, , ,

Doświadczyć Boga – świadectwo porekolekcyjne

Chętniej bym pomilczał, ale lepiej chyba powiedzieć

Przyznam, że najchętniej nic nie pisałbym o ostatnio odbytych rekolekcjach osobistych: po prostu jestem nieufny wobec różnych – zwłaszcza własnych – porekolekcyjnych euforii i iluminacji, nadmiernej religijnej elokwencji wynikającej z przebicia balona milczenia, ale też mam szczerą chęć podzielenia się rzeczywistym dobrem, doświadczonym podczas tego świętego czasu. Jedyne realne owoce spotkania z Bogiem na pustyni widoczne są w naszych czynach miłości, niekiedy też w słowie, które staje się takim czynem. A realny czyn miłości od pobożnego gadulstwa dzieli przepaść. Jeśli jednak zdecydowałem się dać pisane świadectwo swojemu ostatniemu doświadczeniu rekolekcyjnemu, wynika to z mojej świadomości wielkiej potrzeby otwierania osób na głębokie doświadczenie Tajemnicy oraz wciąż rzadkiego jeszcze w Polsce korzystania z różnych form pogłębionej chrześcijańskiej i niechrześcijańskiej medytacji w trybie wielodniowych cykli modlitewnych, w zupełnym milczeniu i odosobnieniu.

Jestem też przekonany, że głębokie doświadczenie modlitwy jest jedną z uprzywilejowanych dróg radykalnej przemiany życia i unikalnej szansy wejścia na drogę trzeźwej mistyki. A życie poniżej mistyki, czyli bez zjednoczenia z Absolutem (Bogiem, Jednią, Tao, Buddą, itp.) niewiele jest warte, jest nie-życiem. Powiem radykalnie: życie, które efektywnie nie otwiera się na Tajemnicę, nie jest warte prze-życia. Dlatego wszystko, co nas budzi do wejścia na tę drogę, wydaje się niezwykle cenne. A największym czynem miłości bliźniego jest właśnie pomóc mu/jej doświadczyć Tajemnicy i wejść na drogę Przemiany i Oświecenia.

Osobisty kontekst rekolekcji

Zanim opowiem o łaskach rekolekcyjnych, warto zacząć od uznania łaski największej, czyli podjęcia rekolekcji. Ponieważ dla mnie samo podjęcie obecnych rekolekcji było dość przełomowe, z kilku powodów. Poprzednie rekolekcje zamknięte odprawiałem jeszcze jako jezuita, 3 lata temu. Od czasu opuszczenia zakonu, czyli od jesieni 2008 roku, choć wiele przebywałem „na pustyni”, w samotności i milczeniu, regularnie medytując, nie odprawiałem pełnych  rekolekcji. M.in. wynikało to z wieloletniego przyzwyczajenia do odprawiania rekolekcji zamkniętych w sposób „instytucjonalny”, czyli w wyznaczonych domach rekolekcyjnych, z kierownictwem  duchowym jezuity, roczną spowiedzią, itd. Po bolesnych przejściach ostatniego roku w zakonie nie byłem też gotowy na jakąś instytucjonalną formę rekolekcji z prostego powodu: moje zaufanie do Kościoła instytucjonalnego i jego reprezentantów było zbyt ograniczone, bym mógł powierzyć jakiemuś zakonowi czy przypadkowemu duchownemu swoją duszę do głębi. Z doświadczenia własnego i wiedzy o realnym Kościele wiedziałem, ze duchowny rekolekcjonista, zwłaszcza jeśli byłby jezuitą, z natury rzeczy będzie bardziej uwrażliwiony na dobro i interes zakonu i Kościoła hierarchicznego i – poza zupełnymi wyjątkami – będzie postrzegał moje przejścia poprzez klerykalny filtr.

A jednocześnie czułem, że poza zwykłym trybem modlitwy, samotności i milczenia potrzebuję głębokiego zanurzania w Bogu, a takie właśnie znałem z rekolekcji zamkniętych. Zaryzykowałem więc odprawić je samodzielnie, ufając, że Bóg poprowadzi mnie właściwie, dając odpowiednie wskazówki i światło. A mając osobiste kilkunastoletnie doświadczenie rekolekcyjne, zarówno jako rekolektanta jak kierownika duchowego innych osób, miałem dość zaufania do siebie, by wiedzieć, że większych błędów nie popełnię. Wiedziałem też, że impuls rekolekcyjny w takich warunkach jest szczególną łaską, której nie można zignorować: Bóg uznał, że jestem już gotów, by usłyszeć nowe Słowo i rozpocząć kolejny etap życia.

Rozeznać osobiste powołanie

Poza tym, co najważniejsze w rekolekcjach, czyli głębokim spotkaniu z Bogiem i nasycaniu się Jego Obecnością, ważny dla mnie był też element rozeznania swojego powołania chrześcijańskiego. Wciąż bowiem na mocy święceń jestem duchownym: diakonem i celibatariuszem, który przez 11 lat przygotowywał się do kapłaństwa, a jednocześnie żyję obecnie jak osoba świecka, bo moja instytucjonalna posługa duchownego jest czasowo zawieszona. A ja sam od dwóch lat – z powodu osłabionego zaufania do kościelnej hierarchii i obawy, że jako czynny duchowny znowu mógłbym zostać postawiony przez przełożonych w sytuacji konfliktu sumienia – nie czyniłem żadnych starań, by prosić Kościół o święcenia kapłańskie i powrót do czynnego stanu duchownego w Kościele katolickim. Ufałem więc, że dobrze odprawione rekolekcje przyniosą mi jakieś światło w tej ważnej osobistej i kościelnej sprawie, a przez to będę mógł wyraziściej i integralniej żyć oraz służyć Bogu, ludziom i Kościołowi.

