, ,

Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii!

Rozważanie na V Niedzielę Zwykłą, rok B

Dzisiaj chciałbym zastanowić się wspólnie z Wami, co to znaczy być głosicielem Ewangelii we współczesnym świecie. Do postawienia tego pytania zainspirowały mnie słowa św. Pawła z 1 Listu do Koryntian przypomniane w dzisiejszym drugim czytaniu.

Głoszenie Dobrej Nowiny jest obdarzeniem innych tym, co samemu otrzymało się i przyjęło od Chrystusa. Innym możemy dać jedynie to, kim sami jesteśmy. Prawdziwy chrześcijanin, czyli ktoś przemieniany przez Chrystusa, jest pełnym człowiekiem. Dlatego, tym, czym dzieli się z innymi, jest doświadczenie człowieczeństwa. Kim jest pełny człowiek? To ktoś, kto w pełni i bezwarunkowo akceptuje, siebie i świat. Siebie ze swoją kruchością, skończonością, grzesznością, śmiertelnością, ale też z pięknem, sensownym przeżyciem cierpienia, dobrocią, wiarą w to, czego nie widać i nadzieją życia przekraczającą śmierć. Pełny człowiek, czyli prawdziwy chrześcijanin akceptuje też świat z jego pięknem, dramatem wolności, niegodziwością i zbrodnią. Chrześcijanina rozpoznajemy po tym, czy dostrzegając i akceptując do głębi zło człowieka i świata, również Kościoła, jednocześnie wie, że to zło nie jest ostatnim słowem człowieka, a największe zbrodnie historii nie podważają zasadniczej dobroci, piękna i sensu rzeczywistości, odkupionej przez Chrystusa.
 
Fundamentalna akceptacja siebie i świata sprawia, że chrześcijanin jest człowiekiem wolności. Zdolnym do przeżywania wszystkiego w świeżości doświadczeń bez tworzenia sztucznych systemów łagodzących tragizm życia czy ideologii absolutyzujących skończone dobra lub lokalne zło. Fundamentalna akceptacja rzeczywistości oznacza też, że chrześcijanin może karmić się nie tylko słodyczą życia, ale tym, co gorzkie, twarde, zagadkowe, absurdalne. Chrześcijanin, będąc pełnym człowiekiem, akceptuje śmierć jako obnażającą bramę życia, przyjmuje cierpienie jako dręczący piękno-ból, absurd rozłąki z ukochanym jako tajemnicę. Metafizyczna akceptacja siebie i świata nie oznacza osobistej moralnej zgody na zło, brzydotę i cierpienie, zwłaszcza to, na które mam sam wpływ przez swoje czyny i zaniechania. Chrześcijanin wszędzie tam, gdzie to możliwe i zgodne z osobistym powołaniem, jest wezwany do przeciwstawiania się złu, służby sprawiedliwości i ograniczaniu cierpienia wszystkich istoty żywych, a zwłaszcza ludzi niewinnych, słabych, ułomnych, chorych, ubogich, nienarodzonych.
 
Pełnia człowieczeństwa chrześcijanina oznacza też pełną odpowiedzialność za siebie jako istotę moralną, której czyny decydują nie tylko o tym, czy jako człowiek staje się dobry lub zły, ale też o spełnieniu na wieczność lub wiecznej zatracie. Życie w napięciu między tym, kim jestem, a kim powinienem być, oznacza moralność. Zgadzając się na siebie w pełni, mówię jednak „nie” temu, co we mnie dąży do zła, i mówię „tak” temu, co we mnie pragnie dobra. Chrześcijańska pełnia człowieczeństwa realnie oznacza więc nie tyle świętość – ona jest owocem całej drogi życia – ile pokorną zgodę na życie w napięciu między własną słabości i pragnieniem dobra. Ponieważ chrześcijanin akceptuje całą rzeczywistość, również tę, której nie może dowieść zmysłowemu postrzeganiu, a śmierć jest jedynie przemianą egzystencji quasi skończonej w wieczną, dostrzega on fundamentalny związek pomiędzy swoimi czynami moralnymi, a losem na wieczność. Czyli wolne i świadome czynienie dobra jest jednocześnie opowiadaniem się za Bogiem, a wolne i świadome czynienie zła jest wymierzone przeciw Bogu. Również odrzucenie wiary w Boga jest czynem moralnie złym, w stopniu najwyższym, ponieważ Bóg jest Dawcą wszelkiego dobra. Zgodnie z naturą człowieka śmierć zamyka pewien rozdział jego wolności, krystalizując jego spełnienie lub zatracenie na wieczność. Chrześcijanin, będąc pełnym człowiekiem, jest świadom powagi sytuacji i wiecznych konsekwencji sumy swoich czynów. Jednocześnie pokłada ufność w miłosierdziu Boga, który jako jedyny zna serce każdego człowieka.
 
Chrześcijanin – wolny w doświadczaniu nagiej rzeczywistości – może dopuścić do siebie metafizyczny niepokój, płynący z fundamentalnego pluralizmu wielości i różnorodności postaw, religii, światopoglądów i kultur. Ten niepokojący pluralizm nie jest złudzeniem ani zaprzeczeniem zasadniczej jedności człowieka i świata, zakorzenionych w stwórczym Absolucie. To nie jest bałwochwalcza wieża Babel. Pluralizm jest tajemniczą pulsującą hierarchią bycia, misterium życia i wolności, epifanią boskości. Chrześcijanin, czerpiąc światło dla swego spojrzenia spoza horyzontu widzialności, może „oczyma duszy” (mistyka) rozpoznać tajemniczą epifaniczną jedność rzeczywistości i ocalić wszędzie okruchy prawdy, świętości, piękna i dobra.
 
Chrześcijanin, jako pełny człowiek zwraca się do nie-chrześcijanina z darem nawrócenia do życia pełnią człowieczeństwa. Chrześcijanin, scharakteryzowany powyżej, niekoniecznie musi być chrześcijaninem przez chrzest, może też, nie znając Chrystusa, żyć pełnią człowieczeństwa. Podobnie jak nie-chrześcijanin, którego opiszę poniżej, nie musi być kimś nieochrzczonym, czyli może być i często bywa członkiem jednego z chrześcijańskich Kościołów.
 
