"Tygodnik Powszechny"

Podróż zimowa

Spread the love

Podróż zimowa

KS. ADAM BONIECKI

Było ich siedemdziesiąt pięć, ale w pamięci pozostało kilka, pomieszanych ze sobą, bez porządnej chronologii, we mgle. Wigilie Bożego Narodzenia.

Te najstarsze, przedwojenne. Śnieg, ciepły, zaciszny dwór. Święta, jedne? Kilka? Mnóstwo ludzi, wujków, ciotek, którzy zjawiali się z tajemniczej przestrzeni, jakiegoś innego świata, życia, którego nie umiałem sobie wyobrazić. Jak się w tym domu mieścili? Nie wiem. Domu nie ma. Najpierw Niemcy nas wyrzucili i urządzili w nim ośrodek odpo-czynkowy dla pilotów. Po wojnie po prostu obrócił się w ruinę. Co się dało ukraść – ukradziono. Zostały resztki fundamentów. Pozostał zdewastowany, kiedyś piękny ogród z resztkami starych drzew. Ostatnio w miejscu, gdzie stał dwór, wybudowano dom weselny z hotelem. Miał przypominać stary dwór, ale cóż: we wsi nie ma nikogo, kto by pamiętał.

Wieczerzy wigilijnych nie pamiętam. Może dzieci nie siadały do wigilii? W domu było jasno i wesoło. Wujowie i ciotki się lubili. Choinka w salonie sięgała sufitu. Wtedy najważniejsze były prezenty. Prawdę powiedziawszy, z tych najdawniejszych czasów pamiętam tylko jeden: brat mego ojca, stryj Edward, major sztabowy, przywiózł mnie i bratu ułańskie mundury, czaka i szable. I książki…
W drugi dzień Świąt odbywało się polowanie. Potem wojna, część domu zarekwirowana przez Niemców. Oni tam u siebie „Stille Nacht! Heilige Nacht!”, pięknie, ale niczym, co niemieckie, nie można było się zachwycać.

To było tak, jakby niczego nie śpiewali. Myśmy też kolędy śpiewali, ale nigdy nie „Cichą noc”. Przez adwent, co wieczór składaliśmy do tekturowego pudełka od butów źdźbła sianka dla Dzieciątka. Dobry czyn – jedno źdźbło.
Osobno, w innej części domu, mieszkały z matką nasze cztery kuzynki Podhorskie, uciekinierki z Wołynia. Ich opowieści to moja pierwsza edukacja o Związku Radzieckim. Byliśmy razem całą wojnę, bliscy sobie jak rodzeństwo.

One zbierały swoje sianko osobno, w dniu Wigilii zawartość obu pudełek wkładaliśmy do jednego żłóbka. Do dziś nie jestem pewien, czy aby w sprawie sianka nieco nas nie kantowały, bo ich pudełko po butach było podejrzanie obficie wypełnione dobrymi uczynkami. Ciekawe – myślałem – gdzie je spełniały, bo ja tego nie widziałem. Na sianku z dobrych uczynków spoczywało sobie pod choinką gipsowe Dzieciątko. Pocieszałem się, że Pan Jezus i tak się nabrać nie da.

W 1942 Niemcy nas wyrzucili, zabrali sobie nasz dwór i wszystko. Szczęśliwie mieliśmy gdzie się podziać. Drugi dom był bliżej Warszawy, duży i wciąż pełen ludzi. Akowcy, krewni, którzy się ukrywali przed Niemcami albo mieszkali tu, bo nie mieli gdzie mieszkać. Przyjeżdżali, wyjeżdżali.

Te wigilie pamiętam. Długi stół w sali jadalnej z portretami przodków, mnóstwo ludzi, siano pod obrusem, białe światło karbidowych lamp (karbidówki do wszystkich pokoi czyściła i przygotowywała każdego dnia wspaniała generałowa Podhorska), dzieci na samym końcu stołu, niecierpliwie podskakujące, bo oczekujące na wejście do salonu. Tam w mroku choinka ze świeczkami, śpiewanie kolęd i wreszcie na podłodze pod choinką prezenty. Potem bakalie i znów śpiewanie kolęd, niekończące się.