Czułem też po prostu, że moje życie chrześcijańskie zaczyna grzęznąć trochę w przeciętności i rutynie, nie byłem zadowolony ze swojej codzienności, relacji z Bogiem i ludźmi, z sobą samym na głębi, brakowało mi mocniejszego powiewu Ducha Świętego. Doszedłem do jakiejś „ściany” niemożności. I powiedziałem sobie: „Dość! Musisz zaryzykować i wypłynąć na Głębię.” Dzięki łasce Bożej przezwyciężyłem swoją ociężałość, liczne „przeszkody” i lęki.

Okres Wielkiego Postu w Kościele katolickim jest też najbardziej sprzyjającym czasem eklezjalnej łaski nawrócenia i rekolekcji. Chciałem z tej szczególnej wielkopostnej łaski nawrócenia skorzystać w sposób pogłębiony, równiez po to, by nasze rekolekcje w Tezeuszu mogły być owocniejsze duchowo: tyle możemy innym "udostępnić" Boga, ile sami autentycznie Go kochamy i z Nim jesteśmy.

Historia osobistych doświadczeń rekolekcyjnych

Ateista bywa mistykiem… w więzieniu

To może zabrzmi paradoksalnie, ale swoje pierwsze głębsze doświadczenia duchowe w warunkach quasi rekolekcyjnych przeżyłem jako osoba niewierząca. Miało to miejsce w młodości podczas moich pobytów w więzieniu. Pierwsze w wieku lat 18, gdy siedziałem w 1982 roku w Areszcie Śledczym w Gdańsku na Kurkowej: przez kilka dni przypadkowo znalazłem się sam w celi i tam w zupełnej samotności, milczeniu i ogołoceniu, pisząc dziennik i wiersze, przeżyłem coś w rodzaju mistycznego uniesienia, jakiś rodzaj wyrwania się poza przestrzeń i czas. Nie wierzyłem wówczas w Boga, ale czułem, że jest to stan ponadnaturalny i chciałem, by trwał on nieprzerwanie. Pragnąłem wówczas dobra, jakiejś świętości, a cała rzeczywistość wydawała mi się Jednością, z którą byłem całkowicie połączony, doświadczając solidarności i współczucia ze wszystkim, zwłaszcza z ludźmi.

Podobne, choć dłuższe doświadczenie przeżyłem podczas mojej drugiej dłuższej odsiadki w 1985 roku w Zakładzie Karnym w Gdańsku-Przeróbce. Ostatni miesiąc odsiadki dużo chorowałem i przebywałem sam pod celą, gdy inni skazani szli do pracy. Jak każdy więzień, zwłaszcza młody, źle znosiłem więzienie, nawet w słusznej sprawie. Ale pojawiła się jakaś dziwna zgoda na wszystkie cierpienia, a potem głęboki pokój i pocieszenie. Żyłem w jakiejś ciągłej cichej radości i uniesieniu. Poetycko. I podobnie jak kilka lat wcześniej pojawiło się wielkie pragnienie świętości, miłości i dobra, a życie pokorne oddane pracy, twórczości i sprawiedliwej walce z opresją o sprawiedliwość wydawało mi się szczytem marzeń. Paradoksalnie ten okres w więzieniu był jednym z z najszczęśliwszych okresów mojej dość nieszczęśliwej młodości. Byłem wówczas ateistą, ale nie odrzucałem Boga, szanowałem tych, którzy w Niego wierzą i jakoś im nawet zazdrościłem. Sam jednak uważałem, że nie otrzymałem łaski wiary i chciałem być jedynie „świętym bez Boga”, albo choćby uczciwym człowiekiem, jak bohaterowie „Dżumy” A. Camus. Byłem jednak – jak dziś jako teolog mogę to ocenić – otwarty na niestematyzowaną Tajemnicę i jej przyciąganie.

Pustelnia na Bielanach

Kolejnym ważnym i zupełnie przełomowym doświadczeniem rekolekcyjnym był rok spędzony przeze mnie w pustelni Ojców Kamedułów na Bielanach pod Krakowem (1993), gdzie znalazłem się po dramatycznie przeżytym nawróceniu. Tam w ciszy, ascezie, pośród lasu, w zupełnym prawie milczeniu i otoczony życzliwymi i rozmodlonymi braćmi kamedułami, doświadczałem niezwykłej bliskości Boga. Głównie jako Boga miłosiernego, uzdrawiającego i oczyszczającego chorą duszę. W ciągłej ascezie, milczeniu, pracy fizycznej i modlitwie doświadczyłem do głębi, że już tutaj na ziemi, tym „padole znoju i łez” możemy żyć jak w Niebie. Wiara w Chrystusa stała się dla mnie duchowo-cielesnym doświadczeniem egzystencji spełnionej: wszystko miało swój sens, a najbardziej wysublimowana teoria współgrała z praktyką i codziennością. Wszystko stawało się możliwe i do uniesienia. Ewangelie była słowem Prawdy i Realizmu, zupełnie wykonalnym. Pragnąłem żyć i służyć jedynie Bogu, i uczynić, cokolwiek zechce.

Moja ówczesna modlitwa miała głównie charakter wspólnotowej modlitwy brewiarzowej (w wersji rozszerzonej monastycznej) odmawianej przez kilka godzien dziennie we wspólnocie kamedulskiej oraz modlitwy osobistej (różaniec, medytacja biblijna, modlitwa myślna, akty strzeliste, itp.). Było w tym dużo emocji, łez, uniesień, itp. Wówczas myślałem, że jestem już na szczytach mistyki, bo wciąż tylko płakałem, płakałem i płakałem podczas modlitwy. Z perspektywy czasu i doświadczeń wiem, że ten rodzaj doświadczeń i łez jest zwykle dawany osobom nawróconym, by jak "dzieci" poczuły miłosiernego Boga. Po prostu, żeby było łatwiej się modlić i trwać przy Bogu. To jest jednak zwykle wstępny etap modlitwy, choć dar łez Bóg daje też i potem, ale w mniejszej dawce, bo już możemy spożywać "pokarm mocniejszych" i trwać na modlitwie przy Bogu bez wzmacnienia pozytywnymi uczuciami.