Nie-chrześcijanin, czyli człowiek niepełny nie potrafi lub nie chce zaakceptować siebie i rzeczywistości z całym ich tragizmem i złem. To ktoś jak Iwan Karamazow z powieści Dostojewskiego, który z powodu jednej łzy dziecka zwraca bilet do Nieba, czyli odrzuca Boga. „Zwracać bilet” można ze zróżnicowanych powodów i postawa taka może przybierać różną postać. Zwykle jest tak, że nie-chrześcijanin absolutyzuje jakieś zło, które sprawia, że nie może zaakceptować rzeczywistości takiej, jaka ona jest: nie godzi się na absurd wojny, niesprawiedliwość biedy, niegodziwość perwersji, grzechy Kościoła, niezawinione cierpienie, itp. Ta nieakceptacja zła człowieka i świata związana jest najczęściej z absolutyzacją jakiegoś skończonego dobra: przyjemności zmysłowej, bezpieczeństwa materialnego, dobrego samopoczucia, zideologizowanej utopii, zaabsolutyzowanej wolności osobistej. Tragedia nie-chrześcijanina polega na tym, że nie potrafi on zgodzić się na swoją niesamowystarczalność i zależność, a po to, aby poradzić sobie z cierpieniem, złem i śmiercią, musi żyć w złudzeniach. Zamknięty w swej kruchości, lęku nie potrafi otworzyć się na Światło i Moc z wysoka. Nieakceptacja rzeczywistości, połączona z metafizycznym lękiem i używaniem paliatywów złudzeń, uniemożliwia nie-chrześcijaninowi życie pełnią człowieczeństwa, a jeśli przybierze charakter zatwardziałej niezgody, czyli bezbożności, niesie ryzyko wiecznego zatracenia.
 
Chrześcijanin, jako pełny człowiek i głosiciel Dobrej Nowiny staje wobec niechrześcijanina, proponując mu nawrócenie, czyli rezygnację z fundamentalnej niezgody na siebie i rzeczywistość, tak aby mógł zacząć żyć pełnią człowieczeństwa. Wielkoduszna i realistyczna pomoc drugiemu człowiekowi w odkryciu jego czy jej osobistych przeszkód na drodze do pełni człowieczeństwa oraz wzbudzenie pragnienia wkroczenia na tę drogę jest najlepszą formą preewangelizacji i samej ewangelizacji. Dla jednych tą przeszkodą w akceptacji siebie będzie niezdolność do przebaczenia lub pogodzenia się ze stratą najbliższych, dla drugich uwiedzenie możliwościami umysłu, dla jeszcze innych ubóstwo materialne lub zniewolenie nałogami czy uzależnienie od przyjemności, zwłaszcza seksualnej i dobrobytu materialnego. Przeszkodami w akceptacji świata mogą być: niezgoda na cierpienie niewinnych i zło obecne w historii, bieda i niesprawiedliwość, grzechy Kościoła, korupcja polityków, istnienie znienawidzonych społeczności i narodów: masonów, Żydów, Arabów, itd. Odkrywaniu tych przeszkód musi towarzyszyć głoszenie wiary w zbawczą moc Jezusa Chrystusa i Jego osobistą atrakcję jako człowieka i Boga. Ponieważ dla większości współczesnych tradycyjny język religijny nie przemawia, nie wydaje się sensowne używanie imienia Jezus i samych argumentów teologicznych jako swoistych zaklęć perswazyjnych. W środowisku sceptycznym, mocno zsekularyzowanym osobiste świadectwo wiary i dyskurs egzystencjalno-etyczny wydaje się stosowniejsze dla pierwszego etapu głoszenia Dobrej Nowiny.
 
Ponieważ niechrześcijanin nie rozumie swej kondycji, nie godzi się na jej chrześcijańską interpretację, a nawet uważa ją za niedopuszczalna arogancję, orędzie Dobrej Nowiny powinno być głoszone z mocą niepozbawioną delikatności. Chrześcijanin jako głosiciel Dobrej Nowiny nie musi obawiać się własnych błędów i niedoskonałości: wystarczy, że jest świadkiem Chrystusa, żyje najlepiej jak potrafi i głosi jak umie, a Duch Święty przyjdzie mu z właściwą pomocą. Chrześcijanin nie musi się lękać, czy głoszona przez niego Dobra Nowina zostanie przyjęta, czy zlekceważona, czy odrzucona. Nie ma to większego znaczenia, choć trzeba uczynić wszystko, co możliwe, by oddawała ona integralnie doświadczenie życia Ewangelią i wskazywała na Jezusa. Istotnym kryterium bycia wiarygodnym chrześcijaninem jest doświadczenie niezrozumienia, krytyki, prześladowania i odrzucenia. Największym spełnieniem dla świadka Jezusa jest podzielenie losu jego Mistrza: zostanie uznanym za przestępcę i haniebna śmierć. Kto z nas pragnie tego szczęścia?
 
Pawłowe  wyznanie, że stał się słabym dla słabych i wszystkim dla wszystkich, by ocalić nielicznych, jest dla nas genialną wskazówką. We współczesnym języku oznacza to, że chrześcijanin ma pracować pełnią swego doświadczenia i wiedzy, szukając w każdej relacji i spotkaniu wspólnoty ludzkich doświadczeń, a różnice przedstawiać z trzeźwością i właściwym dla nich dramatyzmem. Doświadczenie pełni człowieczeństwa chrześcijanina sprawia też, że możliwa jest pokora w jego głoszeniu Dobrej Nowiny. Chrześcijanin bowiem wie, że jest pełnym człowiekiem nie z powodu własnych zasług i talentów, ale dzięki darmowej łasce Boga i dzieli się z innymi tym, co od Niego otrzymał. Pokora chrześcijanina to też świadomość, że samemu było się nienawróconym i wciąż jest się w drodze, że dopóki się żyje, wszystko może się jeszcze wydarzyć. Pokora jest też świadomością, że to Duch Boży, który działa w innych zawsze przed nami, jest sprawcą nawrócenia i pełni człowieczeństwa, a człowiek, do którego zwracamy się z orędziem Dobrej Nowiny, jest istotą wolną, ma prawo nie tylko do błędu, ale też do odrzucenia zaproszenia.
 
Nie trzeba się też bać zapraszania innych do Kościoła oraz wyznawania naszej wiary w jego świętość jako konieczny warunek zbawienia, z pokorą przepraszając jednocześnie za jego grzechy i zbrodnie. Chrześcijaństwo jest religią wspólnoty i poza wspólnotą bycie chrześcijaninem jest iluzją. Natomiast, warto mieć świadomość, że współczesny człowiek Zachodu nie ufa instytucjonalnym zaproszeniom w sferze duchowej i zwykle ma o Kościele złe zdanie albo przynajmniej jest wobec niego sceptyczny.
 
W głoszeniu Dobrej Nowiny fundamentalne jest osobiste świadectwo, czyli nasze zaangażowanie w życie Ewangelią i Jezusem. Nagrodą dla głosiciela Ewangelii jest samo jej głoszenie, przeżywane z wiarą, nadzieją i miłością wobec rzeczywistości i drugiego człowieka, na którego stara się patrzyć oczyma Jezusa.
 
