"Tygodnik Powszechny"

Język na haju

Spread the love

Język na haju

Piotr Śliwiński

Związek między hajem panującym w środkach masowego przekazu i w środkach masowej komunikacji autobusowej jest wbrew pozorom ścisły.
Język stał się w Polsce narzędziem agresji i upokarzania.

Haj to stan upojenia, ekstazy, zerwania więzi z rzeczywistością, sztucznie podwyższone wyobrażenie o swoich zdolnościach. Na haju prawie wszystko wydaje się możliwe i prawie nic nie jest możliwe naprawdę. Na haju wszystko można powiedzieć i w żadnej kwestii nie można się porozumieć.
Tytuł tego tekstu mógłby sugerować, że najpoważniejszym problemem języka jest jego coraz bardziej slangowy charakter, że mówimy, będąc i nie będąc młodzieńcami, jakbyśmy uczyli się mówić w dyskotece. No dobrze, ale skąd się to zjawisko bierze? Pierwsza odpowiedź jest aż nadto oczywista: autorytety w sferze zachowań, i to językowych głównie, nadużywają modnych i rzekomo zgranych zwrotów, grypsują aż miło (i niemiło), bratają się w brutalności i chamstwie z ludem, wyznającym ich wybitność. Wystarczy obejrzeć parę z najpopularniejszych tok-szołów czy widowisk masowych, by nie mieć co do tego wątpliwości.
Kiedyś naigrawał się poeta Marcin Świetlicki z dialogu iście telewizyjnego, w którym udział wzięli Krzysztof Ibisz i Justyna Steczkowska, gorliwie okazujący płytkość swej kulturalnej erudycji:

Krzysztof Ibisz

hiszpańska bródka, (całkiem nowy imicz: donosiły o tywcześniej kobiece pisma) pyta Justynę Steczkowską
– A powiedz mi, Justyno,
co naprawdę kręci cię intelektualnie? Jakie filmy?
Nie musisz wymieniać tytułów. Wystarczy wymienić gatunek.
Wystarczy wymienić gatunek!!!

Z dzisiejszej perspektywy, to jest po upływie dekady, dialog ten mógłby zostać uznany za nieomal szczyt snobizmu. W końcu padają w nim pytania nie tylko dotyczące faktów, ale i wielce skomplikowane, o preferencje estetyczne, gatunek wypowiedzi, towarzyszyło mu założenie, iż uczestnictwo w kulturze współczesnej jest w przypadku osoby publicznej czymś właściwie naturalnym.

Świetlicki w charakterystyczny dla siebie sposób objawił się jako twórca szlachetny. Rewersem jego ironii był bowiem graniczący z naiwnością idealizm. Dzisiaj poeta musiałby spuścić z tonu, mogąc co najwyżej wykrywać machlojki języka polityki, mediów i biznesu. Według Bohdana Zadury „miłe słowa /skaczą do gardła”. Chcąc pisać o celebrytach (jakie piękne słowo!), mógłby poprzestać na sekwencji wulgaryzmów, a właściwie wulgaryzmie uniwersalnym, który zastąpił używane niegdyś słowa, takie jak „świetnie”, „znakomicie”, „wybornie”, „przyjemnie”, włącznie z nieśmiertelnym (a jednak śmiertelnym) „fajnie”. Zajebisty, luzacki szyk, słowne zaczepki, totumfackość. Parę słów, a ile póz! Ten styl rozpowszechnił się do tego stopnia, że ktoś, kto chciałby cokolwiek mu wytykać, niechybnie naraziłby się na szyderstwo i serię epitetów przeznaczonych dla różnego rodzaju nudziarzy.

Nudźmy dalej

Związek między hajem panującym w środkach masowego przekazu i np. w środkach masowej komunikacji autobusowej jest wbrew pozorom ścisły i wzajemnie dewaluujący. W rezultacie język stał się w Polsce narzędziem agresji i upokarzania.