Czułem się jak nowo narodzony. Przebaczyłem wszystkim, którzy mnie w życiu skrzywdzili i prosiłem o przebaczenie tych, których ja skrzywdziłem, pisząc im szczerze o swoich winach i zaniedbaniach. To było zupełne wyzwolenie i pozbycie się lęku. Naprawdę cudowne duchowe i egzystencjalne doświadczenie. Oczywiście, nie pozbawione cierpień wynikających z oczyszczającej miłości Boga oraz moich wcześniejszych licznych grzechów i zranień, nad którymi bolałem. Modlitwa osobista i całodzienne trwanie w skupionym milczeniu oraz benedyktyńskiej „obecności Boga”, w tak dogodnych warunkach, miały oczywiście decydujące znaczenie dla tego procesu. Fundament dla tego głębokiego doświadczenia kontemplacji stworzyła spowiedź z całego życia, która w sakramencie pokuty i pojednania odnowiła we mnie Boże życie i łaskę uświęcającą. Odtąd starałem się codziennie uczestniczyć w Eucharystii.

 

Doświadczenie rekolekcji ignacjańskich

Najbardziej systematyczne doświadczenie rekolekcyjne przeżyłem już jako jezuita. Zupełnie fundamentalne i – można powiedzieć – wstrząsające były dla mnie 30-dniowe rekolekcje na pierwszym roku nowicjatu w Starej Wsi, prowadzone przez naszego nowicjackiego Mistrza, ojca Krzysztofa Osucha. Tak intensywnej dawki łaski Bożej, zwłaszcza oczyszczającej, nie przeżyłem nigdy wcześniej ani potem. Właśnie podczas tych Wielkich Rekolekcji, po I tygodniu „porzuciłem” rozważania i tzw. modlitwę myślną, i wszedłem na drogę modlitwy kontemplacyjnej. Mój kierownik duchowy, po różnych próbach badania autentyzmu tej modlitwy, zaakceptował tę drogą, którą i ja byłem dość zaskoczony.

Nie wchodząc w szczegóły, chodzi o to, że nasze życie modlitewne dzieli się na 3 zasadnicze etapy: modlitwę ustną, myślną i kontemplacyjną. Bywa, że rozważania biblijne i zwracanie się do Boga słowami i myślami (tzw. modlitwa myślna), przestaje po pewnym czasie być możliwe i nasza modlitwa staje się niemą (lub ciemną) kontemplacją. Skupionym trwaniem w obecności Boga, bez słów, bez myśli, bez uczuć (choć każdy z tych elementów może się jakoś pojawiać). Podczas tej modlitwy Bóg dotyka i przemienia nas w samym rdzeniu osoby, głównie w sferze nieświadomej, tam, gdzie nie ma dostępu nasze myślenie, wola i uczucia, a właśnie ta sfera decyduje o możliwościach zjednoczenia z Bogiem i stanowi najgłębsze źródło naszych czynów. Właśnie w nowicjacie jezuickim wszedłem w regularną medytację, systematyczną praktykę milczenie, doświadczenie kierownictwa duchowego podczas rekolekcji i poza nimi. I zobaczyłem, że duchowość ignacjańska, której szczytem są właśnie rekolekcje, świetnie „pracuje”, czyli doprowadza człowieka do głębokiego spotkania z Bogiem i radykalnej przemiany życia.

Po Wielkich Rekolekcjach jako jezuita odprawiałem co roku – w Polsce i Irlandii – tygodniowe rekolekcje ignacjańskie, połączone z całoroczną spowiedzią. Pewnym moim problemem podczas pierwszych i następnych rekolekcji ignacjańskich był fakt, że moja modlitwa nie miała klasycznie ignacjańskiego charakteru, czyli nie była rozważaniem czy kontemplacją konkretnych scen biblijnych czy obrazów proponowanych przez św. Ignacego. Niektórzy rekolekcyjni kierownicy duchowi akceptowali ten fakt i dostosowywali swoje zalecenia właśnie do mojego typu modlitwy – bardziej karmelitańskiej niż ignacjańskiej  – inni nie, a wówczas z pewnym zakłopotaniem musiałem się gimnastykować, bo de facto nie potrafiłem wykonywać ich zaleceń, czyli wymusić na sobie modlitwy rozważaniowej, choć bardzo próbowałem. Rodzaj modlitwy nie miał jednak wpływu na tzw. dynamikę rekolekcyjną, czyli drogę mojej duchowej przemiany jako rekolektanta: pojawiały się te same lub podobne elementy co podczas klasycznej modlitwy ignacjańskiej, czyli narastające doświadczenia miłości Boga, własnej grzeszności, pragnienia jedności z Bogiem, pojednania z ludźmi, służenia innym, kochania bliźnich, czyli tego wszystkiego, co nazywam rekolekcyjnym nawróceniem. 

 

Organizacja rekolekcji zamkniętych

(informacje pożyteczne tylko dla tych, którzy nie mają osobistego doświadczenia rekolekcyjnego).

Poza stanowczą intencją odbycia rekolekcji, osobistą kompetencją konieczną do ich przeprowadzenia (w przypadku jej braku koniecznością skorzystania z towarzyszenia osoby kompetentnej), przeznaczeniem odpowiedniego czasu, konieczne jest też zapewnienie odpowiednich warunków zewnętrznych. Najważniejsza jest cisza i spokój miejsca odprawiania rekolekcji oraz zapewnienie sobie możliwości codziennej Eucharystii. Najlepiej, jeśli wyjeżdżamy w inne miejsce, aby odciąć się na jakiś czas od środowiska naszej codzienności.

