4 rundy rekolekcji

Udało się! Hurra! Uczestniczyłam w parafialnych rekolekcjach i to codziennie!

Niech nikogo nie dziwi mój entuzjazm i radość. Od kilku lat bezskutecznie próbowałam być codziennie na parafialnych rekolekcjach. I zawsze wypadał mi jeden dzień – z różnych powodów. Albo nie udało się wyjść z pracy, albo ktoś w domu zachorował (najczęściej), albo ja zachorowałam, albo… generalnie zawsze coś, zawsze coś… nie starczało siły albo woli na takie zorganizowanie czasu i domowych czy zawodowych  obowiązków, żeby wyrwać półtorej godzinki dziennie na mszę z nauką.

Motywacje osłabiał mi jeszcze jeden fakt. Jako katechetka, a wcześniej jako osoba odpowiedzialna za moderowanie zdarzeń duchowo-religijnych w Pewnej Organizacji byłam odpowiedzialna za rekolekcje dla różnych osób i grup, więc w zasadzie uczestniczyłam w nich. Kilka razy w roku brałam udział w rekolekcjach dla dzieci, dla młodzieży, w dniach skupienia dla dorosłych. Ale zawsze gdzieś za kulisami, pilnując by wszystko grało i nic się nie obsunęło: kontakt z duszpasterzami, grupami animacyjnymi, udział w zaplanowaniu tematu czy poszczególnych form podczas rekolekcji, posługa liturgiczna i muzyczna – w zasadzie korzystałam na tym, ale to nie było pełne uczestnictwo. Zawsze te wszystkie rekolekcje, w jakich dane mi było pojawiać się były pozbawione pełnego zaangażowania.

Parafialne rekolekcje nie zawsze wydawały mi się atrakcyjne, bo ja sama organizując takie formy i mając porównanie czasem kręciłam nosem na ofertę parafii. Jak znudzony klient restauracji, który w menu widzi tylko to, co mu nie pasuje.

No ale ostatnimi czasy poziom w parafii się poprawił, albo to ja zmieniłam nastawienie. Rekolekcje to czas łaski i nawet jeśli rekolekcjonista coś zawala, to jednak najwięcej do zadziałania i powiedzenia ma w nich Bóg. Działanie Ducha Świętego przekracza czasem ludzkie wyobrażenie. W sumie to nie czasem, tylko zawsze. I to zrozumiałam po raz kolejny w tym roku.

Moje dzieci od 4 tygodni na zmianę chorują. Nic groźnego – gorączki, zapalenia ucha, gardła, katary i kaszle. Wiosenna proza życia rodziny z małoletnimi. Ale jest to o tyle uciążliwe, że ja non stop muszę sie nimi zajmować, opiekować, podawać leki, i – to najgorsze dla mnie – siedzieć w domu. Każde wyjście z domu przed południem zanim mój ukochany wróci do domu z pracy, to zamach organizacyjny. I tak – pomiędzy zapaleniem ucha najmłodszego niemowlaka, dziwnymi gorączkami starszej córki (czyli nie chodzi do szkoły) i jeszcze przeziębionego krnąbrnego "dwuipółlatka" – ja postanowiłam uczestniczyć w rekolekcjach. Nie odpuszczę – powiedziałam sobie – i już! Z racji różnych różności zmuszona byłam wybrać mszę poranną i to o 9:30. Perspektywa wyjścia z domu o 9:00 pod pachę z Szymkiem (7 miesięcy) i Mateuszem (2,5 roku), dojście na czas do kościoła, i potem wytrzymanie z nimi przez godzinę w kościele  – to było wyzwanie. Ale postanowiłam spróbować mimo, że fakty mówiły: to się nie uda i nie ma sensu. Popołudniowe msze odpadały z racji różnych różności, jak już wspomniałam.

Poniżej – krótki opis walki o rekolekcje. To naprawdę była bitwa, kurz i pył bitewny wznosiły się nade mną, krew mnie zalewała i szlag mnie trafiał. I piszę o tym nie dlatego, żeby się użalić, ale z innego powodu. Bo może jak ktoś z Was sobie na to spojrzy to doceni, że może ot tak po prostu wyjść z domu na mszę czy na nabożeństwo i nie trudzić się tym zbytnio. Może to komuś pomoże docenić pewne kwestie swego żywota.

Runda I

W niedzielę było najprościej, bo mąż był w domu i mogłam iść wieczorem sama. Chore dzieci zostały w domu, a ja sama – dziękując Bogu za ten dar – poszłam. I mimo, że dzień spowiedzi miał być na drugi dzień – ja przezornie odwiedziłam konfesjonał tego dnia. Miałam przeczucie, że te rekolekcje nie będą łatwe dla mnie ze względu na to, że będę chodzić na msze z maluchami. Nauka rekolekcjonisty dotyczyła wierności w wierze i obfitowała w przykłady z życia małżeńskiego. Nóż mi się kieszeni otwierał, bo mnie to wszystko jakoś nie wiedzieć czemu irytowało. Ale obiecałam sobie – posłucham, zastanowię się. W końcu oprócz mojej dobrej woli w rekolekcjach zawsze jest też zły duch, który przeszkadza. Oj naprzykrzał mi się. Dostałam ataku kaszlu (??? nie jestem chora) w środku kazania. Musiałam wyjść z kościoła. Kazanie sie skończyło, mój kaszel minął. Przypadek?

