Miesięcznik "Znak"

Celem feminizmu nie jest feminizm

Spread the love

Celem feminizmu nie jest feminizm

Marzena Zdanowska

Według najprostszej słownikowej definicji feminizm to ruch na rzecz prawnego i społecznego równouprawnienia kobiet. Często jednak panie biorące udział w medialnych debatach poświęconych dyskryminacji na rynku pracy, dostępności żłobków i przedszkoli czy możliwości walki z przemocą domową, mimo że opowiadają się za rozwiązaniami prokobiecymi, czują się w obowiązku zaznaczyć: „nie jestem feministką”

Wydawałoby się, że osoba, która walczy o prawa kobiet i jednocześnie unika łatki feministki, zachowuje się jak ktoś, kto walczy z głodem w Afryce i jednocześnie upiera się, że nie ma nic wspólnego z działaczami humanitarnymi. A jednak takie deklaracje w Polsce zupełnie nie dziwią, nawet kiedy padają z ust pełnomocnika rządu do spraw równego traktowania, jak stało się w wywiadzie Roberta Mazurka z minister Elżbietą Radziszewską. Można to wytłumaczyć tym jedynie, że nasze rozumienie feminizmu ma się nijak do słownikowych haseł.

Feminizm źle przystosowany

W Polsce kariera współczesnego ruchu feministycznego zaczęła się od sal wykładowych. Wyjeżdżające na zagraniczne stypendia studentki i doktorantki przywoziły do kraju egzotycznie jeszcze u nas brzmiące teorie feministyczne, których zasięg dawno przekroczył granice walki o równe prawa w życiu społecznym. Feministyczne były interpretacje klasycznych dzieł literatury, psychoanaliza, modele socjologiczne i nowe odczytania historii. O ile trzeba przyznać, że była to inspiracja, która zaowocowała mnóstwem interesujących i ważnych prac, o tyle jednak jej dużym minusem było niedostosowanie do polskiej tradycji.

Często podkreśla się, że feminizm w takiej formie, w jakiej go znamy, nie mógł powstać w naszym kraju, ponieważ pozycja Polek była zbyt silna na przełomie XIX i XX wieku, kiedy ruch zaczynał być dostrzegalny w innych państwach. Trudno też przypomnieć sobie czasy, kiedy głównym celem życia polskich kobiet byłoby służenie mężczyźnie bądź bycie jedynie ozdobą jego domostwa. W Polsce szlacheckiej i później, w czasach zaborów, kobiety przez swoje zaangażowanie na rzecz społeczności i ojczyzny zyskiwały ogromny szacunek. Dlatego też trudno się dziwić, że prawa wyborcze zostały Polkom przyznane już w 1918 roku wraz z odzyskaniem przez kraj niepodległości. Francuzki musiały na taki dzień czekać kolejne 26 lat. Obywatelki Liechtensteinu mogły głosować dopiero od 1984 roku.

Lata powojenne pogłębiały różnice między społeczeństwem polskim i krajami zachodnimi. Kiedy Amerykanki walczyły z presją otoczenia, nakazującą im bycie idealną żoną czekającą w domu na powrót z pracy męża i jednocześnie bohatera wojennego, w Polsce najwyraźniejszy podział przebiegał nie na linii kobiety–mężczyźni, ale na linii społeczeństwo–władza.
Zapożyczony z Zachodu feminizm tych różnic nie uwzględnia. Opornie idzie mu też przystosowanie się do realiów polskich. Skoro feminizm narodził się z doświadczeń kobiet w konkretnym momencie historycznym i był ukształtowany przez konkretny kontekst kulturowo-społeczny, zaskakujące byłoby gdyby okazał się uniwersalnym opisem świata.

W Stanach kolejne grupy kobiet, które nie czuły się uwzględnione w pierwszych modelach feministycznych, tworzą nowe jego odmiany. Z takiej potrzeby dostosowania feminizmu do rzeczywistego doświadczenia powstają prace opisujące problemy Afroamerykanek, Latynosek, lesbijek. Nasze feministki nie widzą jednak potrzeby, żeby dostosowywać teorię do polskich realiów.

