Książki Wydawnictwa PAX

„In nomine mortis”

Spread the love

IN NOMINE MORTIS

Cay Rademacher

Przełożyła: Monika Łesyszak

Kupuj książki Wydawnictwa PAX

Paryż Roku Pańskiego 1348.

Z Kolonii przybywa młody dominikanin, Ranulf Higden, aby studiować świętą teologię na najsłynniejszym w Europie uniwersytecie. Okrutna zbrodnia u podnóża katedry Notre-Dame, dosięgająca jego współbrata, całkowicie pokrzyżowała te plany. Przeor klasztoru wyznacza mu rolę pomocnika mistrza Filipa, najsurowszego w mieście inkwizytora, który prowadzi w tej sprawie śledztwo. Wkrótce niedoszły student zostaje wplątany w sieć tajemniczych intryg, w których tle pojawia się wielki spisek „dla dobra ludzkości”. Giną kolejne ofiary nieuchwytnego mordercy, a u bram Paryża czai się „czarna śmierć” – dżuma, która w XIV wieku pochłonęła trzeci część ludności europejskiego kontynentu. Czy młody mnich zdoła rozwikłać zagadkę i wygra wyścig z czasem?

Tę mroczną, przesyconą specyficznym klimatem powieść czyta się z zapartym tchem, a jednocześnie wielkim podziwem dla autora, który wiernie oddał obraz stulecia, nazywanego przez dzisiejszych historyków „wiekiem szaleństw”. Cay Rademacher (1965) mieszka w Hamburgu, studiował historię i filozofię w Koloni i Waszyngtonie. Jest zapalonym podróżnikiem i autorem wielu przewodników turystycznych. Ma na swoim koncie już kilka powieści, m.in. wydaną w Polsce Tajemnicę Esseńczyków.

Recenzja:

Pisanie powieści historycznych z morderstwem w tle, zwłaszcza po sukcesie „Imienia Róży” i „Kodu Da Vinci” nie wydaje się zadaniem łatwym a może nawet stać się czymś niezwykle ryzykownym. Kilku pisarzy, którzy postanowili zmierzyć się z tym wyzwaniem i wypłynęli na otwarte morze średniowiecznej wyobraźni niefortunnie rozbiło się o skały i rafy bezlitosnej krytyki. Ich wydumane i silące się na nowatorstwo historie w stylu „Ostatniego templariusza”, „Bram templariuszy” czy „Tajemnicy Boscha” były tak naiwne, iż niestety zaginęły w pomroce dziejów.

Autor „In nomine mortis”, Cay Rademacher, postanowił wykonać zupełnie inny zabieg. Mianowicie połączył, świadomie lub nie, wszystkie główne elementy bestsellera Eco i, o zgrozo, zabieg ten udał mu się wyśmienicie. Zajawka z okładki nie kłamie – powieść czyta się z zapartym tchem. Na kartach swej książki, autor opisuje w pierwszej osobie niesamowite przygody pary mnichów którzy, jakżeby inaczej, wpadają na trop zagadkowego morderstwa. Są oni, oczywiście, doświadczonym mistrzem – inkwizytorem oraz młodym adeptem – gołowąsem, który o życiu wie mniej więcej tyle co nieopierzone pisklę. Mamy również motyw zaginionej księgi oraz przedstawicielki płci pięknej (tym razem w wersji potrójnej). I na tym podobieństwa się kończą. I chwała Bogu. Powieść traktuje o zupełnie innych motywach niż „Imię róży” i napisana jest zupełnie innym stylem. W porównaniu do erudycyjnego, bogatego literacko i kwiecistego stylu Eco, „In nomine mortis” napisane jest prostym, przystępnym językiem co, moim zdaniem, działa na duży plus, ponieważ po książkę sięgnie zdecydowanie szerszy krąg czytelników.