Zaproponowane przeze mnie kryterium bycia chrześcijaninem, czyli pełnym człowiekiem, ma zastosowanie ponadkonfesyjne, niezależne od formalnej czy sakramentalnej przynależności religijnej i deklarowanego światopoglądu. (Nie oznacza to, że w sensie formalnym kwestionuje tu sakramentalno-prawną przynależność, ale ją nieco relatywizuję, ponieważ zwykle nie odpowiada ona pełni rzeczywistości). Tak naszkicowana fundamentalna akceptacja siebie i świata, całej rzeczywistości jako sprawdzian oraz owoc chrześcijańskiego nawrócenia i życia oznacza bowiem w istocie życie w logice miłości i daru. Ostatecznie zgadzam się na siebie i świat nie własną mocą, ale mocą miłości Tego, który mnie i świat stworzył i zbawił. Zastosowane pojęcie moralno-metafizyczne: „fundamentalna akceptacja siebie i świata” wydaje się sensowniejsze dla rozeznania faktycznego bycia chrześcijaninem i zdefiniowania go jako pełnego człowieka, niż kategoria „miłości bliźniego”, która podkreśla bezpośredni aspekt relacyjny, a – zwłaszcza jej pierwszy człon – nieco się zużyła i zapoznała Tomaszowy sens caritas służąc współcześnie do opisu miłości ekskluzywnej między dwojgiem osób.
 
Dla rozeznania, z jaką postawą u siebie i u innych mamy do czynienia, dużo efektywniejsze wydaje się odnalezienie blokad, które tę akceptację na poziomie metafizycznym uniemożliwiają, ponieważ zwykle jest to bardziej ukryte, pośrednie i słabo uświadomione. Ludzie niejednokrotnie definiują swoją tożsamość poprzez prywatny katolog niezgody i emocjonalnie są do niego bardziej przywiązani niż do pozytywnych deklaracji, nie zdając sobie do końca sprawy ze źródeł faktycznego odrzucenia Boga. Głosiciel Dobrej Nowiny, jeśli nie chce trafiać kulą w płot, musi starać się lepiej zrozumieć faktyczne przeszkody i ich współczesny kulturowy kontekst na drodze życia Ewangelią i pójścia za Jezusem.
 
Na koniec warto zadać sobie kilka pytań: Czy jako chrześcijanin jestem głosicielem Dobrej Nowiny? Jaki jest mój osobisty katalog niezgody na siebie samego i świat? Czy gdy wejrzę w siebie głęboko, odnajduję tam fundamentalną zgodę na siebie i świat? Czy jako chrześcijanin czuję i rozumiem samego siebie jako pełnego człowieka? Czy pomagam innym, by odnajdywali w sobie własną niezgodę na siebie i świat, i zapragnęli nawrócenia, tak, by otwierać się na Moc z wysoka, by fundamentalnie zaakceptować siebie i świat?

Moje blogi na YouTube
 

 

18 Comments

  1. Kazimierz

    Nie pozostaje mi nic innego

    Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko powiedzieć AMEN – godne wiary, niech tak się stanie.

    Ja również tak postrzegam chrześcijanina i siebie również.

    Chwał Bogu Andrzeju za ten zachęcający i mądry tekst, niech cię Bóg błogosławi!!!

    Kazik J.

     

     
    Odpowiedz
  2. mroz.z.polnocy

    Pzeciez to przedsoborowe myslenie-z gloszeniem Dobrej Nowiny

    Twierdznie,ze katolicy  maja glosic Dobra Nowine wobec innych ludzi jest podejsciem arcyreakcyjnym,przedsoborowym,antysemickim(jezeli glosi sie Dobra Nowine dla Zydow),przejawem niebezpiecznego fundamentalizmu.Przeciez taki poglad reprezentuja tylko lefebrysci,wstyd katolkow wobec swiata.

    Czyzby autor chcialby glosic takie hasla zostac zakawalifikowany do tej grupy ?katolicy maj sie wstydzic,ze cos ich odroznia od innych,a szujkac tego co ich laczy z innymi.Bo inaczej beda uznani za wroga sile,ktora maci lad.

     
    Odpowiedz
  3. ahasver

    Ponad albo poza.

    Andrzeju, a czy np. Buddysta albo epikurejczyk mogą być Chrześcijanami? Czy dopuszczasz "mistyczny promień" prześwitujący przez wszystkie wielkie religie i filozofie jako symboliczne formy wyrażenia stosunku kultury i Indywiduum do wartości uniwersalnych (lub wartości najwyższej)? – Wówczas nawet Nauka stanowiłaby dla Ciebie swoistą intencjonalność, której teleologia / lub metodologia jest modyfikacją wiary w poszukiwane Uniwersum, a z każdego etycznego relatywizmu potrafiłbyś (lub do tego dążył) wysublimować problemy i ich rozwiązania ponadkontekstualne. Nie mylisz wówczas ponadkontekstualności z pozakontekstualnością i twierdzisz, że chrześcijaństwo jest ponad ludzkim chrześcijaństwem, a Bóg ponad ludzkim Bogiem… (Choć nie poza nimi…)

    Widzisz, w moim życiu ostatnio wszystko zaczęło się zmieniać w kontekście otwarcia horyzontu myślowego na spajającą wszystkie zdobywane informacje w sensowną całość jednię. Nie dotarłem jeszcze do jej źródeł, dlatego nie potrafię stwierdzić, czy stanąłem w obliczu epifanii, czy też są to zmiany spowodowane koniecznością odnalezienia fundamentu zwykłego, empirycznego doznawania świata. Tego Świata – który pokochałem dzięki sensowności tkwiąej gdzieś ponad… Gdzie? Może to, co mistyczne nie ma swojego "gdzie"?

    Nie potrafię dopatrzeć się w Twoim tekście bardziej ścisłego kryterium dzielenia ludzi na chrześcijan i niechrześcijan, dlatego – porzucając jakąkolwiek konfesyjność i dopatrując się w używanym przez Ciebie zakresie semantycznym pojęcia "Chrześcijanin" jak najszerszych i uniwersalnych konotacji, byłbym skłonny porównać Chrześcijanina – Człowieka do "nadczłowieka" pozbawionego owego zupełnie niepotrzebnego "Nad"; po prostu CZŁOWIEKA zdystansowanego do "arcyludzkości" (Wszystkiego motłochu ryb, gnającego po tarle w dół rzeki, z prądem…). Czy uważasz moją intuicję za dosyć trafną, czy raczej stajesz po pewnej stronie barykady, klasyfikując ludzi jako poddanych zbawiennej terapii instytucjonalnej albo potępionych? Skłonny jestem raczej to stwierdzenia, że zrozumiałem przekaz Twojego tekstu. Jeśli wraz z przekazem Ewangelii otwieramy się na mądrości pochodzące z pozaewangelicznych Epifanii Boskości, jedynym nie-chrześcijaninem byłby wówczas chyba jedynie jakiś cyniczny i głupi oportunista pozbawiony jakiejkolwiek chęci konwersacji…

    Pozdrawiam serdecznie!     