W moim przypadku uznałem nasz Dom Tezeusza za miejsce bardzo odpowiednie: dom jest duży, przestrzenny, położony w bardzo cichym otoczeniu (zwłaszcza zimą jest niesamowicie cicho), pośród pięknej górskiej przyrody, 10-15 min. samochodem do mojego ulubionego kościoła w Mszanie Dolnej. Umówiliśmy się z Małgorzatą, że wyciszy telefony, a jakby zaszła potrzeba komunikowania czegoś sobie, będziemy to przekazywać na kartce, na stole w kuchni. W Domu Tezeusza jest specjalnie pokój modlitwy i medytacji: oratorium z krzyżem, obrazem Jezusa, świecami, materacami, itd. Ciche, przytulne, wymodlone miejsce, jakoś „usakralizowane” przez półtoraroczną modlitwę i dzielenia biblijne.

Oczywiście: wyłączony Internet i komputer, telefon, TV, brak rozmów, poza koniecznymi np. z lekarzem, brak używek, poza herbatą i kawą, dieta, czyli ograniczenie o połowę posiłków – na obiad jadłem tylko pożywną zupę, a kolacje tylko co drugi dzień (schudłem 3-4 kilo). Konieczny wysiłek fizyczny: prawie co dzień prócz prac domowych pływałem około godziny na basenie i chodziłem na spacery.

Przyznam, że ostatni raz takiej ciszy i spokoju podczas rekolekcji jak w Domu Tezeusza w Kasince doświadczyłem chyba w pustelni kamedułów na Bielanach, gdy mieszkałem w osobnym domku. W domach rekolekcyjnych, gdy kilkanaście czy kilkadziesiąt osób jednocześnie odprawia rekolekcje, z natury rzeczy panuje jednak spory hałas i ruch. 

Plan rekolekcyjnego dnia (zarys)

5.00 pobudka

Trzy 1-godzinne medytacje do obiadu

1 godzina prac fizycznych w domu (plus rozpalanie pieca i dbanie, by nie wygasł)

13.00 obiad

spacer, drzemka, lektura

Dwie 1-godzinne medytacje popołudniu

18.00- 19.00 Eucharystia połączona zwykle z adoracją Najświętszego Sakramentu

Basen, lektura, odpoczynek

21.40 Rachunek Sumienia

22.00 Sen 

Starałem się niewiele czytać: Biblia, „Rekolekcje kontemplatywne” Franza Jalicsa SJ – bardzo pomocny rodzaj podręcznika rekolekcyjnego, trochę św. Jana od Krzyża, kilka katechez Jana Pawła II o Kościele. A dla relaksu przed snem wziąłem „Wspomnienia z domu umarłych” F. Dostojewskiego i „Starą baśń” J. I. Kraszawskiego.

*****

 

Kontemplacja – najtrudniej jest nie robić nic

dodane 13 marca 2010 g. 12.40.

O modlitwie kontemplacyjnej wspomniałem już wyżej przy okazji relacji z Wielkich Rekolekcji w nowicjacie. To jest niezwykle prosta, a jednocześnie bardzo wymagająca modlitwa. Prosta, bo nic nie trzeba robić, a wymagająca, bo „nic trzeba robić”. Robienie „nic” podczas kontemplacji polega na utrzymywaniu skupienia bez użycia myśli, słów, uczuć. Wybieramy najbardziej odpowiadającą nam pozycję ciała tak, aby wytrwać w niej przez czas kontemplacji, skierowujemy swoją intencję ku Bogu, prosimy Ducha Świętego o łaskę współbycia z Nim i wchodzimy w milczącą ciemność. Umysł wstrzymuje świadome działanie, uczucia tonują się, a jeśli pojawiają się jakieś myśli, to są one traktowane jako rozproszenie, które trzeba ignorować.

Osobiście medytuję z zamkniętymi oczyma, zwykle na siedząca w kucki, niekiedy leżąc na wznak. Koncentruję się w ten sposób, że „wpatruje się” w ciemność, która mnie „wciąga” całego. Jeśli kontemplacja „idzie dobrze”, godzina mija szybko, jakby to był sen. Jeśli pojawia się dużo rozproszeń, są trudności ze skupieniem, godzina modlitwy wydłuża się i wytrwanie w niej staje się trudne. Nie jest ważne, czy podczas modlitwy czujemy się dobrze, czy źle: dajemy z siebie wszystko i po prostu trwamy, bez względu na to, jak nam idzie, ufając w łaskę Boga.

Podczas kontemplacji obok rozproszeń wyłaniają się też treści podświadome, zwykle bolesne albo jakoś zaskakujące. Postępujemy z nimi trochę inaczej niż ze zwykłymi rozproszeniami: wraz z treściami podświadomymi dopuszczamy do siebie niesione przez nie cierpienie i poddajemy je przemieniającej łasce. Nie zatrzymujemy się na tych treściach: po prostu wytrzymujemy cierpienie, nie wchodząc intelektualnie w dyskusje z obrazami i treściami podświadomymi. Skupienie staje się wówczas jeszcze trudniejsze, ale wciąż możliwe. Bywa, że kluczowe wyzwania i zranienia wypływają pomiędzy medytacjami, a niekiedy przed snem, nie dając nam zasnąć. To jest również efekt modlitwy i wyciszenia. Trzeba je wówczas sobie uświadomić, nie „rozgryzać” i powierzyć łasce podczas modlitwy, i poza nią.