A przynajmniej tak jest to odbierane. Coraz częściej pojawiają się zarzuty pod adresem polskiego feminizmu teoretycznego, że nie opisuje doświadczenia prawdziwych kobiet. Agata Bielik-Robson w rozmowie dla „Europy” (2010, nr 1) zwraca uwagę, że polskie realia nie do końca wpisują się w model społeczeństwa stricte patriarchalnego. Zauważa ona, że „słabością teorii feministycznej jest przekonanie, że każde ludzkie społeczeństwo, bez względu na różnice czasu i miejsca, jest z istoty swojej patriarchalne: nieomalże wszelka władza równa się tu patriarchatowi, czyli władzy mężczyzn. Tymczasem społeczeństwo polskie wydaje się raczej nieoczywistą mieszaniną elementów patriarchalnych (władza polityczna) i matriarchalnych (władza domowa)”. Nic dziwnego, że Polki nie zawsze chcą się podpisywać pod hasłami feminizmu, w których nie odnajdują odbicia realnego świata i jego problemów.

Podwójna droga do wolności

Jest w polskim feminizmie pewne rozszczepienie. Wydaje się, że innymi ścieżkami kroczy akademia, a innymi tak zwana zwykła kobieta zanurzona po uszy w polskim kontekście. Wspomina o tym cytowana już Agata Bielik-Robson: „Feminizm praktyczny, polegający na tym, że coraz większa liczba polskich kobiet świadomie decyduje się na zachowania asertywne, w sensie psychologicznym, społecznym i politycznym, siłą rzeczy nabiera lokalnego kolorytu. Feminizm teoretyczny natomiast, uprawiany na uniwersytetach, mający zapewnić kobiecej emancypacji zaplecze ideowe, wydaje się zdumiewająco »czysty«, a to znaczy wolny od interpretacji lokalnych” („Europa” 2010, nr 1).

Niesprawiedliwe byłoby jednak twierdzenie, że feminizm akademicki, a coraz częściej akademicko-medialny, niczego nie zrobił dla Polek. Nawet jeśli obco brzmiały dla niektórych opisy opresji, jakim poddawane są kobiety, to w wielu głowach na pewno utkwiło powtarzane do znudzenia „kobieta ma prawo…”. Powoli stawało się oczywiste, że nie tylko mężczyźni mogą kształtować i zmieniać rzeczywistość wedle swoich potrzeb. Jeśli świat nie jest taki, jaki być powinien, to najwyraźniej trzeba coś z nim zrobić.

Dzisiaj lista inicjatyw społecznych i politycznych, w które angażują się kobiety na rzecz kobiet, jest już bardzo długa. Są wśród aktywistek przedsiębiorcze młode mamy walczące o chodniki przejezdne dla wózków lub zakładające przyjazne małym dzieciom kafejki i restauracje dla świeżo upieczonych rodziców. Są dojrzałe kobiety organizujące się w miejscach pracy, żeby zawalczyć o większy szacunek i godniejsze płace – przykładem mogą być kasjerki ze znanej sieci supermarketów. Są matki uczniów, które tworzą stowarzyszenia rodziców wywierające naciski na polityków w sprawach dotyczących szkół i bezpieczeństwa dzieci. I mimo że tego rodzaju akcje są odpowiedzią na bezpośrednie problemy otaczające kobiety, prawdopodobnie feminizm akademicki, mniej lub bardziej wprost, mógł wspomniane panie popchnąć do działania.

Można zaryzykować stwierdzenie, że to, co pierwotnie było słabością ruchu feministycznego w Polsce postkomunistycznej, po latach staje się jego siłą. Zapożyczony ze społeczeństw z długą tradycją kapitalizmu i demokracji dopiero z pewnym opóźnieniem mógł nabrać właściwego znaczenia. Zaangażowanie kobiet w życie publiczne, polityczne i społeczne zyskuje dziś nową wartość jako przymiot dobrego obywatela.

Zarodek niezgody

Cały czas jednak pewną zagadką pozostaje odpowiedź na pytanie, dlaczego z ust aktywnych kobiet tak często można usłyszeć, że nie identyfikują się z ruchem feministycznym. Pewnym tropem może być tu fragment artykułu siostry Barbary Chyrowicz Więcej zrozumienia opublikowanego w „Znaku” sześć lat temu (nr 599). Pisze ona: „Nie mam gotowej recepty na to, jak (…) partnerstwo w Kościele realizować, nie mam jednak równocześnie wątpliwości, że jest ono możliwe tylko wtedy, kiedy (…) feminizm w Kościele nie będzie miał charakteru odwetu za lata, w których nakazywano w nim kobiecie milczeć”.