     

     
    Odpowiedz
  4. zibik

    Dwa pytania !

    Głoszenie Ewangelii – Dobrej Nowiny o Jezusie Chrystusie było i nadal jest jednym z najważniejszych zadań apostolskich i nauczycielskich Kościoła Świętego.

    Podjęcie wyzwania, dążenie do nawrócenia, przemiana swojego życia, przewartościowanie postaw i uznanie Syna Człowieczego – Jezusa Chrystusa za najwyższą wartość – to główny nurt drogi chrześcijańskiej ewangelizowanego poganina lub neopoganina.

    Dwa pytania :

    Jakie warunki muszą być koniecznie spełnione, aby być uprawnionym głosicielem Ewangelii ?…………………., a głoszenie Dobrej Nowiny o Jezusie Chrystusie było właściwe i wydało wielce pożądany plon ?…….

    Tzn. głoszone podstawowe orędzie u chrześcijan wzmacniało ich wiarę, u pogan wzbudzało konieczne zainteresowanie, a potem żywą i żarliwą wiarę w Boga Trójjedynego, a u neopogan reanimowało ich martwą wiarę.  A zatem nawracajacą się osobę orientowało ku Bogu i przygotowywało na przyjęcie stosownej nauki i katechezy. Jednocześnie skłaniało, do osobistego zawierzenia swojego życia Jezusowi Chrystusowi i powodowało uznanie Go za swego Pana i Zbawiciela.

    Z poważaniem Z.R.Kamiński

     

     
    Odpowiedz
  5. ahasver

    Mróz z Północy.

    Bredzisz, Mróz. To co, Andrzej ma nie głosić dobrej nowiny dlatego, że jest katolikiem? Jeśli ktoś się wychyli, to najlepiej mu nosa przyściubić, co? To jest właśnie reakcyjny faszyzm głosicieli równości…

    I co kogokolwiek myślącego obchodzi, że zostanie uznany za wrogą siłę, która mąci ład? Tak posłusznie jak barany mają iść wszyscy na rzeź, zgadzać się na równość pilnowaną karabinem maszynowym? Czy Ty z księżyca spadłeś? Co z Ciebie za Hiperborejczyk? Trzeba wspólnie podnosić, a nie zwalczać ludzi z innego obozu!  

     
    Odpowiedz
  6. Andrzej

    Dziękuję i cieszę się

     Kaziu!

    Dziekuję za przyjazne słowa. Cieszę się, że podobnie rozumiemy ważną kwestię głoszenia Ewangelii.

    Pozdrawiam Cię serdecznie

    Andrzej

     
    Odpowiedz
  7. Andrzej

    Każdy chrześcijanin jest wezwany do głoszenia Ewangelii

     Panie Zbyszku!

    Dziękuję za komentarz i pytania.

    "Jakie warunki muszą być koniecznie spełnione, aby być uprawnionym głosicielem Ewangelii ?…………………., a głoszenie Dobrej Nowiny o Jezusie Chrystusie było właściwe i wydało wielce pożądany plon ?"

    Do głoszenia Ewangelii jest wezwany każdy chrześcijanin. W zasadzie od sakramentu bierzmowania oczekuje się, że każdy ochrzczony będzie głosicielem Dobrej Nowiny zgodnie ze swoim osobistym powołaniem i potencjałem. Każdy ochrzczony ma bowiem udział w powszechnym kapłaństwie oraz misji królewskiej i prorockiej Jezusa.

    Niektórzy chrześcijanie są powoływani do urzędowego głoszenia Ewangeli: biskupi, prezbiterzy i diakoni. Głoszą oni Ewangelię w imieniu Kościoła hierarchicznego. O uprawnieniu do tego typu urzędowego głoszenia Ewangelii decydują przełożeni kościelni poprzez święcenia oraz inne instrumenty prawa kanonicznego.

    Nad poprawnością treści doktrynalnych głoszonych przez obie kategorie głosicieli Ewangelii czuwają biskupi, wyżsi przełożeni zakonni, a ostatecznie Kongregacja Nauki Wiary. W praktyce uznaje się normę negatywną: czyli dopóki komptentna władza kościelna nie zabrania komuś głosić Ewangelii lub nie zaleca skorygowania poglądów, głoszenie to mieści się w ramach nauczania katolickiego.

    Prawdziwość i owocność głoszenia Ewangelii zależy od świętości osoby głoszącej, czyli jakości jej życia duchowego i moralnego, żywej sakramentalnej i braterskiej więzi ze wspólnotą Kościoła, osobistych talentów i kompetencji. W przypadku głoszenia Ewangelii w sferze akademickiej, pisarskiej, medialnej wymagana jest wysoka kompetencja intelektualna i dłuższy trenining profesjonalny.

    Pozdrawiam Pana serdecznie

    Andrzej

     
    Odpowiedz
  8. Andrzej

    Jeśli Chrystus jest Bogiem, chrześcijanin siedzi w każdym

     Bartku!

    Tak, w rozumieniu chrześcijanina, które zaproponowałem wyznawca każdej religii lub światopoglądu jest chrześcijaninem, jeśli tylko akceptuje fundamentalnie siebie i świat. Oznacza to bowiem, że atematycznie jest on otwarty na moce stworzenia, inkarnacji i odkupienia, czyli na samoudzielającego się Boga.

    Chrześcijańskie rozumowanie jest tutaj następujące: Bóg z miłości stworzył człowieka i świat, i uznał ich fundamentalną dobroć. Gdy człowiek upadł, Bóg w Jezusie Chrystusie wcielił się w człowieka, i przez swoją śmierć i zmartwychwstanie odkupił go, czyli ofiarował łaskę, której przyjęcie przez człowieka wyzwala go z grzechu i śmierci, na życie wieczne. W tym kontekście mówi się o tzw. powszechnej woli zbawienia, czyli zakłada się, że Bóg nie jest okrutnikiem, który chce zbawić tylko tych, którzy go pozytywnie poznali i uwierzyli w Niego, ale też tych, którzy Go nie znają lub nie uwierzyli z przyczyn niezwawioninych. Zakłada się, że nominalni nie-chrześcijanie mogą w ramach swych religii i kultur żyć jak "anonimowi chrześcijanie", czerpiąc łaskę z mocy odkupienia Jezusa.