Warto też pamiętać, że podczas rekolekcji zamkniętych w zasadzie wchodzimy w rytm (prawie)nieustannej modlitwy, wszystko staje się kontemplacją, choć okresy medytacji i Eucharystii są szczególnie uprzywilejowanymi okrasami działania łaski.

Podczas kontemplacji trwamy przy Bogu jedynie dzięki łasce wiary, w zupełnej ciemności, dla naszego umysłu ta czynności jest niezrozumiała – dlatego konieczna jest refleksja wcześniejsza odnośnie specyfiki modlitwy kontemplacyjnej i/lub dobre kierownictwo duchowe, które „upewni” nasz umysł, że wszystko jest OK., choć niewiele z tego rozumiesz. W wymiarze uczuciowym podczas kontemplacji jest różnie, w zależności od zaawansowania duchowego modlącego się, jego/jej czystości duchowej, łaski Bożej przeznaczonej dla tej konkretnej osoby itd. Generalnie, czym większe zjednoczenie z Bogiem, tym podczas kontemplacji pojawia się coraz głębszy pokój i intensywne pocieszenie (delikatne pozytywne i czułe emocje, podobne do tego, co czujemy podczas zakochania), nieraz też mogą to być silne stany uniesień, ekstaz, „wychodzenia z siebie”, itp.

Ale też, zwłaszcza podczas tzw. nocy ducha, może dochodzić do bardzo przykrych i bolesnych stanów lęku, bólu, nieprzyjemnych dreszczy itp. Związane jest to z oczyszczaniem w nas rdzenia naszej osoby i przygotowaniem do zjednoczenia z Bogiem. Przeżywamy wówczas silne ataki niewiary, poczucia własnej nicości i nieistnienia Boga, jakby wszystko było iluzją, a my samym złem itp. Zmienia się też radykalnie obraz Boga: Bóg staje się coraz prawdziwszy i bardziej realny, a jednocześnie „zupełnie Inny”, niż dotąd. Wchodzimy wówczas w proces, który dla naszej psychiki jest realnym umieraniem, a Bóg jest zwiastunem i przyczyną śmierci. Temat modlitwy kontemplacyjnej można rozwijać w nieskończoność – bo to w zasadzie tak, jakby próbować mówić o tym, kim jest Bóg – ale dla naszych celów tyle powinno na razie wystarczyć. 

 

Najważniejszy owoc moich rekolekcji – odbudowa zaufania do hierarchii Kościoła katolickiego

Rekolekcje nie są czasem przeznaczonym do podejmowania jakiś ważnych decyzji czy rozwiązywania problemów egzystencjalnych. To jest czas napełniania się Bogiem, Jego miłością i światłem. Jedyny sensowny cel rekolekcyjny polega na pragnieniu tego spotkania i niczego więcej. Owszem, z doświadczenia wiemy, że owocne i intensywne spotkanie z Bogiem pozwala nam później lepiej żyć, skuteczniej rozwiązywać problemy, dawać sobie radę z wyzwaniami, podejmować dobre decyzje itd. Ale na początku rekolekcji i podczas nich dla najlepszego ich przebiegu konieczne jest pozostawienie tych drugo-, trzeciorzędnych nastawień i pragnień.

Dzięki rekolekcyjnej modlitwie, milczeniu i ciszy odsłaniane przed nami zostają te sfery i sprawy, które ograniczają lub wręcz blokują dostęp łaski Bożej do naszego życia. Najlepszym kontemplacyjnym sposobem „radzenia sobie” z tymi blokami jest pozwalanie na ich uświadomienie, zgoda na związane z nimi cierpienie i powierzanie ich uzdrawiającej łasce Boga.

W moim przypadku podczas rekolekcji największym wyzwaniem duchowym okazała się kwestia przebaczenia moim jezuickim przełożonym i – szerzej – odbudowa zaufania do Kościoła hierarchicznego. Wszystkie inne moje słabości, grzechy, ograniczenia były wtórne bądź nieistotne wobec tego centralnego wyzwania. Nie oznacza, to, że ja nie przebaczyłem moim współbraciom: uczyniłem to już 3 lata temu i przez cały ten czas powierzałem tę sprawę Bogu w modlitwie i systematycznej refleksji. Ale przebaczenie i pojednanie, zwłaszcza głębokich zranień i krzywd, jest procesem długotrwałym oraz ma swoje etapy i kluczowe momenty: ostatnie rekolekcje były dla mnie jednym z nich. Właśnie podczas rekolekcji doświadczyłem Bożego przynaglenia do pogłębienia mojej woli przebaczenia i bardziej zdecydowanego poddania tych cierpień uzdrawiającej łasce Boga podczas modlitwy.

Jaki jest duchowy sens tego wyzwania dla mnie? Każde zranienie i niepełne przebaczenie, choćby nie wynikało z naszej woli, blokuje nas częściowo na łaskę Bożej miłości, zwłaszcza w obszarach związanych z konkretną krzywdą. Ogranicza i spowalnia proces naszego osobistego jednoczenia się z Bogiem. Czyli konkretnie: dopóki nie uzdrowi się nasza rana, mniej kochamy naszych bliźnich, siebie, Boga i Kościół. Ja sam dopóki nie zostanę uzdrowiony w tej materii, nie rozpoznam jasno swoich błędów i grzechów, które przesłonięte są nieuzdrowioną skorupą cierpienia. W moim konkretnym przypadku dochodzi też fakt konieczności dopełnienia osobistego i kościelnego rozeznania swojego powołania. Czyli bez odbudowy zaufania do kościelnej hierarchii i jej autorytetu nie tylko dogmatycznego, ale też dotyczącego konkretnie mnie, nie ma możliwości dopełnienia tegoż rozeznania. A kwestia rozeznania powołania – do życia duchownego lub świeckiego – nie jest tylko sprawą formalną, ale głęboko duchową i moralną: jedynie wówczas możemy innym dać siebie w pełni, jeśli przyjmiemy Boży dar konkretnego powołania dla nas. Czyli czym jaśniej odczytujemy własne powołanie i wierniej je realizujemy, tym jesteśmy bardziej zdolni do miłości Boga, ludzi i Kościoła.