Żeby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć na pierwsze z brzegu forum dyskusyjne w internecie. Dyskutują osoby zainteresowane kupieniem lub dzielący się wrażeniami po zakupie telewizora lub komputera. Panuje profesjonalizm, nietolerujący wahań, braków czy przeciwstawnych opinii. Dyskutanci szczerzy są nad podziw, dalecy od pustej kurtuazji, do bólu asertywni, lecz autentyczni, ktoś powie.

To pewnie ogólnoświatowa tendencja dyskusji sieciowych: krótko, ostro, do słuchu. Ale czy na pewno? Wejdźmy na forum brytyjskie – o ileż mniej tutaj bessewiserstwa, a więcej pospolitej grzeczności.

Takich przykładów można by mnożyć. Język stał się emanacją wyjątkowo niskiego poziomu wzajemnego zaufania. Nie ufamy ani swoim kompetencjom, ani choćby dobrej woli. Nie wierzymy również w perspektywę porozumienia się za pomocą języka. Porozumieć się – nie, skaleczyć, upokorzyć – tak.

Czy to są przypadki z marginesu, ekspresja tłuszczy, która nareszcie ma sposobność się wypowiedzieć? Może to wręcz wyraz demokracji? A niechby i ochlokracji, lecz będącej dowodem na dostęp do publicznej debaty? Z takiego pułapu patrząc, trudno zaprzeczyć, że fora internetowe wyprowadziły ludzi z milczenia, lecz – powtórzmy – kto dał im wzorzec bycia? Czy jest ktoś taki?

Ludzie wykształceni, no bo któż by inny? Pod tekstem poświęconym twórczości wybitnej poetki, opublikowanym w poważnej gazecie, znalazłem ponad setkę wpisów. Mówią czytelnicy poezji, znawcy życia literackiego, przedstawiciele elity. Ich wypowiedzi podzielmy na „bezpardonowe” i „zatroskane”. Przykład – zresztą nie jaskrawy – grupy pierwszej: „grafomania czystej wody, w Płomyku by podziękowali za takie gnioty”. Druga grupa mówi mniej więcej tak: „Nie mam w sumie ochoty na refleksje przez to czytanie wklejek z lat 60, przez to najeżdżanie na […], przez to zyganie na forum jakimiż antyzydowkimi tekstami. Nie interesuje mnie czy to elektorat czy na czyje zamowienie to robia. Zal dupe sciska. Pewnie zaraz znajdzie sie nastepne 20 postow jadacych po calosci ze zydzi, ze prl, komuna, grafomania, ze slonce ze niebo…mam to w nosie. Zarzygaliscie cale forum i nie ma nic ciekawego procz tony nienawisci braku zrozumienia i checi czytania”.

Na innych łamach, też jednak poważnych, pewien felietonista i pisarz w jednej osobie (nie Jerzy Pilch jednakowoż) gani recenzenta nowej książki wybitnej poetki za lizusostwo, bo tenże – zamiast przyłożyć zasłużonej poetce – stara się ją zrozumieć. Co to właściwie znaczy „próbować zrozumieć”? Pewnie „nie mieć zdania”, „nie mieć odwagi”, „szukać poparcia”, nie szanować czytelnika, któremu należy się jasność.

Jasność, czyli ciemność

Nie myśl, mów. Mów do słuchu, ostro, daj się ponieść, puść w rytm, który wybija bęben czasu. Bęben, bo przecież nie duch. Bęben głosi, że oddzielenie światła od ciemności jest możliwe, że ciemnota jest czysta, a światłość podejrzana, że zło przeszłości jest złem niezmywalnym, że konflikt jest lepszy od zgody, że polityka to wojna fundamentalna. Zdrajca jest zdrajcą, sprzedawczyk sprzedawczykiem, pedał pedałem, a Żyd Żydem, choćby sam o tym nie wiedział. W efekcie doszło do aliansu ponoć niemożliwego – prawdy z przemocą, słowa z gwałtem. Język się wściekł.