    I przy takim rozumieniu zgadzam się, że istnieje mistyczny promień prześwitujący przez wszystkie religie oraz duchowych zmaganiach człowieka. Natomiast jego źródło jest ściśle zidentyfikowane: jest nim Bóg Trójjedyny, Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty, a Jezus Chrystus jest konkretnym historycznym wcieleniem tegoż Boga.

    Wydaje mi się, że możliwie najściślej określiłem kim jest ten ponadkonfesyjny chrześcijanin: to ktoś, kto fundamentalnie akceptuje siebie i świat, i żadne lokalne zło i absurd nie sprawiają, , że uznaje on rzeczywistość za nie do przyjęcia, albo ucieka w iluzje czy utopie, wierząc, że to, co widzi ma swą podstawę w tym, czego nie widzi. Można tę charakterysytyke rozwijać. Jej istotą jest atematycznie pojmowana treść Ewangelii, czyli to, co Jezus powiedział do każdego człowieka, chocby w Błogosłwieństwach czy obrazie Sądu Ostatecznego. Tam nie ma kryteriów przynależności religijnej, ale moralne. 

    Muszę w tym momencie przerwać. Jeszcze coś dopiszę. 

    Pozdrawiam Cię serdecznie

    Andrzej

     
    Odpowiedz
  9. zibik

    Dziękuję za i proszę o więcej !

    Panie Andrzeju !

    Wezwany jest każdy, ale nie każdy jest uprawniony – pomijam na ile, w jakim zakresie ?…., stąd moje pytanie, o konieczne warunki.

    Chętnych jest więcej, niż uprawnionych tzn. kompetentnych, wiarygodnych i w pełni odpowiedzialnych za publicznie głoszone słowa, nawet w portalu "Tezeusz".

    Istotą kerygmatu (pierwszego głoszenia) wydaje się prawdziwość, jakość, wiarygodność, a nawet styl, forma, zwięzłość, przejrzystość, a nie jej ilość, chociaż trudno ją również lekceważyć, czy ignorować.

    Udział może mieć każdy, ale jaki ? …..i w czym ?………pomijam – czy ma każdy dorosły chrześcijanin ?….

    A co dzieje się z tymi, co słuchają słowa tych, którzy są nieuprawnieni, uchylają się, od zwierzchnictwa władz KK ?…….. I głoszą wszem i wobec to, co nie zawsze znajduje się w nauczaniu i katechezie KK.

    Głoszenie Ewangelii – Dobrej Nowiny o Jezusie Chrystusie, chyba wymaga nie tylko kompetencji intelektualnych, tzw. profesjonalizmu, czy osobistego potencjału, ale przede wszystkim autentycznej wiary w Boga Trójjedynego, ufności, wierności Bogu i Kościołowi Świętemu, także rzeczywistego natchnienia, światła i mocy Ducha Świętego, także osobistego, świadomego i dobrowolnego, również bezwarunkowego uznania Syna Człowieczego-Jezusa Chrystusa za swego Pana i Zbawiciela – za najwyższą wartość. I chyba wielu innych rzeczy, o które nadal dopytuję się.

    Chrześcijanin zatroskany o to, aby głosiciele byli uprawnieni, a Jezus Chrystus mógł nieustannie i osobiście przemieniać nasze życie.

    Szczęść Boże !

     
    Odpowiedz
  10. Kazimierz

    Do głoszenia Ewangelii

    Do głoszenia Ewangelii, jest powołany każdy odrodzony z Ducha Świętego człowiek.

    Powołuje go Chrystus Pan, poprzez swojego Ducha, wspólnota (jeśli mowa o ustanowieniu ewangelistów), rozpoznaje powołanie takiego czy innego człowieka i jedynie uznaje fakt powołania Bożego. To Bóg zawsze powołuje, a On nie jest skrępowany ludzkimi podziałąmi, egoizmami, mniemaniami o własnej "lepszości " czy "uprawnieniowości".

    Dzięki Bogu, za ludzi, którzy z gorącym sercem zwiastują Słowo Boże. gdzie się da, takich jak Reinhard Bonke, Benn Hinn, Jongi Cho i inni, dzięki zwiastowaniu których miliony ludzi nawracają się do Chrystusa, zostają uzdrawiani przez Pana, uwalniani od demonów, są zrywane bezprawne więzy, które diabeł im założył. Są też katoliccy ewangeliści, którzy nie zapomnieli do czego ich Bóg przede wszystkim powołał.

    Niestety ja nie znajduję poparcia dla mocy sakramentów, jako tych , które zbawiają, ale widzę moc w Słowie Bożym, żywym i skutecznym, w zwiastowaniu w mocy Ducha Świętego, a nie mocy własnego intelektu (to nic oprócz papki intelektualnej ) nie wnosi w życie człowieka, bo nie może. Człowiekowi jest potrzebne żywe Słowo Boże, które zmienia serce, a żywe Słowo może zwiastować tylko żywy , odrodzony z Ducha Świętego człowiek, który słucha Pana. Juz Izajasz proroczo wypowiadał Słowa Boga, kogo poślę, kto tam pójdzie?

    Wpis niejakiego mroza, mówi mi – nie trzeba zwiastować Ewangelii, wystarczy ochrzcić niemowlaka, potek do komunii, potem do bierzmowania i chrześcijanin upieczony, ale wiemy doskonale, że to nie prawda, jeśli jakiekolwiek sakramenty nie wypływają z wiary i miłości do Chrystusa. Dlatego też, to co napisał mróz, jest zaprzeczeniem chrześcijaństwa, zaparciem się dwóch wielkich przesłań Chrystusa – idźcie tedy i czyńcie uczniami wszystkie narody, i drugie idźcie i głoście ewangelię wszelkiemu stworzeniu. Chrystus nie zwolnił żadnego odrodzonego z Ducha Świętego z tych nakazów misyjnych. Kościół, wspólnota , które by nie niosą ewangelii niechybnie przestaną istnieć lub odejdą od Boga w swoje "mądrości" wzorem faryzeuszy i sadyceuszy.