Dodatkowym światłem, które otrzymałem, był eklezjalno-duszpasterski sens osobistego doświadczenia zranienia przez Kościół oraz przejścia procesu przebaczanie i pojednania. Zrozumiałem bowiem, że jest i będzie to część mojej osobistej misji w Kościele: miliony katolików i niekatolików z różnych powodów ma poczucia skrzywdzenia przez Kościół, zwłaszcza jego hierarchię i te rany blokują ludzi na miłość Boga oraz głębsze uczestnictwo w życiu Kościoła. W dużym stopniu jest to ukryte w głębokich pokładach katolickiej nieświadomości i nie poddane łasce uzdrowienia. Ogromna skala tych krzywd i zranień ujawnia się w ostatnich czasach zwykle przy okazji doniesień o molestowaniu seksualnym oraz różnorakim upokarzaniu dzieci i młodzieży w placówkach katolickich. Ale to jest jedynie wierzchołek góry lodowej. Moje doświadczenia – mam nadzieję – uwieńczone z czasem pełnym uzdrowieniem, przebaczeniem i pojednaniem mogłyby być też dla innych pomocą w ich trudnych kościelnych drogach, i nie tylko.

Podczas rekolekcji coś się we mnie przełamało w moim braku zaufania do kościelnej hierarchii. Dzięki Bożej łasce i osobistej refleksji podjąłem decyzję wejścia w relację towarzyszenia duchownego i spowiedzi z moim dobrym kolegą kapłanem i zakonnikiem. Będzie to mój pierwszy od ponad 2 lat akt głębszego i systematycznego zaufania do czynnego reprezentanta Kościoła katolickiego w materii najbardziej osobistej. Z doświadczenia wiem, że taki rodzaj decyzji jest wyraźnym świadectwem działania łaski Bożej: tzw. konkretem, który przełamuje impas i otwiera zupełnie nowe możliwości duchowe i eklezjalne. Wspaniale też, że Bóg w swej dobroci potrafi przyjść z taką łaską podczas rekolekcji odprawianych samodzielnie, czyli Bóg potrafi i chce uszanować ludzką wolność i osobiste ograniczenia w zaufaniu, i jednak delikatnie proponować jak kontynuować Jego rekolekcyjną pracę łaski.

Kościół jest rzeczywistością boską-ludzką, w której wymiar hierarchiczny jest niezwykle ważny, bo stanowi pewną obiektywizację uobecniania się Boga w świecie, zwłaszcza poprzez sakramenty i Słowo. Jeśli potrafimy się otworzyć głęboko na jednego człowieka reprezentującego kościelną hierarchię, oznacza to, że nasze zaufanie zostaje powoli odbudowane i stopniowo przywrócona zostanie łaska realnego zaufania wobec Kościoła hierarchicznego. W moim przypadku pozwoli to też wejść w obustronny proces rozeznania duchowego odnośnie mojego kapłańskiego, konsekrowanego lub świeckiego powołania i podjąć wspólnie z przełożonymi Kościoła decyzję w tej sprawie. Bez względu na to, jaki ostateczny kształt będzie miała ta decyzja, ten osobisty proces duchowy na pewno będzie miał istotny wpływ na dotychczasowe i nowe obszary mojej aktywności. 

 

Rekolekcyjne pokusy – opuścić Kościół oraz odejść zasmucony jako bogaty młodzieniec

(dodane 14.03.2010 g. 16.00)

Podczas rekolekcji silniej uświadamiamy sobie nasze pokusy, czyli osobiste formy wycofania się z relacji miłości albo jej osłabienia. Pokusy te dotyczą tego, co zbyt nam ciąży jako codzienne wyzwanie w ostatnim czasie. Ja uświadomiłem sobie mocniej dwie silne pokusy: pierwsza to chęć opuszczenia Kościoła katolickiego, a druga – nazwijmy ją pokusą bogatego młodzieńca – to pragnienie pozostanie w pewnej bezpiecznej przeciętności duchowo-moralnej, nieaangażowanie się w pełni pójścia za Jezusem i życia Jego Ewangelią. W ostatnich dwóch latach kilkakrotnie poważnie rozważałem decyzję opuszczenia Kościoła katolickiego. Nie dlatego, żebym stracił wiarę w Boga i Jego uprzywilejowane uobecnienie w Kościele katolickim, ale ponieważ największym krzyżem mojego życia i trudnością wiary stała się właśnie rzeczywistość Kościoła, odkrycie i doświadczenie jego ciemnych stron. Chwilami nie mogłem już wytrzymać tego ciężaru i napięcia.

Opuszczenie Kościoła jawiło mi się wówczas jako ulga, uwolnienie się od brzemienia odpowiedzialności, od skomplikowanej historii katolickiej wspólnoty i historycznego chrześcijaństwa, rozpoczęcie życia z nową kartą, bez konieczności ciągłego przepraszania już za grzechy Kościoła itp. Na pewno na głębszym poziomie była to też pokusa niewiary i porzucenia samego Boga w Jezusie Chrystusie, zajęcia postawy „czysto filozoficznej” i jedynie ludzkiej, powrót do znanego mi humanistycznego agnostycyzmu i jego heroicznej samotności. Podczas rekolekcji, szczególnie w pierwszych dniach, bardzo mocno przeżyłem tę pokusę.