Ponadto, Rademacher poszerzył ramy powieściowe i tym razem, w odróżnieniu do Eco, umiejscowił akcję powieści nie tylko w murach klasztornych ale w całym mieście. Paryż opisany przez autora to brudne, brzydkie i cuchnące miejsce, którego nie powstydził by się sam Augiasz. Syf i brud niemal przesączają się przez karty powieści, a czytelnik ma wrażenie wszechobecnego fetoru. Ten zabieg stylistyczny udał się Rademacherowi doskonale, szczególnie podczas opisywania, rozgrywających się pod koniec książki, scen w rzeźni czy zainfekowanych „czarną śmiercią” ulic miasta nad Sekwaną. Topograficznie mógł jednak Rademacher pójść w ślady naszego rodzimego pisarza, Mariusza Wollnego i rozpisać się więcej na temat średniowiecznej metropolii oraz opatrując powieść mapką. Byłoby ciekawiej i bardziej wiarygodnie.

Motywy i pobudki jakimi kierują się bohaterowie są trochę naiwne i łatwe do przewidzenia a ich charakterystyki do bólu „charakterystyczne” ale nie czepiajmy się, jak wiadomo ludzie w średniowieczu byli szarzy, prości i mało oryginalni. Pogrążony w swoich rozterkach główny bohater, w odróżnieniu od sławetnego Adsa z Melku, próbuje na własną rękę odkryć tajemnicę morderstw i pozbywa licznych złudzeń. Ale więcej nie powiem co by nie psuć innym zabawy. Jeśli chodzi o tło historyczne to autor poskąpił czytelnikowi wybujałych dywagacji historycznych, rozwlekłych dysput czy przydługich scen batalistycznych. W sposób oszczędny i przystępny dowiadujemy się tylko o dawnych plagach herezji, awiniońskim papiestwie oraz procesie Templariuszy. Pierwsze skrzypce w powieści grają akcja oraz tajemnica i na owych aspektach autor skupił się najbardziej.

Pomimo faktu iż autor zachował się niczym szalony kopista w składzie kalek, „In nomine mortis” czyta się szybko, lekko i przyjemnie. Jest ona idealnym pomysłem dla osób, które nigdy nie czytały dzieł Eco, nie znają Huizingi i Folletta a o średniowieczu wiedzą tyle co nic. Dla nich, powieść będzie zdecydowanym odkryciem i powiewem świeżości. Ponadto, kompletnym laikom, autor (lub tłumacz) wyjaśnia wyczerpująco w licznych przypisach kim byli dominikanie, katarzy i inkwizytorzy oraz co to jest muszla Św. Jakuba. Niestety, dla fanów gatunku przypisy owe będą tylko denerwującym dodatkiem a sama powieść, pomimo swej akcji i dynamiki – kolejną pozycją do „odhaczenia”.

Michał Sompor

Fragment książki:

W PEWNEJ MIEJSCOWOŚCI NA KOŃCU ŚWIATA

Roku Pańskiego 1388, w dzień świętego Dominika

Czterdzieści długich lat umykałem przed śmiercią. Czterdzieści długich lat wierzyłem, że uciekłem mrocznemu cieniowi jej kosy. Czterdzieści długich lat powtarzałem: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Modliłem się w nadziei, że blask oczu mojej żony, uśmiech dzieci i wnuków wprawią Pana w radosny nastrój – tak jak mnie – i ułagodzą Jego gniew. Niezbadane są jednak drogi Pana; cierpliwość nieograniczona, lecz gniew straszliwy.

Uciekłem z przeklętego miasta Paryża, tej Sodomy i Gomory, tej wielkiej babilońskiej nierządnicy. Osiadłem na końcu świata – o którym wiem, że nie jest końcem. Moja izba jest skromna, strop niski, kominek zardzewiały, ściany z szarego kamienia przeżarte przez zasolone powietrze. Lecz gdy otworzę okiennice, mój wzrok wędruje ku niezmierzonemu oceanowi, po którym tańczą białe grzywy fal. Huk kipieli uderzającej o klifowe skały i krzyki mew piękniej głoszą chwałę Pana niż najwznioślejsze hymny, które wyśpiewywali moi bracia pod szerokim sklepieniem naszej świątyni.

Czy któryś z nich jeszcze żyje? Czy mój dawny przeor oraz duchowy opiekun, który otoczył osieroconego chłopca iście ojcowską troską, wybaczyłby mi, gdyby mnie tu zobaczył? Z całą pewnością modliłby się wraz ze mną.

