Adwent. Po burzy.

Adwent. Po burzy.

 

oto leży bezwładny

pęknięty moment 

sączy się popieleje

stara już i zmęczona

wieczność

leciała niegdyś monada 

odwagą swą trzymając przed sobą wykradziony bogom ogień

w dłoniach nie nawykłych do chłodu stworzenia tej niezgłębionej zagadki światło upadło

pozostawiając na nagiej skale oniemiały korpus

pustki 

oto leży bezwładny

po burzy naporu, w nagim skalnym załomie, blade ciało. z rozpostartymi ramionami i napiętą z bólu twarzą zapadłą po bezskutecznej walce, ze spierzchniętymi ustami, których rozchylona w przyspieszonym oddechu siność nie jest w stanie wydobyć z plątawiska bezmyśli żadnego słowa. Wszeteczny i dumny, pyszny złodziej Boskiej tajemnicy, która umarła, rozdana niewłaściwie, rozrzucona jak Imię, tak nieznaczące dla ludu złotego cielca. W ciszy bezwładnej łupiny swej, na szczytach rozpaczy dziwne znajduje ukojenie; oczy, choć przekrwione, goreją. Ukorzenie, które z bezednia woła światłością docierającą wszędzie. Spojrzenie zwrócone w górę, ze źrenicami rozszerzonymi od ciemnych zmagań, jakby wypatrywały najdrobniejszego strzępu światła. Kuriozum życia, tej majestatycznej porażki snującej się wśród mgieł jak widmowy żaglowiec z postrzępionymi żaglami, płonie tej ciemnej nocy i umykając w eter pozostawia po sobie jedynie odblaski swej ulotności w oczach konającego wędrowcy. Rozbita arka na skale, rozpacz w bezdechu leżącego. Otwarte oczy na wskroś w mroku przenika dziwna jasność, jakiej nigdy jeszcze nie zaznał. Usta spierzchnięte pijanym wiatrem wiecznego karnawału, potrzaskany czas, który w ognistych mackach swych trzymał lodowe konsekwencje, wyzuwając ostatni fragment skóry z rumianych afektów buńczuczności. On, który tak wiele świątyń spalił, radosny siewca zbrodni i gwałtu o dłoniach pociętych słodką nienawiścią do własnej egzystencji, lubą zemstą za fakt bezdenności w poszukiwaniu jej sensu, libertyn o twarzy chłopięcego hulaki ogorzałej wiatrem bezczelnej przygody i zlodowaciałej alkoholowym wyziewem schyłkowości i dekadencji, piewca szaleństwa i euforii dziecka burzącego wielkie fortece ludzkiej nadzieji jak babki z piasku, leży dziś upodlony. Wokół zebrałby się tłum gapiów, złakniony bożej chłosty, własnego wywyższenia. Lecz on, choć opuszczony na niezdobytej górze, rozdarty pomiędzy dokonanym ascendit i descendit, o którym nie jest w stanie w momencie ciszy nawet pomyśleć, nie drgnie w powadze swego mrocznego oświecenia, nie wywyższy się, nie pójdzie z wieścią. Przez zachwycone czymś innym samozobojętnienie zaczyna sączyć się lekki uśmiech. Jak Syzyf-Hiob: Nie wyrzeka się swojej grzeszności i nie ma zamiaru niczego zmieniać. Oto dostał po twarzy. Leży. Patrzy pijany w niebo i czuje rozkosz, jakby sam wyciągnął gwoździe z dłoni Chrystusa i wbił w swoje, pomagając mu tkwić uniżonym, na krzyżu w wywyższeniu. Oto On, jego Chrystus, rodzi się. Prześwitująca gdzieś pomiędzy strzępami gnanych wichrem chmur gwiazda zwiastuje przemienienie. Nadchodzi Dzieciątko. Wyciągnie kiedyś w jego kierunku dłoń, kiedy tylko Żyd ów pobożny, cieśla, odgoni  skazanego na Golgotę od swojego domu. Nowy Byt, unieśmiertelnienie wypełni jego oczy pustką i każe oczekiwać na ponowne przyjście. Narodziny wieczności, dzięki której w końcu umrze, dziękując za ponowne narodziny. Po tułaczce pośród tysiącleci, wojen, zarazy i pożogi ducha, jak zwierciadło pęknięte odbije w swej matowej bezsilności rozpacz ludzkości. Wieki porażki Tego Świata, po burzy walecznej, po sztormie batalii o sens, ucichły. Złoto okazało się materią kruchą, niesamostanowiącą się. Pozbawioną absurdu, wyzutą z paradoksu zwyczajnością spiżowych wieków, jakże kruchych i mało znaczących w kruszących wszystko kleszczach Kosmosu. Cisza. Bolesne wylinienie, zmiana skóry przez węża, który spełznie z gór, snując się dalej między ostrymi krawędziami. Najwyższe istoty potrafią upaść najniżej. Lej, który po uderzeniu gwiazdy został wyżłobiony zbyt głęboki jest, aby wąż sam z niego wypełznął. Unieśmiertelnienie oczekuje na wieczność. Gwiazda wskazuje drogę, w którą winien udać się upadły, aby dostąpić ratunku. Powinien zatrzymać się, odetchnąć. Agoniczne spazmy opuszczą ciało. Wilgotny chłód rozświetli Słońce. Spragniony, bezdennie pusty wzrok, przeraźliwie wyczekujący, doczeka pierwszego kwilenia ptaków, kiedy noce staną się krótsze, a poranki ogarnie eteryczny słód oddychającej wreszcie ziemi. Narodziny życia – narodziny żywota. Bogoczłowiek. Rodzi się. Umiera i zmartwychwstaje. Nowy Byt, jakość przecząca identyfikacji z twardymi prawami skalnego załomu, w którym leży wycieńczony wędrowiec. Absurdem jest, paradoksem jest, skoro jego, grzesznika, natchnął dziś światłem dziwnym i wysokim. Zaskoczył go. Wieczny Tułacz leży. Zdezorientowany. Oniemiały. Zachwycony. Olśniony. Pijane dziecko w ekstazie. Po burzy bolesne przygotowanie. Czym jest Adwent, jeśli nie krawędzią ciszy nad Otchłanią huczącą wciąż po katastrofie w ciemnościach, której szczątki rozświetli światło – po to, aby iść dalej? Betlejemska gwiazda ukaże Ostateczność: Moment, w którym jedyny najgłębszy oddech wystarczy – musi wystarczyć, aby wybrać się w drogę

