"Tygodnik Powszechny"

Oskarżona modlitwa

Spread the love

OSKARŻONA MODLITWA

KS. JACEK PRUSAK SJ

W działalności wspólnoty założonej przez o. Johna Maina biskup Siemieniewski widzi ukrytą formę działania szatana. Nie zgadzam się z tym.

Badania religioznawcze pokazują, że ludzie mają naturalną inklinację ku transcendencji, a modlitwa jest ważnym przejawem tej skłonności. Impuls do modlenia się poprzedza teologię i zorganizowaną religię. Gdziekolwiek odkrywa się ślady człowieka, tam odnajduje się ślady jego modlitwy. Chrześcijanie nie tylko czerpali z wcześniejszego dorobku judaizmu w „dziedzinie modlitwy”, ale również stworzyli własne jej formy, które miały pomóc w skierowaniu umysłu i serca w stronę Boga. Na modlitwę można patrzeć poprzez jej treść, metodę oraz przez analizę zachowań osób modlących się.

Jednak formuła: „modlisz się, kiedy mówisz do Boga lub/i myślisz o Bogu” nie oddaje bogactwa i złożoności modlitwy, tak jak była ona i jest praktykowana w tradycji chrześcijańskiej. W tym kontekście pojawiają się więc dwa kluczowe pytania. Czy istnieje medytacja chrześcijańska? A jeśli jest ona formą medytacji niedyskursywnej („poza słowami”), to czy zasługuje na miano modlitwy? Pytania te stawiają coraz silniej biskupi zaniepokojeni rozwojem Światowej Wspólnoty Medytacji Chrześcijańskiej (WCCM) w Polsce.

OD ŚW. JANA

DO BENEDYKTA

Równolegle z materiałami o medytacji chrześcijańskiej, które opublikowaliśmy w „TP” nr 14, w najnowszym numerze „Pastores” (59) – piśmie poświęconym formacji kleryków, księży i osób zakonnych – ukazał się artykuł bp. Andrzeja Siemieniewskiego, wykładowcy teologii duchowości, pod jednoznacznym tytułem „Medytacja »chrześcijańska« na manowcach”. Autor stwierdza, że medytacja w tradycji ojca Johna Maina OSB nie należy do dziedzictwa chrześcijańskiego, zaś w działalności WCCM widzi zawoalowaną formę działania szatana, a „przynajmniej” świadome działanie na szkodę Kościoła katolickiego.

Stanowisko bp. Siemieniewskiego opiera się na następujących przesłankach. Po pierwsze, medytacja propagowana przez WCCM nie ma podstaw biblijnych, bo nie nawiązuje do modlitwy uczonej przez Jezusa. Po drugie, medytacja ta nie ma tradycji chrześcijańskiej, bo nie nawiązuje ani do modlitwy Ojców Pustyni, ani do „modlitwy Jezusowej” rozwiniętej w prawosławiu.

Do takich wniosków, zdaniem bp. Siemieniewskiego, prowadzi „analiza historycznej prawdy”. Stąd jedyną słuszną konkluzją jest wniosek, że medytacja, jakiej naucza WCCM, to „nowość mająca swoje korzenie nie w chrześcijaństwie, ale hinduizmie”. Skoro tak, to jej propagowanie implicite zakłada aprobatę synkretyzmu religijnego, a więc Kościół musi się odciąć zarówno od tzw. „medytacji chrześcijańskiej”, jak i WCCM, która „rozmydla” chrześcijaństwo.

Aby ustosunkować się do tych zarzutów, trzeba poczynić trzy istotne rozróżnienia.

Po pierwsze, odróżnić krytykę medytacji chrześcijańskiej, jako jednej z form modlitwy, od krytyki konkretnej jej postaci propagowanej przez WCCM.

Po drugie, pamiętać, że medytacja niedyskursywna jest zarówno „narzędziem” w osiągnięciu modlitwy kontemplacyjnej, jak i jej owocem, w którym ludzkiemu wysiłkowi od początku towarzyszy łaska.