    Pan Zbigniem sugeruje, jakoby jedynie jeden z Kościołów chrześcijańskich był uprawniony do głoszenia ewangelii, o zgrozo jak daleko trzeba zamienić miłość Chrystusa na sarkastyczny legalizm, aby tak wogóle pomysleć. Ostatnio dowiaduję się od różnych ludzi, że księżą katoliccy chodzący po kolędzie w moim mieście mają za nic nie tylko papieskie zachęty do ekumenizmu, ale nawet nawoływania założyciela ich zakonu (stwoarzyszenia) i mówią źle o innych Kościołach, opowiadają rzeczy, które bulwersują ludzi, niepokoją, ale nie wiedzą, że odnosi to odwrotny skutek. Tak są zadufani w sobie, że inny Kościół , rozkochany w Panu Jezusie jest dla nich sektą, zwiedzeniem i czymś niedobrym. O biada tym, którzy takie rzeczy robią, biada wszak podnąszą rękę na Oblubienicę Pańską, na braci i siostry w Chrystusie. Sugestie Pana Zbigniewa i działania księży w naszym mieście pokazują, że jeśli tak dalej będzie , to ihabot niechybnie nastąpi, o ile już nie nastąpił. Być może smutne to co piszę, ale nasz kraj nie potrzebuje sarkastycznego legalizmu i wywyższania sięjednych nad drugimi, to już znane historie. Faryzeusze lepsi od Sadyceuszy, a uczeni w Piśmie jeszcze lepsi, zmartwychstanie jest, a może nie, są aniołowie, ni nie ma – a Jezus wybrał prostych rybaków – a tamtym powiedział wy groby pobielane, plemię żmijowe………

    KJ

     
    Odpowiedz
  11. Andrzej

    Wezwany oznacza też uprawniony

     Panie Zbyszku!

    Każdy chrześcijanin na mocy chrztu staje się świadkiem Jezusa i Ewangelii. Oznacza to otrzymanie łaski życia w Trójcy i wewnętrznego impulsu do głoszenia Ewangelii innym ludziom. To sam Bóg wzywa i uprawnia do głoszenia Ewangelii. Chrześcijanie z innych wspólnot niż katolicka mają taki sam obowiązek i prawo głoszenia Ewangelii. Katolicy mogą się z nimi spierać o różne kwestie teologiczne, czy zapraszać do jedności z Kościołem katolickim, ale w żadnym razie nie mogą im zabraniać głoszenia Ewangelii – gdyby było to możliwe – czy sugerować, że nie powinni tego robić, choćby na portalu prowadzonym przez katolików.

    Natomiast, jak już pisałem inaczej jest z tzw. urzędowym głoszeniem Ewangelii: w tej materii każda wspólnota chrześcijańska ma własne normy, ale są one drugorzędne wobec powszechnego obowiązku głoszenia Dobrej Nowiny

    To, co Pan pisze o tym, że trzeba wierzyć w Jezusa i Trójcę, itd, to są oczywistości, których nie ma potrzeby wciąż powtarzać, bo to brzmi mniej więcej tak, jakby ktoś czytał poważny tekst filozoficzny, a ktoś inny wciąż dopowiadał: Alfabet składa się z następujących liter: a, b, c, d…,z i  trzeba czytać je wyraźnie, itd.  To jest zbyteczne uzupełnienie i nic nie wnosi.

    Pozdrawiam Pana serdecznie

    Andrzej

     
    Odpowiedz
  12. zibik

    Panie Kazimierzu!

    Kategorycznie sprzeciwiam się nieuprawnionym stwierdzeniom, że ja pytając o warunki konieczne cokolwiek sugeruję. Czytając, że każdy jest powołany nie mam wątpliwości, a gdy ktoś mi sugeruje, że każdy jest uprawniony to nie jestem pewny i chciałbym poznać, bodaj konieczne warunki. Co w tym nagannego ?….

    Natomiast Pana liczne sformułowania, choćby ostatnie: "księża katoliccy chodzący po kolędzie…….mają za nic nie tylko papieskie zachęty……., ale nawet założyciela.….." itd. są zdecydowanie czymś więcej, niż sugestią.

    Ale nie mnie to, co Pan pisze publicznie oceniać – być może uczyni to, ktoś bardziej kompetentny i uprawniony.

    Ps. " Przestroga przed błędnowiercami" (II list Św. Jana)

    Szczęść Boże !

     

     
    Odpowiedz
  13. zibik

    Bóg jest miłością i kocha nas !

    Dlatego nas wzywa, napomina, poucza, przestrzega, uprawnia, wyposaża, uzdalnia, szanuje, chroni, zabezpiecza, obdarowuje, także nam powierza i zapewnia !

    Owszem człowiek świadkiem Jezusa Chrystusa staje się, ale czy zawsze wiarygodnym ?….

    Bóg nie tylko wzywa i uprawnia, ale również wyposaża nas istoty ludzkie w konieczne instrumenty tj. rozum i uzdalnia, poprzez natchnienie Ducha Świętego, także zapewnia nam wolną wolę i tu zwykle pojawiają się problemy.

    Obowiązki i prawa Boże mamy wspólne i jednakowe, ale ludzie wymyślają i stanowią własne prawa, nie zawsze zgodne, tożsame z wolą Boga.

    Katolicy i chrześcijanie mają obowiązek argumentować, a nawet spierać się, kiedy jest to zasadne i konieczne. A zapraszać innych, do jedności z Chrystusem i Jego Kościołem Świętym to chyba nie tylko możemy, ale mamy przywilej i zaszczyt.

    Osoby kompetentne i uprawnine mają prawo opiniować, oceniać sposóbjakość ewangelizacji, także usprawniać, doskonalić, modyfikować jej styl i formę, a nawet edukować, pouczać mniej udolnych ewangelizatorów.

    Natomiast nadal nie wiem, jak reagować na publiczne wypaczenia, odstępstwa, od dogmatów i kanonów wiary KK ?….

    Absolutnie normy głoszenia Ewangelii – Dobrej Nowiny nie mogą być dowolne, czy własne – są wspólne, dla wszystkich wyznawców Boga Trójjedynego.

    Stąd moje wcześniejsze pytanie, a nie sugestia – jakie muszą być konieczne warunki spełnione, aby być wiarygodnym i uprawnionym głosicielem Ewangelii ?……………

    Ps. To co ja piszę rzeczywiście, dla Pana i innych osób jest oczywiste, ale napewno nie, dla wszystkich współtwórców, użytkowników i czytelników portalu "Tezeusz".

    Pozdrawiam serdecznie !

     
    Odpowiedz
  14. zofia

    anonimowe chrześcijaństwo a Kościół

     

    Andrzeju,
     
    odnajduję się jakoś w intuicjach Rahnera i tym, co piszesz w powyższym tekście i dyskusji; nie potrafię sobie poradzić z interpretacją Kościoła dla tak rozumianego, anonimowego czy ponadkonfesyjnego chrześcijaństwa;
     
    z jednej strony piszesz:
    Chrześcijanin, scharakteryzowany powyżej, niekoniecznie musi być chrześcijaninem przez chrzest, może też, nie znając Chrystusa, żyć pełnią człowieczeństwa. Podobnie jak nie-chrześcijanin, którego opiszę poniżej, nie musi być kimś nieochrzczonym, czyli może być i często bywa członkiem jednego z chrześcijańskich Kościołów.
     
    z drugiej:
    Nie trzeba się też bać zapraszania innych do Kościoła oraz wyznawania naszej wiary w jego świętość jako konieczny warunek zbawienia, z pokorą przepraszając jednocześnie za jego grzechy i zbrodnie. Chrześcijaństwo jest religią wspólnoty i poza wspólnotą bycie chrześcijaninem jest iluzją.
     
    u Rahnera przeczytałam kiedyś – nie każdego kogo ma Kościół ma Bóg, nie każdego, kogo ma Bóg ma Kościół (cytat z pamięci, ale sens ten). Mocne i proste…
    czyli – wracam do pytania – jak wobec nowego zdefiniowania chrześcijaństwa z(re)definiować Kościół?
    pozdrawiam!
     