a w dłoniach nie nawykłych do chłodu stworzenia tej niezgłębionej zagadki światło upadło

i oto leży bezwładny

drżącym oddechem wchłania snujące się pierwsze promienie

jasności nie należącej do niego

więdnące ciało i wzrok coraz bardziej matowy

oddala się

milknie

nadejdzie

odchodząc

za światłem

nowy

… 

Frantisek Kupka, Jestem Jednym.

____________________________________________

 

 

5 Comments

  1. ahasver

    Pisanie dla siebie.

    I leży gdzieś jak śmieć tekst pisany do nikogo, bez celu. Słowa, choć bolesne i szczere – bez odzewu, bez oddźwięku, potraktowane jak jakieś przypadkowe szkryfnięcie. Który to już tekst pozostawiony na marginesie? Który bez odzewu? Pozostaje chyba tylko pisać do szuflady, bo publikowanie takich tekstów nigdzie, nigdzie nie ma najmniejszego sensu…

     
    Odpowiedz
  2. Malgorzata

    Zachęcam do pracy nad

    Zachęcam do pracy nad formą przekazu. Sam ból i szczerość to trochę za mało – zwłaszcza jako kryterium estetyczne.

    Pozdrawiam
    M.F.

     
    Odpowiedz
  3. ahasver

    Forma jest przekazem.

    Forma jest taka jaką powinna być. Każde słowo ma swój ciężar w kontekstualnym powiązaniu z innym słowem. Pisanie tekstu o charakterze egzystencjalnym nie polega na suchym przekazywaniu informacji, tylko na kształtowaniu myśli rodzących się pomiędzy słowami o odpowiednim nasyceniu emocjonalnym. Filozofia nie jest nauką, ponieważ człowieczej egzystencji nie da się zamknąć w mierzalnych kategoriach czasu i przestrzeni. Stąd jej powiązanie z poezją. Każde słowo jest ważne i koresponduje z pozostałymi słowami analogicznie do barwnych plam na płótnie dzieła sztuki. Filozofia o literacko – egzystencjalnym zabarwieniu nie może rozrzedzać swojej zamierzonej formy w imię ułatwienia przepływu informacji, ponieważ jej zadaniem jest kształtowanie przestrzeni myśli w każdym możliwym aspekcie – formalnym i treściowym. W tej dziedzinie treść i forma są tożsame. Sądzę, że problem w tym przypadku stanowi niechęć do wysiłku intelektualnego ze strony czytelnika, a nie brak intersubiektywnej komunikowalości jako kryterium estetycznego tekstu, w którym autentycznie ważone jest każde słowo. Zapewniam, że nad formą pracuję w każdej chwili – również w chwili "obecnej", jeśli takowa w ogóle nade-przeszła .

     

    Pozdrawiam.

    Bartosz Bednarczyk.

     
    Odpowiedz
  4. Kazimierz

    Przejmujący tekst

    Bartoszu, ciekawie znów cię czytać. Po okresie "wybuchu" uczuc i emocji nie zawsze pozytywnych , a raczej przewaznie negatywnych, teraz zamysł nad Adwentem w tak finezyjny sposób. Bardzo ciekawy tekst.

    Kazik J

     

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code