Po trzecie, poglądy o. Freemana na temat związków doświadczenia mistycznego z medytacją należy traktować jako jedną z możliwych prób odpowiedzi na pytanie o doświadczenie Boga w innych religiach, a nie dogmatyczne stanowisko całego środowiska WCCM. Tylko wtedy można ocenić należycie zarówno metodę medytacji, jak i ruch, który wokół niej powstał, nie „wylewając dziecka z kąpielą”, co (jak pokażę w kolejnym numerze „TP” w drugiej części artykułu) ma poważne implikacje duszpasterskie, ekumeniczne i międzyreligijne.

Jednym z koronnych argumentów, z powodu których w medytacji nauczanej przez WCCM widzi się zagrożenie duchowe, jest przekonanie, że uczy ona drogi do Boga „poza słowami”, a więc poza językiem, a to nie jest modlitwa chrześcijańska. Skoro Ewangelia św. Jana zaczyna się od stwierdzenia, że „na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo” (1, 1), a tym Słowem jest Jezus, to bez odniesienia do Jego słów, i słów o Nim, nie mamy dostępu do „chrześcijańskiego” Boga. Mówiąc inaczej: modlitwa bez słów może prowadzić do uspokojenia umysłu, „pustki”, ale nie do zjednoczenia z Bogiem, który jest Osobą.

Z tej „metapozycji” – powołując się na znany list kard. Ratzingera „Orationis formas” oraz późniejsze jego wypowiedzi na temat medytacji i modlitwy jako papieża – bp Siemieniewski ocenia negatywnie ortodoksyjność medytacji propagowanej przez WCCM.

Czy jednak krytyka jest uzasadniona? Aby odpowiedzieć na wątpliwości hierarchy, przedstawię nie tylko racje teologiczne przemawiające za medytacją niedyskursywną jako formą modlitwy chrześcijańskiej, ale również wprowadzę perspektywy psychologiczną i antropologiczną. One pozwalają nam zrozumieć, jak „Bóg staje się żywy” w doświadczeniu medytacji – bez przekreślania bądź minimalizowania nadprzyrodzonego wymiaru łaski.

Modlitwa i medytacja zmieniają sposób, w który osoba w nie zaangażowana używa umysłu. Z psychologicznego i antropologicznego punktu widzenia centralnym aktem modlitwy/medytacji jest skupienie uwagi na „wewnętrznym doświadczeniu” myśli, obrazów i doznań sensorycznych. Inaczej dzieje się to jednak w modlitwie ze słowami i obrazami (podejście katafatyczne), inaczej w medytacji bezdyskursywnej (podejściu apofatycznym). Oba podejścia należą do dziedzictwa mistyki chrześcijańskiej i, choć definiują się w opozycji do siebie, żeby zrozumieć jedno, trzeba znać drugie.

A JEDNAK CHRZEŚCIJAŃSKA

Medytacja propagowana przez WCCM polega na powtarzaniu biblijnego wezwania „Marana tha” (aramejskie „Przyjdź, Panie Jezu!”). Wezwanie to pojawia się w 1. Liście do Koryntian (16, 22), gdzie występuje jako grecka transliteracja wyrażenia aramejskiego. Niektórzy badacze uważają, że było to pozdrowienie pierwszych chrześcijan. Występuje ono w modlitwach i pieśniach chrześcijańskich, zwłaszcza w okresie adwentu. Twierdzenie, że to wezwanie nie ma podstaw biblijnych, ani zakorzenienia w modlitwie chrześcijan, mija się więc z prawdą.