Śpiewano na głosy, w domu i w kościele na uroczystej Mszy Bożonarodzeniowej (nie na Pasterce – nie wiem, czy w czasie okupacji była odprawiana). Chórem dyrygowała pani Jadwiga Jełowicka.
Wstyd przyznać, ale wspomnienie Bożego Narodzenia w latach okupacji jest pięknym wspomnieniem bezpiecznego dzieciństwa. Dzięki rodzicom, którzy o to zabiegali.

Ostatnia taka Wigilia była w roku 1943. Kilka dni później, w szary, styczniowy dzień rano przyjechało gestapo. Zabrali ojca. Po kilku dniach został rozstrzelany w egzekucji ulicznej w Warszawie. Przed potwornościami tamtego czasu nie dało się już nas, dzieci, chronić. W 1944 r. dom był jeszcze bardziej zapchany ludźmi, którzy tu się schronili po zburzeniu Warszawy.

Zbliżał się front. Tamtej Wigilii nie pamiętam. Wspomnienia zostały zatarte innymi. Jakoś wkrótce po Świętach musieliśmy zejść do sklepionych piwnic. Kilka dni i nocy siedzieliśmy tam, a z nami ludzie ze wsi. Pamiętam, że w piwnicy schronił się m.in. prof. Henryk Piętka, znany oryginał, ceniony znawca prawa z SGGW. Walki toczyły się bardzo blisko. Słychać było wybuchy, strzały. Wiedzieliśmy, że w każdej chwili może do piwnicy wpaść granat, że dom może się spalić, że wcale nie jest pewne, czy wyjdziemy z tego, co się działo, cali.
Wyszliśmy. Blisko domu stał rozwalony czołg, przed nim zwłoki dwóch Niemców. Wyglądało na to, że się poddali, opuścili czołg, a Rosjanie ich zastrzelili.
Rosjanie byli wszędzie. Łazili po domu, zabijali świnie i krowy, śpiewali. A my uwijaliśmy się wśród stojących przed domem taborów uradowani, że Niemcy przegrali.

Wkrótce wyrzucili nas z domu. Zamieszkaliśmy w siedem osób w wynajętym u pana Jakubowskiego pokoju z kuchnią, w pobliskim miasteczku Mogielnica.

Wigilii w Mogielnicy nie pamiętam, choć z pewnością była. Gdzie ją spożywaliśmy? W kuchni czy może w pokoju, w którym na noc rozkładało się legowiska? W Mogielnicy jednak z pewnością byłem pierwszy raz w życiu na Pasterce i odkrywałem, wraz z bratem, nieznany świat.
Byliśmy bowiem z innego świata. Włóczyliśmy się samopas po miasteczku. Z mozołem uczyliśmy się i dociekaliśmy znaczenia brzydkich słów, których w życiu nie słyszeliśmy. I był kościół parafialny, było dynamiczne koło ministrantów, ze znakomitym wikarym księdzem Myczką.
Ale Mogielnicę opuszczaliśmy bez żalu. Nie wolno było mieszkać w tym samym co dawna własność powiecie. Mamie łaskawie pozwolono wyjazd odłożyć do wiosny. W podaniu napisała: „Jestem wdową z pięciorgiem małych dzieci, a tu ostra zima”. Pozwolili. W walce klasowej było miejsce na ludzkie odruchy.

Tu rozpoczyna się ciąg lat trudnych, kolejnych przeprowadzek, zawsze za ciasnych mieszkań, wigilii tak do siebie podobnych, że się zlewają w jeden obraz. Stryj Andrzej – brat ojca, ciocia Ida – siostra mamy, czasem ktoś, kto nie miał gdzie pójść na Wigilię. Wieczerza, puste miejsce dla wędrowca, choinka, prezenty, kolędy, Pasterka.