Nie narzekam jednak. Ludzki los nie leży wyłącznie w rękach Pana. Inaczej po co obdarzałby nas wolną wolą i zdolnością odróżniania dobra od zła? Ja wybrałem drogę grzechu, choć nawet dziś trudno mi nazwać to złem. Ale teraz, gdy czuję nadchodzącą starość i chłód śmierci, muszę ulżyć swemu sumieniu. Prawdę mówiąc, kieruje mną lęk, że wkrótce stanę przed tronem Najwyższego Sędziego.

Dlatego opiszę, jak doszło do tego, że zawiodłem wielu i jak sczezło dobre miasto Paryż, a wraz z nim cały zachodni świat. Opowiem, jak rodzice porzucali swoje dzieci, a dzieci rodziców, jak lekarze zostawiali powierzonych im pacjentów na pastwę losu i jak sami słudzy Boga, zakonnicy i księża, opuszczali umierających. Opowiem o tym, jak wśród szalejącej Apokalipsy, grupka fanatyków zawiązała spisek – tak potężny, że być może przetrwał do dziś, a może będzie odnawiał się przez całe wieki. Choć codziennie modlę się do Boga, by tak się nie stało. Lecz później, w mrocznych godzinach nocy, nachodzą mnie wątpliwości, od których truchleję ze strachu. Bo jeśli spisek ten nie jest dziełem szatana, lecz ślepym narzędziem Pana? Jeśli w mojej słabości przestałem rozróżniać między dobrem i złem? Jakże chętnie bym się wyspowiadał, z jaką ulgą otworzyłbym duszę! Jakże tęsknię za twardą ławką, na której mógłbym uklęknąć, żeby po spowiedzi usłyszeć upragnione słowa: „Ogłaszam cię wolnym od grzechu”!

Nie spowiadałem się od dziesiątek lat, choć uczęszczam do kościoła, a wśród sąsiadów uchodzę za dobrego chrześcijanina. Jednak przygniata mnie moja pamięć, moje wspomnienia, przewiny i cierpienia. Dlatego zamiast jakiemuś słudze Bożemu, zawierzę moje grzechy pergaminowi. Jest sierpień, pora żniw. Zapada zmrok. Oliwna lampka migoce w wilgotnych podmuchach znad oceanu. Żona już odpoczywa, a dzieci i wnuki śpią snem sprawiedliwych. Aby zobaczyć litery, które już nakreśliłem, muszę przytknąć do oka szlifowane szkła, które Jorge przywiózł mi w zeszłym roku z Wenecji. Przed czterdziestu laty nie potrzebowałem tego cudu techniki. Miałem sokoli wzrok. A mimo to nie dostrzegłem znaków – tak wyraźnych – jakby wypisano je wielkimi literami. Opowiem teraz o wydarzeniach Roku Pańskiego 1348, kiedy Paryż i świat nawiedziła zaraza i gdy zawiązano ów spisek.

MIASTO NIEBA I PIEKŁA

W dniu świętego Kwiryna, Roku Pańskiego 1348, po raz pierwszy w życiu ujrzałem wymarzone miasto Paryż. I przeraził mnie jego widok. Pierwsi mieszkańcy, których dostrzegłem przy jego murach, nie chodzili bowiem po ziemi. Przesłaniali niebo w postaci czarnej chmury. To były kruki unoszące się nad szubienicą Montfaucon. Droga, którą wędrowałem od wielu dni, niewiele szersza od błotnistej ścieżki, zatoczyła łuk wokół wzgórza. Na jego szczycie ustawiono dwa długie rusztowania z grubych belek, do których przymocowano żelazny łańcuch. Na nim przyczepiono z pięćdziesiąt pętli. Niemal na każdej z nich wisiał trup z przekrzywioną głową i nieproporcjonalnie rozciągniętymi kończynami. Nogi pokrywały odchody, ramiona przesłaniała pierzasta opończa kruków. Jedne wydziobywały oczy i wywieszone, opuchnięte języki, inne rozszarpywały brzuchy, by zakosztować wnętrzności. Ich twarde dzioby docierały między żebrami nawet do serc. Rozpoznawałem grube odzienie chłopów, wędrownych robotników i parobków oraz łachmany włóczęgów. Powieszono też kilka dziewek i troje czy czworo dzieci. Przerażony, szeptałem na własne pocieszenie: „Ponieważ bowiem przez człowieka przyszła śmierć, przez człowieka też dokona się zmartwychwstanie”.