Bp Siemieniewski tego nie kwestionuje, ale ani nie zagłębia się w biblijne znaczenie tego wezwania dla praktyki medytacyjnej, ani nie pyta, dlaczego jest ono obowiązkową formą praktyki medytacyjnej w WCCM. Przechodzi od razu do analizy samej metody, widząc w niej nie tyle modlitwę monologiczną będącą formą „aktu strzelistego”, co praktykę mantryczną – tak jak jest ona rozumiana w hinduizmie. Aby przekonać czytelnika, analizuje pisma Jana Kasjana i kontrastuje je z nauczaniem o. Maina i o. Freemana. Jest to uczciwe podejście, pytanie tylko: na ile kontekst odkrycia pokrywa się z kontekstem uzasadnienia w ocenie medytacji propagowanej przez WCCM?

Po pierwsze, o. Main nie nauczał, że słowa wybrane do medytacji nie mają znaczenia, ani że można je dowolnie zmieniać. Odwoływał się do przekonania, obecnego zarówno na Wschodzie, jak i Zachodzie, że pewne słowa przybliżają nas do sacrum, bo albo zostały objawione, albo święci i mistycy ich używali, potwierdzając swoim życiem ich znaczenie w rozwoju modlitwy i „dojściu do Boga”. Stąd chrześcijanom polecał „słowa biblijne”, a WCCM za nim samym wierne jest wezwaniu „Marana tha”. Dobór słów nie jest arbitralny, bo „chrześcijańska mantra” to nie to samo, co medytacja transcendentalna. W tej pierwszej słowa czerpią swój autorytet z chrześcijańskiej tradycji, w tej drugiej – z inicjacji pod kierunkiem guru.

Po drugie, o. Main nauczał, że ich treść ujawnia się w spotkaniu, które dokonuje się w ciszy – w spotkaniu z Bogiem objawionym w Jezusie, będącym w każdym z nas w sposób szczególny ze względu na Wcielenie.

Po trzecie, „wsłuchanie się w dźwięk” powtarzanego słowa/wezwania nie służy „opróżnieniu umysłu” z wszelkiej treści – bo tylko trupy nie mają myśli – ale wyciszeniu się, aby zgodnie z rytmem oddechu pozostawać w obecności Tego, którego się przywołuje. Świadomość oddechu nie jest zwykłą techniką relaksacyjną, ale jednym z przejawów obecności Ducha Świętego, jeśli praktykuje się ją „w obecności Boga”.

„Odrzucenie znaczenia danego słowa i związanych z nim skojarzeń” w trakcie samej medytacji – jak nauczał o. Main – nie polega na odrzuceniu ich teologicznej treści, bo nie byłaby to modlitwa, ale na otwarciu się na przemianę słów w Słowo, które przekracza nasze możliwości pojmowania, i jest w nas obecne przed tym, jak zostanie „wyartykułowane” w naszej świadomości. Należy się w Nie wsłuchać, a nie „zagłuszać”. Nasze myśli, nawet te pobożne, to nie to samo, co Bóg! Są one „drabiną modlitwy”, ale nie jej celem!

Po czwarte, powtarzanie tego samego wezwania nie ma „zabijać spontaniczności ducha”, tylko pomóc w przezwyciężaniu rozproszeń. Taka „rutyna” ma swoją logikę, i wie o tym każdy, kto się modli nie tylko wtedy, kiedy ma na to ochotę. „Spontaniczność ducha” bywa często „pobożnym rozproszeniem” – to dlatego mnisi w trakcie codziennej psalmodii nie wychodzą „na różaniec czy koronkę”, żeby uciec przed rutyną, a św. Ignacy z Loyoli każe być wierny jednej praktyce modlitwy w czasie na nią przeznaczonym, a nawet ją wydłużać.

Po piąte, powtarzanie wezwania „Marana tha” ma wypływać z serca, a nie z głowy. Nie chodzi tu o zanegowanie inteligencji (racjonalności) człowieka, tylko przekonanie, że Boga można „dosięgnąć” wyłącznie poprzez miłość, a ta przecież nie wyraża się jedynie, ani w pierwszym rzędzie, w słowach.

