlitwą ciała: wychodzą na wierzch wszystkie Twoje cielesne i duchowe słabości: nie możesz opędzić się od natrętnych myśli, polemik, lękliwych perspektyw, jakby całe twoje zło chciało cię dopaść i powiedzieć: "poddaj się, i tak to nie ma sensu, ani to bieganie, anie w ogóle żaden ekstra wysiłek." Swoją drogą to taka pierwsze poranna lekcja rozeznania duchowego: zły kusi i wierci się strasznie, a ja go mam jak na dłoni. Bieganie, zwłaszcza na początku, uczy pokory: czujesz, że jesteś tylko kłębkiem rozbieganych myśli i uczuć, nękanego słabością ciała i łaknieniem. Pojwiającą się stopniowo lekkość i pewność doświadczasz, jako jakby nie z ciebie płynącą. Tak, zaułki Dublina w ciemny poranek stają się dla mnie prawdziwą bieżnią łaski.

Wracam zmachany, spocony, no i szczęśliwy, że pierwsza poranna runda poza mną i odtąd wszystko wydaje się możliwe, nie ma ma rzeczy, której bałbym się podjąć. Wcześniej rankiem było mi dość chłodno, teraz, nawet jeśli dom jest nie ogrzany, jest mi ciepło od wewnątrz. Przeniosłem się też ze swą modlitwą do kaplicy: ciszej, bo od ogrodu, i jakoś bliżej Obecności. W tym roku – na własne życzenie – zostałem zakrystianinem i zaczęłem spędzać w ogóle więcej czasu w naszej małej domowej kaplicy, i to też pomogło mi w tych przenosinach. Dom jest jeszcze uśpiony, cichy, przyciemniony, to samo na zawnątrz. Zmęczone bieganiem ciało, obmyte chłodnawym prysznicem, rozgrzane, dziwnie uspokojone, dobrze wchodzi w modlitwe: nie buntuje się, chce odpocząć, ucieszyć się nic nie robieniem. W kaplicy łatwiej mi wejść w przytomność Obecności, sprawia to pewnie szczególna łaska miejsca, ale też jest to taka "mała nagroda" za ten wysiłek porannego wstania, biegania, i dania Panu jakoś więcej miejsca i czasu. Donikąd nie muszę się spieszyć, jest jeszcze tak wcześnie. Mogę być tylko z Nim.

Modlę się rano na 4 sposoby – samo jakoś tak naturalnie wyszło. Zaczynam od modlitwy prostoty: 30 minut w zupełnym milczeniu, nie-myśleniu, w bezruchu, słyszę tylko bzyczące rozproszenia i narastającą Ciszę. Staram się skupić na Jednym i po prostu być z Nim. Zwykle Nic się nie dzieje. Na koniec – na dźwięk komórki – wynurzam się z ciemności modlitwą zawierzenia sw. Ignacego: "Zabierz Panie, i przyjmij, całą wolność moją, pamięć moją, i rozum, i wolę mą całą. Ty mi to wszystko dałeś, Twoje jest wszystko, Tobie to Panie oddaję. Daj mi jedynie Twą miłość i łaskę, albowiem to mi wystarczy." Mówię to na głos, dość cicho i wolno, kiedyś tylko wewnątrz, ale na głos jest lepiej.

Potem omadlam różne osoby i sprawy: ostatnio wychodzi mi z tego coraz dłuższa litania. Aż się uśmiecham i nieco zżymam na tę nowość, która tak bujnie zaczęła się rozwijać. Ale nie szkoda mi czasu, bo czuję, że coś dobrego w tym jest: wymieniem imiona i przynajmniej na krótko staram się uprzytomnić każdą z omadlanych osób i spraw, nieraz w jakiejś szczególnej intencji. Trwa to z 10 minut.

Potem przychodzi 15 minutowy rachunek sumienia. To też moja inowacja: przeniosłem go z wieczoru, bo nie wychodziło mi ze zmęczenia, itd, na ranki – i jest dużo lepiej, i znowu polubiłem te duchowe rachunki. To głównie modlitwa dziękczynienia za wszelkie dobro, które wczoraj wydarzyło się w moim życiu, ale też jakby całej ludzkości. No i ta łaska miłosierdzia jaka spływa, gdy uprzytomnie sobie wszystkie konkretne momenty, gdy łaskę Ducha umniejszyłem. Łaska pocieszenia i prośba o osobistą poprawę w różnych wymiarach. Rachunek kończę odmówieniem na głos i po woli Ojcze nasz i Zdrowaś Mario – której powierzam siebie i cały swój dzień .

Ostatni – i angielski:ukłon w stronę religijnej globalizacji etap porannej modlitwy to lektura Biblii, czytań z dnia. Cieszę się z tego bardzo: z Biblią zawsze miałem trudności. Bo modlić się Pismem nie mogę, a samo czytanie wydawało się trochę mdłe. Ale teraz, gdy robię to codzień i w tym modlitewnym ciągu, jest inaczej: Słowo dotyka, oświeca, leczy. Jest to też świetne przygotowanie do wieczornej Eucharystii. Na koniec jeszcze krótka refleksja, co mam zrobić w ciągu dnia.

Nasze poranne spotkanie trwa ok. 1.15 ha, w niedziele nieco dłużej. I to też zmiana: wcześniej rano modliłem się 30-40 minut, w pośpiechu, bo wstawałem dużo później. Gdy kończę, jest jeszcze ciemno: potem w ciągu dnia na wszystko mam czas, a samego czasu "mam" dużo więcej niż kiedyś, bo po prostu robię dużo mniej nie potrzebnych rzeczy i z większą dyscypliną, spokojem i wyczuciem. Przy śniadaniu, jeśli jem je sam, słucham – to też zupełna nowość dla mnie, bo radia z zasady prawie nie słucham – muzyki poważnej z irlandzkiego Lyric Breakfast i to jest jakby przedłużenie modlitwy, a jednocześnie planuję już konkretne sprawy, które trzeba podjąć w ciągu dnia. Reszta dnia jest jakby przedłużeniem tego pierwszego porannego spotkania. Tak, na prawdę polubiłem te swoje nowe Dublińskie poranki. I nie oddałbym ich teraz za nic

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code