Obydwaj – z moim współtowarzyszem wędrówki bratem Anzelmem – przyspieszyliśmy kroku, by noc nie zastała nas na ulicy i by uciec od trupiego odoru. Już widzieliśmy mury wielkiego miasta, z blankami i bramami, a za nimi morze dachów, obwałowania twierdz i niezliczone wieże kościołów. Paryż! Jakże marzyłem o tym mieście! Nazywam się Ranulf Higden, przynajmniej w historii, którą chcę wam opowiedzieć. Wtedy, w roku 1348, nosiłem inne nazwisko. Wolę je jednak przemilczeć w obawie, że jakiś inkwizytor przeczyta moją opowieść. A Inkwizycja [1], podobnie jak nasz Pan, nie zapomina żadnego grzechu. Ale, w przeciwieństwie do Niego, nie zna łaski, wybaczenia ani współczucia. Wiem o tym najlepiej, ponieważ sam byłem inkwizytorem. Miałem blisko dwadzieścia lat i zachłannie chłonąłem wiedzę o świecie. Do czasu mej pierwszej podróży nie widziałem jednak nic prócz klasztornego dziedzińca. A właściwie drugiej podróży. Zostałem bowiem podrzucony pod bramę miejską w Kolonii. Znalazła mnie przekupka, która wyszła za miejskie mury ulżyć sobie. Owinięty byłem w drogą tkaninę z flamandzkiej wełny. Ale prócz niej nie miałem przy sobie nic, co świadczyłoby o moim pochodzeniu: ani pierścienia, ani łańcuszka, ani nawet zwyczajowego guldena, jakim nieszczęsne matki próbują zjednać przychylność znalazcy podrzutka.

Tak przynajmniej twierdzili dominikanie [2], do których furty przyniosła mnie moja wybawicielka. Nie znam nawet jej imienia, lecz niech Bóg ma ją w swojej opiece. Niektórzy nowicjusze przezywali mnie później „Ranulfem spod bramy”, a starsi i silniejsi „Ranulfem z wychodka”. Okładałem ich za to pięściami. Odpokutowywałem potem moją zapalczywość w ciemnicy o chlebie i wodzie. Po latach zrozumiałem, że Bóg wystawia nas na próby szyderstwa, żebyśmy nie popadli w grzech pychy! Przyjęli mnie więc kolońscy dominikanie. U nich spędziłem całe dzieciństwo i młodość. Czasami wyobrażałem sobie, że moi rodzice pochodzą z możnego, może nawet królewskiego rodu, i tylko zły los przeszkodził im mnie wychować. Marzyłem, że kiedyś powrócą i zabiorą mnie ze sobą, że otoczą miłością i zostanę rycerzem, zbawcą ojczyzny, albo nawet następcą na tronie Świętego Cesarstwa Rzymskiego.

Próżne, żałosne nadzieje! Nikt nigdy nie zapukał do klasztornej furty. Nikt nie spytał o mnie czy o jakiegokolwiek innego podrzutka. Pozostałem jednym z pueri oblati w wielkim klasztorze Dominikanów. A ponieważ cieszył się on wielkim poważaniem, przynoszono doń wiele porzuconych dzieci. Tam też nauczyłem się życiowej dyscypliny. Jakże trudne musi się wydawać życie za cichymi murami komuś, kto wstąpił do zakonu jako dorosły! Ja jednak nie zaznałem aksamitu, jedwabiu, nawet skóry czy płótna, a jedynie szorstki dotyk zakonnego odzienia z ciemnej wełny. Tylko w srogie zimy wkładałem pod nie zgrzebną koszulę, do tego skórzane sandały. Nie sypiałem w miękkim łóżku, lecz na sienniku wypełnionym starą słomą. Nie wiedziałem nawet, że ludzie posiadają osobne sypialnie. Spędzałem noce wraz z dwunastoma współbraćmi w dormitorium wśród pochrapywań, sapania, szeptów i jeszcze brzydszych odgłosów.