Po szóste, medytacja, której nauczał o. Main, jest osadzona w kontekście innych modlitw i liturgii chrześcijańskiej, i ma prowadzić do nieustannej pamięci o Bogu, a nie „wykasować Go z pamięci”. Każdy, kto przynajmniej przez jakiś czas praktykował tę formę medytacji, wie, że ona staje się aktem strzelistym i wypływa z tego, co człowiek przeżywa w swojej wędrówce do Boga.

Biskup Siemieniewski „rekonstruując” poszczególne etapy medytacji chrześcijańskiej nauczanej w WCCM, dokonuje jej dekonstrukcji. Ta dekonstrukcja nie wynika ze złej woli, ale z braku praktyki. Gdyby owa „rekonstrukcja” była trafna, to medytacją chrześcijańską nie byłaby także metoda centering prayer, którą w latach 70.

XX wieku „stworzyli” trzej amerykańscy trapiści Thomas Keating, Basil Pennington i William Meninger, zainspirowani wskazówką Mertona („Let prayer pray within you”) i metodą medytacji opracowaną w „Obłoku niewiedzy”. „Obłok” zastąpili słowem „centrum”, którego nie rozumieli jednak w sensie fizycznym czy obrazowym, ale jako „mieszkanie” Trójcy Świętej w człowieku.
Metoda i „teologia” medytacji opierają się na podejściu apofatycznym, do którego nawiązuje również WCCM. Czy w takim razie o. Main stworzył nową modlitwę chrześcijańską, którą nazwał medytacją, czy powrócił do praktyki, która istniała w chrześcijaństwie, ale z jakichś powodów przestała być znana w Kościele rzymskokatolickim?

PODEJŚCIE

KASJANA

Biskup Siemieniewski opowiada się za „pierwszym rozwiązaniem”, gdyż jego zdaniem medytacja propagowana przez WCCM nie może powoływać się na Jana Kasjana jako swego duchowego „protoplastę”. Jest przekonany, że Ojcowie Pustyni nie nauczali praktyki „powtarzania jakiegoś krótkiego słowa czy wyrażenia”, które prowadzi do „wewnętrznego spokoju”. Powołuje się w tym miejscu na teksty Kasjana oraz na świadectwo św. Augustyna z „Listu do Proby” (List 130).

Nie wszyscy Ojcowie Pustyni mieli dostęp do tekstów pisanych, a wielu było analfabetami. Ich modlitwa, poprzez wykorzystanie Biblii, nie była więc skupiona na czytaniu tekstu, tylko zachowywaniu w pamięci jego fragmentów przekazywanych ustnie. Metodę nazwali „mneme theou” („pamięcią o Bogu”) i rozumieli ją jako „technikę”, której można się uczyć i w niej doskonalić. Przyjmuje się, że Abba Izaak był pierwszą osobą, która pozostawiła po sobie zapis modlitwy polegającej na powtarzaniu słowa po to, żeby wyciszyć umysł w celu rozpoznania obecności Boga.

Czytając dzisiaj Kasjana, trzeba go widzieć w kontekście rozwoju modlitwy apofatycznej, via negativa, często opisywanej w literaturze z zakresu duchowości jako modlitwy Ojców Pustyni. Gdyby św. Augustyn miał w pełni rację w ocenie metody i teologii modlitwy Ojców Pustyni, to trudno zrozumieć, jak „na tej samej pustyni”, wśród „tych samych eremitów”, rozwinęły się: praktyka „modlitwy Jezusowej” i hezychazm, żywe do dzisiaj w prawosławiu. Jest jeszcze drugi powód, dla którego św. Augustyn nie może tu być ostateczną „wyrocznią”.

Czternastowieczny tekst „Obłok niewiedzy”, napisany przez księdza (najprawdopodobniej kartuza), pokazuje, że niedyskursywna forma medytacji skupionej na powtarzaniu słowa czy krótkiego wezwania rozwijała się w Kościele zachodnim wieki po krytycznych uwagach, jakie na temat modlitwy Ojców Pustyni poczynił św. Augustyn, i – jak twierdzą niektórzy badacze – była żywa w katolickim monastycyzmie aż do czasów Reformacji.