Po rekolekcjach poszłam z synkami na ciastka (w nagrodę za wytrwałość Mateuszka) i na plac zabaw. Pogoda była piękna, humor mi dopisywał. Wróciłam do domu – telefon ze szkoły: "proszę odebrac córkę, ma gorączkę". Przypadek?

Z tyłu głowy: no i jak ja teraz te rekolekcje…

Zapamiętałam z kazania kilka historii o małżeńskiej wierności mimo wszystko i jeden mam wniosek: trudno być dziś wiernym, zwłaszcza w sytuacji, gdy z powodu wiary trzeba zdecydować się na przyjęcie cierpienia. Zostało pytanie: czy ja jestem wierna? I co to jest wierność w wierze… odpowiedź przyszła na drugi dzień.

Runda II

Oczywiście rano Szymon i Mateusz obudzili się za wcześnie. To sprawiło, że jeden marudził na maksa a drugi zasnął o 8:00 i obudził się o 9:00. Już miałam tak dość tego poranka, że chciałam zrezygnować z tej mszy. Ale zebrałam się w sobie i poszłam. Zuzia czuła się nieco lepiej, więc mogłam ją na godzinę zostawić ze śniadaniem przy łóżku. Spóźniłam się oczywiście na mszę, bo zanim towarzystwo mnie puściło (zuza tysiąc razy ustalała ze mną co ma zjeść i co zrobić by przez godzinę mojej nieobecności świat się nie skończył), ubrało się (2 latki generalnie się buntują przy wychodzeniu z domu)… Dotarłam do kościoła dopiero na Ewangelię. Nic to, mówię sobie, zdarza się każdemu. Postanowiłam zignorować karcące spojrzenie proboszcza za ołtarzem (oczywiście wydawało mi się, bo na pewno nie miał żalu) i wyniosłe miny nobliwych pań w pierwszych ławkach (rzecz jasna to moje niepotrzebne wyrzuty sumienia zmieniły ich wyraz twarzy, nikt nie miał do mnie o nic pretensji). Siedzę, jest ok, dzieci są cicho i spokojnie się zachowują. Zasłuchałam się w naukę. W środku kazania Szymon zaczął pokrzykiwać wesoło, przeszkadzając oczywiście wszystkim dookoła łącznie ze mna. Dlatego musiałam wyjść ze świątyni. Mati przyzwyczajony do siedzenia w pierwszej ławeczce zbuntował się i nie chciał wyjść, co zakończyło się wpakowaniem go do wózka i wyjazdem na sygnale. Kaznodzieja taktownie zamilkł na chwilę, żeby wrzask Mateuszka nie zakłócał wywodu o rodzicielskiej konsekwencji. Moje stanowcze postępowanie z maluchem było niezłą ilustracją do tego fragmentu kazania, jak mi potem oznajmił wikary obserwujący to wszytko z konfesjonału. A we mnie jakiś taki spokój był mimo, że resztę mszy spędziłam na dworze. Kościół jest nagłośniony, więc wszsytko słyszałam i mogłam normalnie uczestniczyc w liturgii. Szymek zasnął, Mati zajął się mrówkami i rysowaniem patyczkiem po ziemi, a ja mogłam się nareszcie skupić. Do Komunii poszłam z nim na ręku, znów musiałam powalczyć ze skrupułami, bo Mati z kolei znów się zbuntował – chciał zostać z mrówkami, a nie wchodzić do kościoła. Szymka zostawiłam w wózku, żeby już nie przepychać się prze tłum (kościółek jest dość mały). Z płaczącym maluchem do Komunii… ech, poszłam bez czekania w ustawiającej się grzecznie kolejce, prosząc w duchu Boga o wyrozumiałość ze strony staruszków, przed których się wpakowałam. Wiem, że dziecko na ręku i drugie w wózku na zewnątrz  to mocny argument za tym, aby nie czekać w kolejce, ale i tak było mi nieswojo. No i to było właśnie "bycie wiernym". Mimo przeszkód, trudności i skrupułów – zostałam do końca na tej mszy, nie nawrzeszczałam na malucha mego kochanego i jeszcze udało mi się przyjąć sakrament. Było warto, bo potem jakoś dzien minął lepiej, jakoś tak inaczej, mimo chorób i zmęczenia.

Z nauki zapamiętałam tyle, że trzeba być konsekwentnym w wierze i wychowywać dzieci do świętości od małego zaczynając od wychowania do posłuszeństwa, wystrzegając sie wychowywania ich do egoizmu.