Wstąpiłem do zakonu. Zakon, wiadomo, to jakby nowa rodzina, więc Wigilię trzeba przeżywać w klasztorze. Jak wygląda zakonna Wigilia? W „jakby rodzinie” Wigilia to też „jakby Wigilia”: modlitwa w kaplicy zakończona kolędą, wczesna kolacja, z daniami nawiązującymi do wiejskich polskich tradycji. Na początku lektura pięknego tekstu z Rzymskiego Martyrologium, potem, jeśli przełożony lubi przemowy, przemówienie przełożonego. Łamanie się opłatkiem (wszystkich ze wszystkimi). Upominki, dla wszystkich jednakowe, więc bezosobowe, za to praktyczne, jak krem do golenia. Wszystko kończy się stosunkowo wcześnie i trzeba jeszcze doczekać do Pasterki. Jest podniośle i pięknie.

Mankament w tym jednak, że wszyscy jesteśmy nieznośnie dorośli. W klasztorze przecież nie ma dzieci. A bez dzieci co to za święta Bożego Narodzenia?

Księdzem byłem dopiero sześć miesięcy, od czerwca. Miałem wrażenie, że w ciągu ostatnich dni przed Świętami wyspowiadałem cały Grudziądz, takie były kolejki do spowiedzi. Spowiadaliśmy godzinami. A wiadomo, jak taki początkujący ksiądz spowiada, po prostu wychodzi ze skóry, by zrozumieć, by przekonać, by dopomóc. W samą Wigilię z kościoła wyszedłem na chwiejących się nogach dobrze po południu. Było ciemno. Szedłem przez miasto do klasztoru. W oknach kamienic się świeciło, ludzie siadali do Wigilii. I patrzyłem w te okna, w cienie postaci na firankach i miałem poczucie, że w tych domach jestem, że w tych mieszkaniach i ja siadam do wigilijnego stołu. Że przez te tak bardzo osobiste spotkania oni cząstkę mnie ze sobą tam zabrali. Jak nigdy potem, czułem wielką serdeczną bliskość. Jak nigdy potem, czułem się potrzebny na świecie, czułem, że moje życie ma sens. Byłem człowiekiem szczęśliwym.

Na Pasterce kościół był pełen po brzegi. Dobrze pamiętam ten świąteczny tłum, pamiętam potężny śpiew kolęd i unoszący się nad tłumem lekki, niewidzialny, ale wyczuwalny nosem, opar świątecznej wódki.

Zdarzyło mi się przeżyć jedną Wigilię w samotności. W chambre de bonne, na poddaszu paryskiej kamienicy, podczas studiów. Nie można było ryzykować wyjazdu do Polski, bo mogli zabrać paszport. Na polowej maszynce gazowej usmażyłem sobie rybę i delektowałem się osobliwością sytuacji. Kolejne święta wieczerzałem z zaprzyjaźnioną rodziną Wysockich.

W 1981 r. mieszkałem w Rzymie. Chciałem, mimo stanu wojennego, pojechać na Święta do Polski, lecz Jan Paweł II wyraził wolę, bym nie jechał: miałem pojechać zaraz po Świętach. Nie w Wigilię, ale chyba w pierwszy dzień świąt, zostałem zaproszony do Papieża na kolację. Byliśmy sami, Ojciec Święty, ks. Dziwisz i ja, bez innych gości. Ustawiony w jadalni telewizor był włączony, ale niemy. Jedliśmy w niemal zupełnym milczeniu. Nastrój był ciężki. Papież na chwilę się ożywił, kiedy na ekranie pojawiła się stacja narciarska Terminillo. „Ja tam byłem”, powiedział, i po chwili, ciszej: „prawdopodobnie nigdy już tam nie będę”.
Papież pożegnał mnie przy drzwiach jadalni, ja ruszyłem do windy, on powoli skierował się w stronę kaplicy. Po kilku krokach zawrócił, podszedł do mnie. „To ksiądz jutro jedzie do Polski?”. „Jadę, Ojcze Święty”. „Jak ja księdzu zazdroszczę…”.
Jeszcze na drogę mnie pobłogosławił, zawrócił i poszedł do kaplicy.