To jest chyba z jego strony zemsta… Jego autonomia pogwałcona, właśnie poprzez nadużywanie performatywów, obróciła się przeciwko gwałcicielom i teraz mowa bierze nas we władanie, niszczy porozumienie, sieje nienawiść czy choćby pogardę. Sergiusz Kowalski i Magdalena Tulli w ich wspólnym opracowaniu („Zamiast procesu. Raport o mowie nienawiści”, Warszawa 2003) nie uwzględnili pogardy i idiosynkrazji, wytwarzanych przez środowiska lewicowe, lecz to nie oznacza, że pomylili się w sprawie zasadniczej. Spustoszone idee, przebrane za idee pełne, jałowe ziemie udające żyzne, martwe prawdy chcące uchodzić za żywe, wszystko to nie ma innego pomysłu na siebie, jak krzyk, kapiszonowe wojny, iście operetkowy rozmach deklaracji i konwersji.

Upokorzenie zadane jest upokorzeniem zadającego, więc wyrwanie się z tej zaciskającej pętli wydaje się niemożliwe. Stygmatyzować, przylepić łatę, zbrudzić, pchnąć w obieg gorszą wersję, przeciwnika nazwać zdrajcą, agentem, pijakiem, gejem, zerem, oszołomem, faszystą, sobie zaś nadać tytuł takiego czy innego generała (opinii publicznej, polityki, czy nawet czytania), ustawić do szeregu wyimaginowanych i pożądanych podręcznych. Trybalizm wymaga dosadnego uzasadnienia hierarchii, quasi-mafijne relacje zależności i lojalności – tym bardziej. Używam tych sformułowań, chcąc wyrazić przypuszczenie, że raczej nie mamy dzisiaj twórców lub wyznawców idei, lecz ich użytkowników i – w większości – klientów.

Literatura wcale dobrze wychwytuje te zrakowacenia języka. Dorota Masłowska, poeci, ze wspomnianym Zadurą na czele, pokazują różne skamieniałości i przedziwne wolapiki mowy. Pilch w „Marszu Polonia” znakomicie wychwycił wykręty moralne, związane z językiem, z pastiszowym trybem głoszenia poglądów wrednych. Antysemityzm w tym ujęciu jest więc cytatem z antysemitów prawdziwych. To samo robił świetnie Zbigniew Kruszyński. Jego opowiadania „Na lądach i morzach” (1999) pokazywały działanie mechanizmu sterowania jednostką przez – między innymi – język. Nie pokazywały zdziczenia, jakie stało się naszym udziałem. Przekaz Kruszyńskiego był mimo wszystko ekskluzywny, związany z myśleniem o języku jako o skomplikowanym narzędziu, a nie – ożywionej pierwotnym porywem – sztachecie.

Zatem wulgaryzacja, istotnie duża, to tylko kawałek problemu. Znacznie większa jego część dotyczy złych instynktów, wewnętrznej izolacji, braku zaufania i porozumienia, frustracji, niemożności ustalenia czasami prostych reguł działania, indolencja, których wyrazem i ofiarą jest dzisiaj polszczyzna. Język Edka, który szydzi z aspiracji uczących się angielskiego… i rechocze w powiększającej się pustce.  

PIOTR ŚLIWIŃSKI (ur. 1962 r.) jest krytykiem literackim, profesorem UAM w Poznaniu. Ostatnio wydał „Świat na brudno. Szkice o poezji i krytyce” (2007).

Tekst pochodzi z „Tygodnika Powszechnego”

“Tygodnik” numer 17 w kioskach od środy (26.04.09), a w nim:

Andrzej Wajda mówi o filmie “Tatarak”

Dni Tischnerowskie – esej Tadeusza Sławka

70. urodziny kardynała Dziwisza

Dodatek specjalny: “Polski kapitalizm – godzina zero”

Zaprenumeruj e-tygodnik!

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code