Rozumienie feminizmu jako odwetu – czy to w ramach Kościoła, czy społeczeństwa w ogóle – jest bardzo powszechne. Po pierwsze, dlatego że rzeczywiście ruch ten powstawał ze sprzeciwu wobec określonej formacji kulturowej. Po drugie, potwierdzają to określenia, jakich używa się, mówiąc o feministkach: walczące, wojujące, agresywne.

Tymczasem walczące o swoje prawa kobiety, które jednocześnie od feminizmu się odżegnują, najczęściej reprezentują podejście tradycyjne, prorodzinne i mało zbuntowane. Jeśli przyjrzymy się inicjatywom i debatom, w które się angażują, będą one bardzo często dotyczyły rodzicielstwa – zapisów prawa pracy dotyczących matek, opieki nad dzieckiem, szkolnictwa.

Istnieje więc znaczna rozbieżność poglądów. Podczas gdy feministki chciałyby kobietę uwolnić od tradycyjnej roli żony i matki, Polki, rozwijając swoją aktywność społeczną, kierują ją na działania mające ułatwiać im odgrywanie takich ról. Najwyraźniej ten rozdźwięk widać w kwestii prawa do aborcji. Feministki zastrzegają, że nie są za aborcją, że nikt za nią nie jest, ale należy popierać prawo do niej, które powinno być prawem pustym, prawem, z którego nie trzeba będzie nigdy korzystać. Wiele Polek nawet z tak wyrażonym przyzwoleniem na aborcję się nie zgadza.

Badania pokazują, że w porównaniu z latami dziewięćdziesiątymi XX wieku Polacy w coraz mniejszym stopniu popierają prawo do aborcji. Statystyki CBOS-u z 2010 roku pokazują, że tylko 15 procent pytanych zdecydowanie zgadza się, żeby kobieta miała prawo do aborcji w pierwszych tygodniach ciąży, jeśli tak zdecyduje. W 1997 roku twierdząco odpowiedziało na to pytanie 35 procent ankietowanych. Z innych badań, publikowanych przez Pentor w 1999 roku, wynika, że ustawę antyaborcyjną za przejaw dyskryminacji uznaje 31 procent mężczyzn i 48 procent kobiet. W roku 2006, kiedy CBOS pytał o przykłady dyskryminacji kobiet, nikt już o ustawie nie wspomniał.

Spełniony sen feministki?

W lutym 2011 roku Jan Pospieszalski zaprosił do swojego studia cztery kobiety, żeby porozmawiać z nimi o nowo uchwalonej ustawie „żłobkowej”. Po jednej stronie siedziały Agnieszka Kozłowska-Rajewicz i minister Jolanta Fedak przedstawiające zdobycze nowego prawa, które ma ułatwiać młodym mamom powrót na rynek pracy. Po drugiej stronie były Karolina Elbanowska i Joanna Potocka, które opowiadały się za tym, żeby parlamentarzyści zastanawiali się raczej, w jaki sposób pomagać rodzinom utrzymać się z jednej pensji, kiedy matka zostaje w domu z dziećmi. Mimo że panie miały zupełnie różne wizje, z obu stron można było usłyszeć, że przecież chodzi o to, żeby kobieta mogła wybierać, czy chce wrócić do pracy czy woli zostać z dzieckiem. Czy nie o to właśnie chodziło feministkom?

Bartłomiej Dobroczyński powiedział kiedyś podczas jednego z wykładów, że celem chrześcijaństwa nie jest chrześcijaństwo. Jeśli podobnie jest z feminizmem, to jego celem nie jest sam feminizm, ale dobro kobiet. To dobro oczywiście nie spada cudownie z nieba. Pierwszym i najważniejszym krokiem do jego osiągnięcia jest przekonanie kobiet, że ich życie jest w ich rękach. A kobiety w Polsce już o tym chyba wiedzą.

MARZENA ZDANOWSKA – anglistka, członek redakcji miesięcznika „Znak”

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code