Kobietą być, mężczyzną być

Czystość jest sexy

Spread the love

Czystość jest sexy

Artur Sporniak rozmawia z Dawn Eden

Dawn Eden, dziennikarka, konwertytka:

Jeżeli dostrzeżemy, co leży u podstaw kościelnego nauczania o seksualności, odnajdziemy w nim wartości,
których nie daje świecka kultura.
Kiedy uświadomimy sobie,
czym naprawdę jest „ortodoksja”, Kościół zacznie przyciągać,
a nie odrzucać.

Artur Sporniak: Czy czystość może wywoływać dreszcze?

Dawn Eden: Czystość wywołuje dreszcze, gdyż jej przeciwieństwo, grzech, jest po prostu nudny. Mówię to z własnego doświadczenia. Gdy zaczęłam żyć w czystości, odkryłam przyjemność i radość tam, gdzie ich nie mogłam znaleźć i gdzie ich nie dostrzegałam. I to jest ekscytujące. Na to nakłada się ekscytacja czekania na seks. Wierzę, że to mnie jeszcze w życiu spotka, ale nie jest to jakaś moja obsesja. Zmiana, jaka się dokonała w moim życiu, przyniosła mi wewnętrzny spokój.

W książce „Dreszcz czystości”, w której o tym Pani opowiada, nie jest opisany moment nawrócenia. Co się wydarzyło? Czy to było jakieś nagłe olśnienie?

Celowo unikałam pisania o swoim nawróceniu, żeby nie sugerować czytelnikom, że trzeba przeżyć jakieś niebiańskie olśnienie, aby żyć w czystości. Żeby praktykować czystość w taki sposób, w jaki naucza o niej Kościół, nie potrzeba także specjalnego heroizmu. Czystość jako cnota jest dobrym nawykiem, wymagającym jedynie pewnego wysiłku. Moje nawrócenie pomogło mi wejść na tę drogę życia, ale zdaję sobie sprawę, że to nie musi być przepis dla wszystkich. Owszem, życie łaską jest niezbędne, gdyż to, co w życiu robimy, nie jest tylko kwestią silnej woli. Ale nie wszyscy muszą doświadczyć tak radykalnych przemian jak ja.

Zatem czego Pani doświadczyła?

Najpierw stałam się chrześcijanką. Wszystko się zaczęło, kiedy miałam 27 lat i przeprowadzałam wywiad z członkiem rockowej kapeli Sugar Plastic. Chciałam na nim zrobić dobre wrażenie i zadałam bardzo „intelektualne” pytanie: co ostatnio czytał? Okazało się, że „Człowieka, który był Czwartkiem” Chestertona. Ponieważ nigdy nie słyszałam o tym autorze, postanowiłam książkę przeczytać, zanim następnym razem spotkam się z tym muzykiem.

Nie wiedziałam, że Chesterton był wybitnym konwertytą. Spodobało mi się, że swoje nawrócenie opisywał w kategoriach buntu czy rebelii, gdyż sama o sobie myślałam jako o buntowniczce. Dało mi do myślenia przede wszystkim to, że Chesterton mówi o dwóch rodzajach buntu: prawdziwym i fałszywym. Fałszywy bunt jest anarchią, czyli niszczeniem dla samego niszczenia. Prawdziwa rebelia dotyczy wyboru prawdy i piękna – wartości, które są kwestionowane i odrzucane przez świat. Złościło mnie natomiast to, że Chesterton za prawdziwych rebeliantów uznaje tylko chrześcijan – których ja do tej pory postrzegałam jako konformistów i słabeuszy. Chrześcijaństwo z definicji kontrkulturowe? Nonsens, przecież ono rządzi światem! Niemniej Chesterton mnie wciągnął i zaczęłam czytać inne jego książki.