Runda III

Wtorek rano – mogłam zostawić Mateuszka i Zuzię pod opieką męża pracującego w domu. Poszłam tylko z Szymkiem, nawet się udało nie spóźnić. Tyle, że nie wchodziłam do kościoła, żeby już nie budził się na głos organistki czy kaznodziei. Nauka dotyczyła Misji Św. Teresy. Ksiądz opowiadał o swojej pracy w tej misji, o tym, jak powstał pomysł służby Aniołów Modlitwy, którzy modlą się za kapłanów. Zwrócił uwagę na wielką moc wsparcia modlitewnego dla księży, zwłaszcza w obecnych czasach, kiedy psy się wiesza na klerze. Słuchałam tego i pomyślałam, że sporo trudu kosztuje modlitwa za księdza, który nas denerwuje i gorszy nawet czasami. Łatwiej krytykować, odwracać się od Kościoła wymawiając się "a bo ci księża"… Nie mam żadnych postanowień w związku z tym, ale pomyślałam, że chyba częściej trzeba podtrzymywać na duchu moich przyjaciół i kolegów w sutannach. No i zakonnice, które też modlitwy i wsparcia świeckich potrzebują. Dzień potem był trudny – gorączka Zuzi i różne różności codzienności. Ale jakoś to wszsytko trwało w pokoju, z ktorego czerpałam gdzieś na dnie serca.

Runda IV

No to była masakra. Zuzka cały czas gorączkowała. Lekarze nadal mieli grafiki wypełnione i nie mogłam sie dostać do przychodni. O 8:40, kiedy to zaczęłam sie szykować do kościoła gorączka mojej córki osiągnęła 38stopni. Stwierdziłam, że nie mogę jej zostawić samej i nie poszłam na mszę poranną. Dobrze zrobiłam, bo to chyba był dzień kryzysu – gorączka nie spadała nawet po podaniu leku. Potem były różne obowiązki, trudne sprawy, i mój okropny nastrój wynikający z niewyspania i frustracji chorobowej.

Ale na szczęście teściowie mnie wspomogli i przyszli po południu, żebym mogła pójść na ostatnią mszę rekolekcyjną. Poszłam z Szymonkiem, który sobie zasnął przepisowo. Padał deszcz, więc mszę spędziłam pod arkadami kościoła. Wewnątrz było sporo ludzi, więc nie wprowadzałam wózka do środka.

Kazanie mnie powaliło. Nauka była podsumowaniem moich osobistych walk w ciągu ostatnich dni. ksiądz mówił o życiu duchowym i o walce z szatanem. Mówił o ciemnościach i trudach jakie towarzyszą wierze, zwłaszcza systematycznej i praktykowanej. Podawała przykłady z życia św. Teresy z Kalkuty i Małej Tereski. Przestrzegał i zachęcał – nie bójcie się być wiernym Bogu kiedy szatan podsuwa Wam myśli o porzuceniu wiary i praktyki wiary. Nie przejmujcie się tak bardzo trudnościami, kłodami pod nogami, bo one są chlebem powszednim życia duchowego, ludzkiej religijności. Mówił o modlitwie i o czytaniu Pisma, o tym, jak się bronić przed szatanem, o wierności życiu sakramentami. I o Kościele.

To my jesteśmy kościołem, a nie budynki i instytucje, które Kościół wspierają. Słuchając tego na zewnątrz świątyni, w deszczu, obok ruchliwej drogi, myślałam o tym, że w tej chwili miliony chrześcijan takich jak ja przeżywaja trudnośći, stoją w deszczu, idą w ciemnościach, giną za wiarę, cierpią z powodu innych rzeczy.

Poczułam jakąś taka jedność z ludźmi walczącymi o wiarę, z tymi, którzy przeżywają kryzys i poszukują ODPOWIEDZI.

Do Komunii poszłam z Szymkiem na ręku, był megagrzeczny i uśmiechał się do wszystkich – rozczulając każdego. Ludzie uśmiechali się do niego i to było podsumowanie rekolekcji – ten uśmiech dziecka, i odwzajemnione spojrzenia na niego i na mnie.

Byłam dzielna i przyznałam sobie medal za odwagę i wytrwałość.

O!

Bo uczestnictwo w 4 dniowych rekolekcjach stało się dla mnie 4 rundami bitwy z trudnościami, zniechęceniem i skrupułami. Na szczęście wynik to 4:0 dla mnie, a może raczej dla Boga.

Bo rekolekcje to czas łaski. Dla mnie łaską było to, że mogłam mieć czas na rekolekcje. Mimo, że fakty mówiły: to sie nie uda, daj spokój.

*

Życzę Wam udanych rekolekcji w tym roku. Jutro zaczynamy w "Tezeuszu". Życzę każdemu, kto chce wziąć w nich udział, aby wiernie i z poświęceniem zrealizował 100% – korzystał z łaski, z daru walki o nawrócenie i pokó swego serca (albo twórczy niepokój, ktory wyprowadzi z manowców życia duchowego).

Spróbujcie i bądźcie tu codziennie, to tylko kilka dni.

Odwagi 🙂

Mówi Wam to bardzo zajęta osoba, która ostatnio nawet blogan ie może prowadzić regularnie 😉

Do zobaczenia na rekolekcjach TEZEUSZA!

P.S. Przepraszam za literówki i niedociągnięcia tego tekstu – poprawię później 😉

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code