     
     
    Odpowiedz
  15. Andrzej

    Po co nam Kościół, jeśli Chrystus żyje w każdym człowieku?

     Zosiu!

    Niewątpliwie Rahnerowska koncepcja " egzystencjału anonimowego chrześcijanina", do której pośrednio odwołuję się w swoim tekście ma obok plusów (np. dostrzeżenie ponadkofesyjnej i immanentnej obecności Chrystusa w każdym człowieku), istotne mankamanty, które można syntetycznie ująć w jednym – postawionym też przez Ciebie – pytaniu: jeśli każdy jest potencjalnym chrześcijaninem, to po co nam Kościół?

    Sobór Watykański II przyniósł nowe, a przynajmniej odnowione, rozumienie Kościoła, który w sensie duchowym obejmuje całą ludzkość, czyli  rozumienie Kościoła jako sakramentu zbawienia dla każdego człowieka. Sens bycia widzialnym członkiem Kościoła katolickiego jest więc podwójny: z jednej strony poprzez niego Bóg udziela siebie i swej łaski każdemu człowiekowi, a więc nasze dobre bycie w Kościele niejako tę łaskę dla innych wspomaga, z drugiej zaś strony, ponieważ – jak wierzymy – Kościoł ten ma pełnię depozytu chrześcijańskiej wiary, więc bycie katolikiem, a w szerszym sensie i różnym stopniu, chrześcijaninem umożliwia wierzącym maksymalny udział w życiu Boga Trójjedynego.

    I z tych dwóch nierozdzielnych od siebie powodów ma wielki sens bycie katolikiem i chrześcijaninem oraz głoszenie Dobrej Nowiny niechrześcijanom i zapraszanie ich do wspólnoty Kościoła. Innymi słowy: uczestnictwo sakramentalno-prawne w społeczności Kościoła obiektywnie stwarza najlepszą możliwość dla pełni chrześcijańskiego i ludzkiego życia. Co oczywiście nie oznacza, że konkretny niechrześcijanin, czy nawet niewierzący, usytuowany poza Kościołem, nie może być faktycznie bliżej Boga niż katolik czy chrześcijanin. 

    Wyzwaniem dla katolików i chrześcijan jest dawać takie świadectwo Jezusowi i Ewangelii, aby obiektywna wartość naszego bycia w Kościele stawała się wiarygodna i czytelna dla niechrześcijan. To znaczy, by dzięki naszem świadectwu życia i wiary oraz teologicznym argumentom mogli oni przekonać się, że uczestnictwo w Kościele rzeczywiście wnosi coś wyjątkowego i cennego dla życia wiarą, nadzieją i miłością w Bogu, coś, czego nie mogą oni znaleźć w ich obecnej wierze czy światopoglądzie.  Aby tak było, wpierw sami katolicy i chrześcijanie, muszą mieć osobiste przekonanie, że właśnie tak jest. A to przekonanie nie może – jak było w przeszłości – wyrastać jedynie, czy głównie z tożsamościowej dumy przynależności do Kościoła, jako widzialnej organizacji ustanowionej przez Boga. To przekonanie, aby było owocne musi wyrastać z owocności chrześcijańskiego życia i rozumienia w duchu wiary, że wyrasta ono nie w sposób indywidualistyczny i niezapośredniczony, ale właśnie dzięki żyznej glebie Kościoła, jego sakramentów, modlitwy, Biblii, świętych, męczenników, władzy, doktryny, wspólnoty. 

    Jednocześnie, świadomość, że Chrystus jest jakoś, ale też bardzo konkretnie, obecny w niechrześcijanach, ma dwa dobroczynne skutki dla nas: Po pierwsze, możemy w dialogu z nimi odkrywać Chrystusa w ich życiu, religii, kulturze i wzbogacać nasze życie wiary oraz sposoby ewangelizacji, bardziej wyczulone na inkulturacyjny kontekst. Po drugie, uwalnia nas to od swoistej nerwicy ewangelizacyjnej, bo Bóg okazuje się być wszędzie obecny jako pierwszy i przekraczający konfesyjne granice. 

    Wiara w konieczny i zbawczy sens Kościoła oraz świadomość, że w każdym żyje Chrystus tworzy nieusuwalne, ale twórzcze napięcie dla chrześcijan.

    Na koniec: myślę, że koncepcję "anonimowego chrześcijanina" trzeba traktować ostrożnie, raczej jako poszerzenie wyobraźni teologicznej i kategorię warunkową, komplementarną do fundamentalnego określenia chrześcijanina jako kogoś wszczepionego poprzez chrzest i inne elementy w Kościół. Obecna sytuacja jest trudna, ponieważ wielu chrześcijan i niechrześcijan nie wierzy, że bycie w Kościele wnosi coś wyjątkowego. Dlatego – jak pisałem – wydaje się, że w czasie kryzysu wiarygodności Kościoła, owocniejsze ewangelizacyjnie jest eksponowanie wpierw osobistej wiarygodności jako człowieka i chrześcijanina, a przynależność instutucjonalną podkreślać dyskretniej. Jeśli ktoś zobaczy w Tobie człowieka i dostrzeże coś szczególnego, co płynie z wiary w Jezusa, do której się przyznajesz i którego głosisz, to może zastanowi się też nad tym, że nie jest to jedynie Twoja osobista szlechetność, ale owoc bliskości z Jezusem zakorzenionej we wspólnocie wiary Kościoła, do którego należysz. Dla wielu sprawa Kościoła stała się tajemnicą równie trudną i bolesną jak krzyż, który my chrześcijanie stawiamy w centrum naszej wiary. Aby uwierzyć w sens krzyża i Kościoła trzeba dziś wielkiej łaski.

    Pozdrawiam Cię serdecznie

    Andrzej

    Ps. Ten komentarz jest również dopowiedzeniem do mojej niedokończonej odpowiedzi Bartoszowi, choć pisałbym do Ciebie nieco innym językiem, bo tutaj piszę do osoby, z którą podzielam wspólnotę wiary i eklezjalnej przynależności, więc mogę pozostawać "wewnątrz" katolicko-chrześcijańskiego języka.