Cztery lata później doświadczyłam kilku duchowych zdarzeń, które odczytałam jako Bożą zachętę – pewnej nocy poczułam czyjąś obecność, wiedziałam, że nie śpię i usłyszałam jakby głos: „Pewne rzeczy nie są po to, aby je poznać intelektualnie, ale pozadyskursywnie”, potem podczas lektury Listów św. Pawła uderzyło mnie zdanie: „Dostąpiwszy usprawiedliwienia przez wiarę, zachowajmy pokój z Bogiem” (Rz. 5, 1). W końcu moja matka, osoba głęboko, choć po swojemu wierząca, zachęciła mnie, bym przyjęła Jezusa jako osobistego Zbawiciela, co praktykują protestanci. Po tym akcie poczułam się jak nowo narodzona. Wiedziałam, że na zawsze opuściły mnie depresyjne myśli samobójcze, które nękały mnie od czasu rozwodu rodziców.

Rozumiem to tak, iż wraz z łaską wiary przyszło przeświadczenie, że Bóg nie tylko istnieje, ale troszczy się o mnie i bez względu na to, co złego lub dobrego wydarzy się w moim życiu, ma ono sens. Pięć lat później stałam się katoliczką.

Nie razi Panią rygoryzm nauczania na temat seksualności, o który oskarżany jest Kościół?

Mam świadomość, że to, co teraz robię, chociaż ważne, jest nieproporcjonalnie małe do tego, co od dwóch tysięcy lat czyni Kościół. Ale zgadzam się z tym, że sposób, w jaki Kościół przez wieki katechizował wiernych w sprawach seksualności, może nas razić. Wygląda to tak, jakby Kościół wymyślił mnóstwo norm i zakazów, aby kontrolować nasze życie. Dlatego na przykład pisząc w swojej książce, że seks pozamałżeński jest zły, staram się to pokazać od pozytywnej strony. W zrozumieniu, że te zakazy nie są czysto arbitralne, pomogła mi teologia ciała Jana Pawła II. Owe „nieszczęsne” nakazy i zakazy mają nam pomóc żyć zgodnie z wolą Pana Boga, co oznacza szczęście i wewnętrzny rozwój. Czystość jest piękna i jest możliwa, ale trzeba do niej podejść jako do cnoty. A cnoty w nauczaniu Kościoła nigdy nie są czymś negatywnym. Przeciwnie: cnota czystości pomaga nam kochać w pełni w sposób właściwy do każdego etapu naszego życia.

W rozmowach z wieloma młodymi ludźmi zauważyłam, że jeżeli pokazuje się im, co leży u podstaw kościelnego nauczania o ludzkiej seksualności, wtedy odnajdują w tym nauczaniu wartości, których nie daje im świecka kultura. Od momentu, w którym uświadamiają sobie, czym naprawdę jest „ortodoksja”, Kościół zaczyna przyciągać, a nie odrzucać.

Ale nawet w teologii ciała Jana Pawła II bardzo podkreślane jest to nieustanne zagrożenie pożądaniem, które jest „zarzewiem grzechu”. Czy to pomaga?

Nie pomaga. Ale uważam, że Jan Paweł II przede wszystkim próbował przeciwstawić się popularnej herezji, traktującej ciało i seksualność jako coś złego. Posługiwał się jednak trudnym językiem, który może być odczytywany jako wieloznaczny. Tak niejednoznacznie na przykład zostało odebrane stwierdzenie Papieża, że mąż nie powinien na żonę patrzeć „pożądliwie”. Sądzę, że Papieżowi chodziło po prostu o to, że mężczyzna jako mąż nie ma prawa traktować żony instrumentalnie. Ale z perspektywy tego, jak katechizować młodych ludzi, stwierdzenie, że mąż nie może pożądać swojej żony, jest samobójcze.

Czytelnik może być zaskoczony Pani szczerością – to są przejmująco intymne wyznania. Czy nie boi się Pani oskarżenia o ekshibicjonizm?