Nawet przez myśl mi nie przeszło, że wszyscy inni, od żebraka po cesarza, śpią zwykle od zachodu do wschodu słońca. My zaś przed północą wędrowaliśmy zimnymi korytarzami do kaplicy, by odmówić pierwszą w ciągu doby modlitwę, zwaną wigilią lub jutrznią [3]. Tu także dowiedziałem się, że ciało człowieka jest nie tylko mieszkaniem nieśmiertelnej duszy, ale i naczyniem rozpusty. Grzechu obżarstwa nietrudno nam było uniknąć. Dostawaliśmy do jedzenia głównie owsiankę i placki, do tego wodę, z rzadka cienkie piwo. Kobiet praktycznie nie widywałem.

Jednak gdy wszedłem w wiek męski, wystarczył widok czepka przekupki, która przyniosła jarzyny z targu, czy welonu kobiety, która przyprowadziła syna do przyklasztornej szkoły, by rozpalić we mnie żądze. Świadomy pokus, na jakie naraża naszą duszę stan kobiecy, leżałem całe noce krzyżem przed obrazem Najświętszej Panienki, by je skutecznie odeprzeć. Wpajano nam bowiem, że córki Ewy zasługują na pogardę jako narzędzie szatana. A przecież: „Czyż nie wiecie, że ciała wasze są członkami Chrystusa? Czy wziąwszy członki Chrystusa będę je czynił członkami nierządnicy? Przenigdy!” [4].

W wieku czternastu lat zostałem nowicjuszem. Rok później złożyłem śluby: stałości miejsca, czystości i posłuszeństwa. Wówczas nawet mi przez myśl nie przeszło, że kiedyś mógłbym je złamać. Szybko zasmakowałem w słodyczach zgłębiania wiedzy. Chłonąłem ją jak deszcz wysuszona gleba. Bez trudu opanowałem przypisany nam program siedmiu sztuk wyzwolonych. Koledzy nie przepadali za mną, ponieważ przewyższałem ich pilnością i zdolnościami. Tym niemniej coraz rzadziej ze mnie szydzili. Czuli nawet wobec mnie rodzaj respektu. Czasami, gdy obserwowali mnie ukradkiem, widziałem w ich oczach jakby cień strachu. Arytmetyka,astronomia, geometria i muzyka nie sprawiały mi najmniejszych trudności. Poświęcałem im tylko tyle czasu i wysiłku, co konieczne. Za to ukochałem gramatykę, retorykę, a zwłaszcza dialektykę, czyli sztukę zadawania pytań oraz prowadzenia i rozstrzygania sporów. Logika w jasny i klarowny sposób odsłoniła przede mną Boski plan, rozświetliła mroki niewiedzy niczym światło latarni, pokazała też, jak obnażać kłamstwo i fałsz. Mimo więc, że przebywałem za klasztornymi murami, poznałem świat bardziej gruntownie niż zwykli rycerze i kupcy. Ponoć Wenecjanin Marco Polo podróżował aż na jego kraniec. Za to mój umysł wciąż przekraczał granice znane ludziom świeckim. W bibliotece studiowałem Pismo Święte. Pochłaniałem też inne święte księgi: antyfonarz, sakramentarz i mszały. Zgłębiłem dzieła świętych Ojców

Przypisy:

[1.] Inkwizycja – instytucja sądowa Kościoła katolickiego, zorganizowana w 1215 roku, przeciwdziałająca (często przy pomocy władz świeckich) wszelkim ruchom heretyckim. Formalnie istniała do XVIII wieku (we Włoszech do 1859 roku).
[2.] Dominikanie – zakon kaznodziejski, jeden z pierwszych zakonów żebraczych, założony przez świętego Dominika i zatwierdzony (z regułą świętego Augustyna) przez papieża Honoriusza III w 1216 roku. Główny ciężar działalności Inkwizycji spoczywał właśnie na dominikanach.
[3.] Godziny kanoniczne w klasztorze: Jutrznia (Matutinum) – o północy; Laudesy (Laudes) – o 3.00 w nocy; Prima (ad Primam) – ok. 6.00 rano; Tercja (ad Tertiam) – ok. 9.00 rano; Seksta (ad Sekstam) – w południe; Nona (ad Nonam) – ok. 15.00; Nieszpory (Vesperae) – ok. 17.00; Kompleta (Completarium) – ok. 20.00.
[4.] Cytaty z Pisma Świętego przytaczane są według Biblii Tysiąclecia (Poznań 2003).

Cay Rademacher

Przełożyła: Monika Łesyszak

Kupuj książki Wydawnictwa PAX

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code