     
    Odpowiedz
  16. ahasver

    Kościół jako ludzkość, a nie instytucja.

    Drogi Andrzeju. Moja wypowiedź będzie niepełna i niezbyt dobrze ułożona – mam wysoką gorączkę (40!). Postaram się jednak być rzeczowy i przedstawić Tobie mój punkt widzenia na kwestie instytucji wiary. Rozumiem uniwersalistyczny wymiar Kościoła jako ludzkiej wspólnoty ducha – i jak najbardziej podzielam ponadkonfesyjny – ponadreligijny wymiar takiej instancji duchowości, natomiast za każdym razem zniechęca mnie do KK – i prawdopodobnie pogląd ten podziela większość ludzi nie przynależących do KK – zaznaczanie, że Instytucja stworzona przez ludzi w jakikolwiek sposób mogłaby "deponować" wiarę człowieka, roszcząc sobie pretensje do swojego uczestnictwa w pełni wiary. Dlaczego miałbym uważać, że kościół – nie jako wspólnota ducha, tylko jako zwyczajna instytucja ze swoimi pogańsko zdobionymi, złotymi gmaszyskami, całą ornamentyką i Matkami Boskimi noszonymi na lektykach w oparach kadzidła, grzechami ojców kościoła i kapłanów, i prawdami wiary ustanawianymi podczas soborów niczym kodeks dotyczący świeckiej codzienności – ma jakiekolwiek prawo do zawłaszczania sobie prawdy o Absolucie? Taka "jedyność" Kościoła Katolickiego jest powodem, dla którego wielu młodych ludzi odchodzi od niego, poszukując większej głębi wiary w innych religiach. Dla mnie osobiście owa "pełnia depozytu wiary" jest czymś, co całkowicie zniechęca mnie do KK jako tworu będącego wyrazem pychy i pozostałości po ideologicznym narzędziu, służącym podporządkowaniu ludzi w celach politycznych i finansowych. Mój świętej pamięci wujek, Józef Calik, był księdzem proboszczem w polskiej kolonii w Seattle – przyjaźniliśmy się, zawsze mieliśmy o czym porozmawiać podczas jego wypraw do Polski, choć nigdy nie potrafiłem zrozumieć jego zamiłowania do KK. Przecież sam wydźwięk pojęcia "depozyt wiary" jest okropny; nie potrafię tego strawić, łapię się za głowę i pytam: "Jak tak można?!". Nie piszę tego złośliwie, Andrzeju; napisałem, co czuję. Nie potrafię pogodzić się z możliwością instytucjonalizacji wiary; przypomina mi to politykę centralną, przełożoną na rząd dusz. Do Kościoła Katolickiego podchodzę z rezerwą; nie jestem jednostronny, o czym świadczyć może prawda, że staram się ustawicznie temat wiary "drążyć". Niemniej owa "jedyność", "jedyna słuszna droga", "jedyność i pełnia" etc. – mnie i coraz większą część młodych ludzi będzie od KK odwracać. Jeśli KK nie zweryfikuje swoich poglądów na temat wiary i możliwości redukcji nieskończonego Absolutu do kodeksu dla gorliwych uczestników kółek różańcowych, to niestety, sam siebie doprowadzi do upadku. Kiedy młody człowiek słyszy "prawdy" w rodzaju : "Tylko przez nas droga prawdy", wówczas zaczyna swoją ucieczkę. "Jedyność i pełnia depozytu" kojarzy się nieodparcie z jakąś zamkniętą ideologią i wręcz z szowinizmem w traktowaniu uczestników innych religii jako "niepełnych", gorszych. Andrzeju, co ma zrobić młody, wychowany już na zasadach otwartości i pluralizmu człowiek w momencie, w którym to samo, co od uczestników sekt, słyszy w Kościele? Jakie są kryteria orzekania o bezbłędności i jedyności w szafowaniu prawdą mistyczną? Proszę Cię, bądź wyrozumiały dla mojej uciążliwej nieraz niewiary – moje intencje są szczere.

    Pozdrawiam serdecznie.

    – Bartosz Behemot.

      

     
    Odpowiedz
  17. zibik

    Jedność całej ludzkości !

    Doceniam Pana systematyczne starania i wysiłki, aby chyba nie tylko w "Tezeuszu" godzić wszystkie osoby (strony). Usilnie szukać i stwarzać warunki, czy znajdywać sposobność, do kompromisu, a nawet zbliżenia, pojednania i ugody.

    Znając realia, rzeczywistść i nasilające się tendencje, a nawet zagrożenia mnie trudno sobie wyobrazić, aby wyłącznie z woli ludzkiej było możliwe powszechne pojednanie i zjednoczenie wśród chrześcijan.

    Stale wydaje się to niemożliwe, mimo posiadanej świadomości, że wewnętrzne skłócenie między chrześcijanami jest ewidentnym sprzeniewierzeniem się woli Boga Ojca, Syna i Ducha Świętego.

    A co dopiero myśleć o wspólnotach, narodach odwiecznie zwaśnionych tzn. wyznawcach innych religii, a tym bardziej o przywódcach, czy innych zdeklarowanych innowiercach, czy bezbożnikach ?……

    Pan mniemam w dobrej wierze napisał : "osoba niewierząca, usytuowana poza Kościołem może być faktycznie bliżej Boga, niż katolik, czy chrześcijanin"

    Proszę skorygować lub doprecyzować to sformułowanie, przecież po ludzku to jest niemożliwe – może miał Pan na myśli tzw. pseudokatolików, czy pseudochrześcijan ?………., osoby, wspólnoty, które jedynie deklarują przynależność, do Kościoła Świętego, a w rzeczywistości bytują jeszcze gorzej, niż bezbożnicy, innowiercy, ateiści, czyli – jakby Boga nie było !

    Przecież bezpodstawny (głupi) upór pojedyńczej osoby, bądź nielicznej grupy nie może być i nie jest tożsamy z dziejowym, wielopokoleniowym, długotrwałym, tradycyjnym, racjonalnym, zbiorowym, dobrowolnym, świadomym, stale doskonalonym etc. wierzeniem w Boga, dążeniem do wielkości, doskonałości i świętości, oraz trwaniem, przy Bogu i w Kościele, także wiarygodnych i oczywistych racjach !

    Wymiar osobisty (indywidualny) wiary w Boga, bycia katolikiem, chrześcijaninem, także bezbożnikiem, innowiercem jest zupełnie inny, niż rodzinny, wspólnotowy, bądź powszechny, czy większościowy.

    Ojcze nasz, a nie mój wyraża stan ducha i wolę wspólnoty.

    Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w jednoczeniu katolików i chrześcijan – całej ludzkości !

    Szczęść Boże !

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code