Skończyła się ona, gdy uświadomiłem sobie, że Kościół jest krzyżem Chrystusa i moim osobistym krzyżem. Że to nie jedynie „sakrament zbawienia”, „Mistyczne Ciało Chrystusa”, „Lud pielgrzymujący”, „święta wspólnota grzeszników”, „wspólnota wiary, nadziei i miłości”, „Rodzina dzieci Bożych” itd., ale też i po prostu krzyż: nagi grzech, cierpienie, brzydota, ciężar, ciemność zła, przemoc itp. obecne w Kościele. A jednocześnie krzyż – symbol śmierci i zmartwychwstania Jezusa, który na krzyżu nie tylko zrodził Kościół, ale też ofiarował się za jego grzechy. To właśnie odkupieńcza śmierć Jezusa jest również gwarancją, że pomimo naszych grzechów „bramy piekielne nie przemogą Kościoła”. I w tym sensie moja zgoda na Kościół jako krzyż jest też akceptacją osobistego udziału w zbawczej męce i śmierci Jezusa Chrystusa.

Drugą pokusą, stałą w moim życiu, jest pokusa „bogatego młodzieńca”, czyli pragnienie bycia pobożnym chrześcijaninem, ale bez pójścia radykalną drogą doskonałości, do jakiej niektórych – a być może wszystkich? – zaprasza Jezus. Inaczej mówiąc: w tej pokusie chciałbym korzystać z dobrych darów Boga – pokoju serca, spokoju sumienia, dobrych relacji z ludźmi i samym Bogiem, pewnego komfortu życia i materialnego zabezpieczenia, być może – choć to akurat nie jest silna pokusa – posiadania żony i rodziny itp. A jednocześnie nie ryzykować tego z własnej woli, czyli nie powierzyć się Bogu tak bezwarunkowo, aby mógł On dokonać maksymalnej transformacji mojej osoby tak, abym już nie ja żył, ale „żył we mnie Chrystus”. Ta pokusa chrześcijańskiej przeciętności jest moją codziennością, w rekolekcjach uświadamiam ją sobie silniej i boleśniej, a jednocześnie, dzięki atrakcji łaski Bożej, odrzucam. Po prostu doświadczenie żywej miłości Boga, piękna Jezusa i prawdy Jego Ewangelii pozwala mi odnowić wiarę i odwagę w sens pójścia za Nim bezwarunkowo.  

Kilka myśli na koniec

Rekolekcje zamknięte, przeżyte nawet najlepiej, nie czynią z nas aniołów i świętych. Po ich zakończeniu wracamy do codzienności z podobnymi wyzwaniami, słabościami, pokusami. Jednak, choć niby tak samo, jest inaczej: dzięki rekolekcjom Bóg odnawia w nas i umacnia wiarę, nadzieję i miłość, odkrywa przed nami nasze najpoważniejsze blokady i ograniczenia, szczególne osobiste wezwania. Jeśli rekolekcje są dobrze przeżyte, wydają konkretny owoc: czyli realistycznie widzimy u siebie to, czego zwykle nie chcemy dostrzegać, bierzemy realną odpowiedzialność za własne grzechy, słabości, zranienia i potrafimy je adekwatnie nazwać. Stajemy się osobami bardziej wolnymi, pokorniejszymi, bardziej zdolnymi do miłości innych osób, przebaczenia, wyrozumiałości, miłosierdzia, spotkania, podejmowania trudnych spraw w naszym życiu. Doświadczamy pokoju i radości, wielkiej odwagi bycia świadkami Chrystusa i gorącego pragnienia dzielenie się Jego Ewangelią z innymi. Znamieniem autentyzmu chrześcijańskiej modlitwy, ale też myślę, że niechrześcijańskiej również, jest wzrost w nas zdolności do realnej miłości i pokorne przyznanie się do własnych konkretnych grzechów i słabości, z pragnieniem pracy nad nimi.

Ostatnie rekolekcje pozwoliły mi jeszcze raz i jakoś dojrzalej doświadczyć, że Bóg i Kościół są rzeczywistościami dla mnie fundamentalnymi, a moja miłość bliźniego o tyle ma sens, o ile czerpie właśnie z miłości i łaski Boga, stając się świadectwem dla innych i wspierając ich w stawaniu się bardziej ludzkimi i Jezusowymi. Poczułem też wyraźniej, że z większą odwagą i mocą trzeba głosić Chrystusa jako źródło sensu ludzkiego życia, że branie Boga trochę w nawias, choćby w słusznej intencji, by ludzi „za bardzo Bogiem i Jego wymaganiami nie wystraszyć”, nie jest drogą najwłaściwszą. Choć oczywiście, trzeba też oferować zrozumienie różnych spraw również na gruncie racjonalnym i filozoficznym, czyli pewnej ludzkiej autonomii, bez odnoszenia się do Absolutu, ale ta postawa nie powinna stawać się priorytetem.

Analogicznie ma się sprawa z Kościołem: trzeba realistycznie przyjąć, że jest sensowne i możliwe budowanie Kościoła lepszego i bardziej Jezusowego, pomimo jego słabości i grzechów, że nie można pominąć Kościoła na drodze spotkania z Bogiem w Jezusie Chrystusie. Owszem, bycie katolikiem czy chrześcijaninem nie jest wymogiem zbawienia czy szczęśliwego życia, ale trzeba, czerpiąc z łaski Bożej, tworzyć taki Kościół i proponować go innym, aby wspierał on ludzi w ich drodze do Jezusa i stawania się lepszymi. Pokazywanie bogactwa i dobrych doświadczeń Kościoła katolickiego powinno być komplementarne do krytyki jego słabości i patologii. Trzeba również stanąć realistycznie wobec trudności związanych z hierarchiczną strukturą Kościoła: jest ona w praktyce niedoskonała i rodzi nieraz patologię, ale autorytet i rozeznanie przełożonych kościelnych są bardzo ważnymi i chcianymi przez Boga zwornikami doktrynalnej, sakramentalnej i dyscyplinarnej jedności Kościoła.