Jak wykazał Denis Turner w książce „The Darkness of God” (1995), tradycja apofatyczna jest odpowiedzią na pytanie Augustyna z początku „Wyznań”: na jakiej podstawie możemy mówić, że czegoś poszukujemy, jeśli nie wiemy, czego szukamy? Z niezrozumiałych powodów bp Siemieniewski nie uznaje, że medytacja bezdyskursywna jest od początku częścią tradycji apofatycznej chrześcijaństwa, i dlatego Kasjana „w sztuczny sposób” przeciwstawia Mainowi oraz Freemanowi.

Oczywiście że Kasjan nie nauczał medytacji mantrycznej, tak jak jest ona rozumiana w religiach Dalekiego Wschodu, ale takiej medytacji nie nauczał również o. Main. Wiedział, czym ona jest, bo został w nią wprowadzony przez hinduskiego guru, zanim został benedyktynem, nie utożsamił jej jednak z modlitwą chrześcijańską. Jeśli ktoś chce praktykować powtarzanie słowa/wezwania tak, jakby było ono substytutem medytacji mantrycznej, nauczanej np. w hinduizmie, to nie tylko nie praktykuje medytacji chrześcijańskiej, ale nie praktykuje tego, co nauczał o. Main.

Żaden z hindusów praktykujących mantrę nie mówi o sobie, że jest chrześcijaninem; ani żaden z chrześcijan praktykujących medytację skupioną na słowie czy wezwaniu, nie twierdzi, że zmienił religię. Właśnie ze względu na treść tych słów/wezwań, a nie podobieństwo w metodzie ich powtarzania, różnice pozostają i mają znaczenie. Czymś innym jest spekulacja, czy wszystkie modlitwy prowadzą do tego samego celu, i czy medytacja niedyskursywna otwiera na jedną i tę samą Rzeczywistość, jeśli we wszystkich szczerze poszukujących Absolutu działa ta sama łaska. I wcale dla mnie nie jest oczywiste, że możemy tutaj udzielić wiążącej odpowiedzi „w imieniu Boga”, albo na podstawie osobistego wglądu („oświecenia”).

Głoszenie, że o. Main nie nauczał medytacji chrześcijańskiej, podobne jest do zarzutu, że tylko „zewnętrznie” był mnichem katolickim. Ci, co go znali osobiście, takim pomówieniom zaprzeczą, a ci, co wczytują się w to, co głosił, oraz praktykują medytację, jakiej nauczał, są z nimi w całkowitej zgodzie. O takiej bliskości z Jezusem, jaka przewija się przez karty jego książek, nie można mówić, nie tylko nie będąc chrześcijaninem czy nawet mnichem, ale nie będąc człowiekiem głębokiej modlitwy.

Tym niemniej niektóre wątpliwości biskupów i przeciwników medytacji chrześcijańskiej nie są „wyssane z palca”. Jednak tak jak w przypadku oceny medytacji, tak i w ocenie skupionego wokół niej ruchu należy kierować się rozeznawaniem, a nie uprzedzeniami.

Z tydzień opublikujemy drugą część artykułu ks. Jacka Prusaka.

Nasze wcześniejsze teksty o medytacji chrześcijańskiej czytaj na stronie:

KS. JACEK PRUSAK SJ

Tekst pochodzi z „Tygodnika Powszechnego”

W najnowszym “Tygodniku Powszechnym” :

Polska jest fajna, bo…
Kościół wobec nadużyć seksualnych
Gian Franco Svidercoschi: ile jest Watykanów?
Wojciech Nowicki o obżarstwie bohaterów “Czarodziejsiej góry”
Niemiecka gra Katyniem
Portret Natalii Partyki
Warszawa da się lubić
Wywiad z Arturem Andrusem
Rozmowa z Wojciechem Waglewskim

Zaprenumeruj e-tygodnik!

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code