Kiedy przyszło mi pełnić urząd generała mojego zakonu, chciałem święta Bożego Narodzenia przeżywać we wspólnotach żyjących daleko od reszty. W Brazylii jest to początek lata, otwarcie sezonu morskich kąpieli. Założycielami tamtejszej wspólnoty – dziś prowincji – byli Polacy, ale było już kilku brazylijskich księży i oczywiście wszyscy klerycy. Wprowadzono polskie zwyczaje: opłatek, kolację wigilijną. Dzień był upalny. Do wieczerzy wigilijnej zasiadaliśmy jeszcze w pełnym świetle dnia. Okna były szeroko otwarte, za nimi wyrazista zieleń ogrodu.

Widziałem, jak klerycy się wiercą podczas długiego posiłku. Nasze wigilijne sentymenty są im zupełnie obce. Ich zwierzęta w noc wigilijną nie przemawiają ludzkim głosem. Pasterka musiała się rozpocząć godzinę przed północą, o północy bowiem kanonada sztucznych ogni jest tak głośna, że odprawiający Mszę kapłan nie słyszy własnych słów. Tradycyjnie miasto (Kurytyba) czci Święta koncertem kolęd. O zmroku w pierwsze Święto tłum gromadzi się przed elegancką siedzibą jednego z banków. Otwierają się wszystkie okna, w każdym stoi dziecko. To jest koncert dzieci ulicy. Dom spowity mrokiem, okna oświetlone świecami. Do późnych godzin można tam słuchać, wykonanych (świetnie) przez te dzieci kolęd wszystkich, no, może prawie wszystkich, krajów świata.
Co prawda, na ulicach Kurytyby nie widuje się tych dzieci tak masowo jak w Rio de Janeiro. Z pewnością są, skoro są fawele i jest duże miasto. Tym śpiewem podbijają sobie ludzkie serca.

W Karagandzie (Kazachstan) na Boże Narodzenie niebo było bez chmur, świeciło słońce, a temperatura spadła do 40 stopni poniżej zera. Śnieg sięgał okien domu, w którym mieszkałem. Dom był ciepły. Zimno stawało się dokuczliwe, nie do wytrzymania, kiedy budynki nie osłaniały od wiatru wiejącego od stepu. Mój zakonny współbrat, biskup Karagandy Jan Paweł Lenga, na świąteczny obiad (nie na Wigilię) zaprosił wszystkich swoich księży. Przy stole w skromnej rezydencji zasiadło ich kilkunastu, taki zbiór oryginałów, jakiego gdzie indziej nie uświadczysz. Inni by pewnie nie wytrzymali.

Szczególnie wzruszająca w tym międzynarodowym gronie była dla mnie obecność wychowanków rzymskiego Russicum, założonego przez Piusa XI w 1929 r. kolegium, które miało przygotowywać przyszłych apostołów Rosji. Całym pokoleniom wyśmienicie przygotowanych wychowanków nie było dane urzeczywistnić misji, której chcieli poświecić życie. Zajęli się, czym mogli, często służąc emigracji. Teraz kilku z nich, nie pierwszej młodości, przyjechało tu i zostało.

Katolicy są w Kazachstanie mniejszością, podobnie zresztą jak prawosławni. Stąd między nimi dobry klimat. Kraj buduje tożsamość narodową, opierając się na islamie, wobec katolików pokojowym. Widziałem islamskich duchownych, chętnie uczestniczących we wspólnych z katolikami nabożeństwach. Wcześniej nie spotkali się z Kościołem katolickim, jeśli bywali tam biskupi, to albo przejazdem, albo jako więźniowie lub zesłańcy.