W wymiarze osobistym rekolekcje odnowiły też we mnie pragnienie życia w większej ascezie i dyscyplinie modlitewno-sakramentalnej. Oprócz tego, co pisałem wyżej o podjęciu towarzyszenia duchowego i dokończeniu rozeznaniu własnego powołania, postanowiłem też powrócić do praktyki częstej Eucharystii, najlepiej codziennej, odnowić bardziej skupioną i czasowo dłuższą medytację, starać się, by była ona codzienna, bardziej przykładać się do różnych obowiązków, których nie lubię, poświęcać 1-2 dni w miesiącu na specjalny czas skupienia, modlitwy, wyciszenia; czytać medytacyjnie dobre rozważania duchowe i o Kościele, rzadziej korzystać z Internetu, itd. W relacjach z ludźmi postanowiłem też podjąć pewne trudniejsze sprawy z kilkoma osobami w celu naszego lepszego zrozumienia się lub pojednania.

Chcę też przemyśleć pewne zmiany w formule, redagowaniu i treściach Tezeusza tak, aby lepiej odpowiadały duchowemu dobru osób współtworzących portal i korzystających z niego. Zastanawiam się też nad zaproponowaniem jakichś form rekolekcji również innym osobom w Domu Tezeusza, który wspaniale się sprawdził pod tym względem. Chodzi mi też o pewną całościową postawę bardziej kontemplacyjną w relacjach z sobą i innymi osobami, tak żeby więcej w nich było miłości, ciepła, wsparcia, przebaczenia, pamiętania o innych.

Wszystkie te „porekolekcyjne zalecenia” mają służyć wprowadzeniu kontemplacyjnych świateł i mocy Ducha Świętego, doświadczonych głęboko podczas rekolekcji, w codzienność. Znam siebie dobrze i wiem, jak trudno wytrwać mi w dobrych postanowieniach, więc z pokorą traktuję swoje realne możliwości, ale też wiem, że „królewskiej drogi” życia i pójścia za Jezusem nie ma. Będę wznosił się i upadał, wznosił się i znowu upadał, i tak wciąż. To nie jest ważne, jak daleko zajdę. Najważniejsze jest, by wznosić się i upadać, czyli żyć z Bogiem.

Podczas rekolekcji wiele się modliłem w Waszej intencji, osób mi znanych i nieznanych. Moim wielkim osobistym pragnieniem jest, by każdy z Was znalazł i pokochał Boga, a jeśli już Go kocha, by stawał się coraz bardziej Jezusowy i ludzki. Życie Ewangelią jest najpiękniejszą przygodą ludzkiego życia. Bądźcie szczęśliwi Bożą miłością, dzięki której również ludzka miłość jest możliwa i obie stają się źródłem największego szczęścia nas, ludzi, czyli istot Ukochanych i Kochających. Poza miłością nic się nie liczy. Nie warto tracić życia na coś mniej.

 

 

5 Comments

  1. jadwiga

    szczerze mówiac w jakiś sposób Ci zazdroszczę

     Takie przezycia nie były mi niestety dane. Moze – uda mi się Was w Kasince nawiedzic…to chętnie porozmawiam. ( o ile mnie nie wywalicie za te moje komentarze:)

     
    Odpowiedz
  2. Malgorzata

    Andrzeju! Takie świadectwo

    Andrzeju!

    Takie świadectwo onieśmiela, więc może lepiej byłoby, gdybym zachowała milczenie?

    Przyłączam się jednak do podziękowań, wierząc jednocześnie, że zarówno Twój tekst jak i rekolekcyjne przeżycia przyniosą wiele dobra. Może nie od razu, może zupełnie inaczej, niż to sobie dzisiaj wyobrażamy… Ważne, że przeszedłeś ten kawałek drogi i masz siłę aby iść dalej.

    Dzięki Bogu!

    M. F.

     
    Odpowiedz
  3. Kazimierz

    Andrzeju

    Co prawda, nigdy nie nazywałem tak moich cichych dni z Panem w poście i modlitwie, ale te doświadczenia są mi bardzo znane. Oczyszczenie jakie następuje po takim czasie, nowe nastawienie, odnowienie lub też przyjęcie powołania wywierają wpływ na całe życie. Podczas takiego czasu w 1993 roku, odebrałem od Boga wizję na moje zycie, która Bóg z wytrwałością realizuje dzień za dniem. Wówczas nawet w najśmielszych myslach nie wyobrażałem sobie tego, co Bóg chce w moim życiu i przeze mnie czynić.

    Dobrze jest być w ciszy przed Panem i jak Samuel zawołać "mów Panie, bo sługa Twój słucha…" I Księga Samuela.

    http://www.youtube.com/watch?v=6NOBi3xDEjM

    Pozdrawiam serdecznie Kazik

     
    Odpowiedz
  4. Izabela B.

    Røwnież miałam wizję, røwnież miałam noc ducha, wcześniej zmysłøw. Bøg jest wielkå Miłościå. Miewam kontemplacje wlane i słyszałam głosy, ktøre mnie kierowały na drodze Sakramentu Małżeństwa. Trudnego małżeństwa. Wszystko jest uszyte na miarę, jeśli trwamy przy Jego Woli i realizujemy jå, bioråc Chrystusowy krzyż na swoje barki. Dziś piszę bloga, ktøry jest uwielbieniem Boga..sam to nakazał. Widziałam kiedyś strumień łask, ktøry wpadł we mnie, gdy w smutku postanowiłam wejsc w jeszcze większå ascezę, by posłusznie zrozumieć. Bøj jest wielki a w swej milosci niepojęty.

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code