Już oskarżono mnie o prawie wszystko. Feministki na przykład piszą o mnie jako o „dziwce czystości”. W swojej książce piszę o potrzebie ciekawości i zadziwienia. Poczucie tajemnicy jest ważne, ale ono musi być osadzone w pewnym kontekście. Pisząc o sobie tak szczerze, wiedziałam, że mam za sobą jakąś przeszłość – obojętne, czy o niej napiszę, czy nie.

Pisanie było dla mnie swoistą terapią. Chciałam sama siebie zobaczyć w kontekście tego wszystkiego, co przydarzyło mi się w życiu. Chciałam też czytelnikom pokazać, że grzech nie jest czymś, co ich definiuje na wieczność. Bez względu na to, jaką mają przeszłość i ile grzechów popełnili, w ich życiu może się zdarzyć coś dobrego. I to jest dla mnie punkt odniesienia.

Ale czy Pani przyznanie się publiczne, że czeka z utęsknieniem na tego jedynego mężczyznę życia, nie powiela krytykowanego przez feministki stereotypu o księżniczce czekającej na rycerza?

W recenzji opublikowanej w jednym z chrześcijańskich pism zarzucono mi, że jestem zafiksowana na małżeństwie, ponieważ takie czekanie na męża zakłada, iż kobiety nie mogą być szczęśliwe, nie żyjąc w związku. Zarzut ten uświadomił mi, że w swojej książce zbyt wyakcentowałam czystość jako środek do małżeństwa.

Wiem, dlaczego tak się stało. Pisząc książkę, starałam się pokazać, jak to, co przeżyłam, jest inne od tego, co znaleźć można w popularnych poradnikach „Jak zdobyć męża” i jak wiele błędów można popełnić, stosując się do takich rad.

Czy zatem można żyć spełnioną seksualnością w samotności i wstrzemięźliwości?

Oczywiście czystość pomaga przygotować się do małżeństwa i uczy przeżywania miłości, którą potem będzie się wyrażać w związku. Ale właśnie może to czynić, gdyż w najgłębszym sensie czystość ma wartość samą w sobie, a nie jako środek do czegoś. Uważam, że życie w samotnej czystości dla osób, które nie czują się powołane do celibatu, nie jest jeszcze ich pełnym spełnieniem seksualnym. To moja codzienność. Czy jestem seksualnie spełniona? Nie. Ale to nie znaczy, że żyję jako aseksualna osoba.

Kiedy po nawróceniu zaczęłam żyć w czystości, najpierw przestraszyłam się, że stanę się jakimś aseksualnym dziwolągiem. To mi naprawdę przeszkadzało. Wówczas pomogła mi lektura listu Jana Pawła II do kobiet „Mulieris dignitatem”, gdzie znalazłam sugestię, co to jest prawdziwa męskość i kobiecość. Prawdziwa pełnia kobiecości niewiele ma wspólnego z kobiecością przedstawianą w popkulturze – nie oznacza bycia naiwną blondynką.

Prawdziwą kobiecość, podobnie jak męskość, przeżywa się wtedy, gdy odnajdujemy w sobie Boży obraz, który przecież jest wcielony. Wówczas jakikolwiek gest mojej miłości jest gestem mojej kobiecości. Rodziców mogę kochać jak córka, przyjaciół jak kobieta. Zawsze dokonuje się to poprzez ciało, ale to nie oznacza, że zawsze stoi za tym seksualność. To, że nie jestem jeszcze w pełni spełniona seksualnie, nie oznacza, że jestem aseksualna. Moja miłość jest prawdziwa, gdyż jest wcielona – wyrażam ją jako kobieta.

Rozmawiał: Artur Sporniak

Tłumaczenie: Jacek Prusak SJ

Tekst pochodzi z „Tygodnika Powszechnego”

“Tygodnik” numer 19 już w kioskach, a w nim:

Jak przetrwać Pierwszą Komunię? Blok tekstów o polskich komuniach

Zbigniew Nosowski: Papież jedzie do Izraela

Rozmowa z rabinem Davidem Rosenem

Przedstawiamy program czwartego dnia Festiwalu im. Josepha Conrada!

Zaprenumeruj e-tygodnik!

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code