Widziałem teren dawnego sowieckiego łagru. W gołym stepie, w lodowatym wietrze zamiatającym śnieg oglądaliśmy teren byle jak ogrodzony, czytaliśmy tablice w różnych językach. Wiedzieliśmy, że pod nogami, pod ziemią leżą szczątki ludzkie. Obozy były też w samej Karagandzie. Niektóre baraki, dziś trochę przerobione, służą ludziom za mieszkanie. Podobno mieszka w nich sporo małżeństw: więźniarek z dawnymi dozorcami.

Święta równie chłodne przeżyłem na Białorusi. Tam Pasterkę odprawiałem we wsi Żodzino. Kaplicę urządzono w starym wagonie kolejowym, nazywanym pieszczotliwie wagonczik. Dziś jest tam kościół i dom, wtedy był tylko ten wagonczik. Przenikliwy ziąb, tłok, ciasnota. Przed wejściem pozostałość po zrąbanym przez nieznanych sprawców krzyżu: w miejscu, w którym miały powstać kościół rzymskokatolicki i, nieopodal, cerkiew prawosławna, postawiono duże drewniane krzyże. Którejś nocy nieznani sprawcy z siekierami oba zniszczyli. I spontanicznie zrodził się nowy obrzęd. Przed wejściem do kaplicy każdy ze czcią całował sterczący z ziemi kikut, oddając cześć Ukrzyżowanemu i krzyżowanemu.
Z tamtej Wigilii mało dziś pamiętam. Na pewno była kutia, a księża dość szybko rozjechali się w mroźną noc w różne strony parafii, do kaplic i kościołów, by odprawiać Pasterkę. Żodzino było jednym z tych miejsc.

Pamiętam z tamtych świąt poranek wigilijny w mieście B. Przyszedł do moich współbraci miejscowy ksiądz prawosławny, by złożyć świąteczne życzenia. Wdaliśmy się w długą rozmowę. Powiedział – doskonale pamiętam – że jego pełna ludzi w święta cerkiew nic nie znaczy. To tradycja, powiedział, ale ja wiem doskonale, że większość z nich to całkowicie niewierzący.

I na koniec wrócę do Polski, do Krakowa. Wigilie lat 1964-74, których wspomnienie budzi ciepło w sercu. Wigilie antycypowane w Duszpasterstwie Akademickim św. Anny, organizowane, zanim się ludzie rozjechali. Nazywało się to „opłatkami”. Tak wiele nas łączyło, znaliśmy się tak dobrze, że łamanie się opłatkiem i słowa świątecznych życzeń były czymś prawdziwie wigilijnym. Więź (nieformalna przecież, bo nie było żadnej organizacyjnej dyscypliny, żadnych list obecności itp.), tworzona przez to środowisko w czasach PRL-u, wytrzymała próbę czasu. Przetrwała do dziś.
Czas płynie. Biskup Jan Pietraszko, który robił honory domu i był ojcem tej rodziny, nie żyje. Głowy młodych ludzi posiwiały. Wielu z nich ma wnuki. Kilkoro razem odprowadziliśmy na wieczny spoczynek.
Nie wiem, czy wigilijny wieczór tworzy międzyludzkie więzi, ale wiem, że jest to ich wieczór. Święto ludzkiego braterstwa i przyjaźni.

KS. ADAM BONIECKI

Tekst pochodzi z „Tygodnika Powszechnego”

“”Pierwszy numer “Tygodnika Powszechnego” w roku 2010 już w kioskach,
a w nim:

Prognozy na nowy rok z, dosłownie, całego świata

Europejskie Spotkania Młodych Taize w Poznaniu

Bunt zakonnic w USA?

Polska Piastów kontra Polska Jagiellonów

80. lat o. Leona Knabita – pisze Wojciech Bonowicz

Tadeusz Sławek: Upadek autorytetów”

Zaprenumeruj e-tygodnik!

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code