"Tygodnik Powszechny"

Talenty, występy i występki

Spread the love

Talenty, występy i występki

Ks. Andrzej Draguła

15 sierpnia na koncercie w Polsce wystąpi Madonna – wiadomość wywołała poruszenie wśród wielu katolików. Czy chrześcijanin słuchający utworów artysty, który pięknie śpiewa, ale niepięknie się zachowuje, jest moralnie w porządku?

Wiele razy brałem udział w dyskusjach programowych w katolickich rozgłośniach: co i rusz powracał problem piosenek autorów, którym daleko do katolickiego modelu świętości. Wymieniało się orientację seksualną, nieunormowaną sytuację małżeńską, występowanie przeciw religii, przynależność do sekt – a nawet masonerii. Na listę, oprócz Madonny, trafiali Freddie Mercury z zespołem Queen, Sinead O’Connor, Elton John, a ostatnio Amy Winehouse.

Problem dotyczy nie tylko wokalistów pop, ale niejednego malarza, kompozytora, architekta. Czy twórcę należy utożsamić z dziełem? Czy piękno przestaje być pięknem, gdy tworzone jest przez moralnie kontrowersyjnego artystę? A co stanie się, gdy tenże artysta zechce mówić o Bogu? Jedno jest pewne. Zastosowanie skrajnych norm kazałoby mocno okroić listę artystów akceptowalnych dla katolików.

Rzemiosło jak inne

Problem nie jest nowy. Teologia zachodnia po raz pierwszy odniosła się do kwestii relacji artysta–dzieło chyba w „Księgach karolińskich”, które powstały na dworze Karola Wielkiego w 792 r. Dzieło było reakcją Kościoła Zachodniego, a właściwie dworu królewskiego, na orzeczenia II Soboru Nicejskiego (787 r.), który ustalił chrześcijańską naukę o obrazach. Ojcowie soborowi uznali zasadność kultu obrazów, stwierdzając, że „kto składa hołd obrazowi, składa go Istocie, którą obraz przedstawia”. Zachód zareagował na tę naukę podejrzliwością. I choć wynikała ona przede wszystkim z niezrozumienia i błędnych tłumaczeń dokumentów, to na długo naznaczyła łacińską myśl teologiczną: obrazy są godne czci nie przez to, czym są, ale przez to, co przedstawiają. W konsekwencji malarstwo należy zaliczyć do opifica, czyli rzemiosł, gdyż nie można mu przyznać statusu jako pia ars, czyli sztuki pobożnej.

Tak odmienne rozumienie malarstwa na Wschodzie i Zachodzie do dziś ma konsekwencje dla rozumienia roli twórcy. W tradycji wschodniej ikonopis zobowiązany jest do ascezy, postu i modlitwy przed przystąpieniem do tworzenia ikony, aby mógł stać się naczyniem świętości. Teologia zachodnia stała na stanowisku, że sam akt malowania jest neutralny, a więc ani pobożny, ani niepobożny. Czym różni się sztuka uprawiana przez malarza od pracy cieśli czy stolarza? – pytano.

Wszystkie formy sztuki, które można posiąść jedynie przez naukę, mogą stać się udziałem profesjonalistów zarówno w stanie pobożności, jak i niepobożności. Malarz może utrwalić zarówno wydarzenia święte, jak gwałty zbrodniarzy, i jeśli malowanie scen ohydnych nie wypływa z jego niepobożności, to tym bardziej malowanie scen pięknych nie wypływa z pobożności – wnioskowano.

Talenty

W średniowieczu dzieło pozostawało na ogół anonimowe – nie tylko z powodu braku mediów, ale też z osobistego wyboru. Dziś właściwie takich dzieł nie ma. Za piosenką, obrazem czy książką stoi człowiek z całym życiowym bagażem. „Księgi karolińskie” rozwiązały problem na płaszczyźnie teologicznej, ale nie moralnej. Wciąż pozostaje pytanie, czy uwielbienie dla dzieła jest akceptacją jego twórcy. Niektórzy pewnie zapytają, jak daleko od akceptacji twórcy do propagowania prezentowanej przez niego postawy.

Niedawno „Gazeta Wyborcza” opisała o. Klemensa, gwardiana opolskich franciszkanów, a przy okazji wielbiciela zespołu Queen. Zespołu czy muzyki? „Na Queenów wydam każde pieniądze, a to, że Freddie był kontrowersyjny, nie ma nic do rzeczy” – powiedział zakonnik. O. Klemens ma eklektyczne upodobania. Nie gustuje w chorale, słucha muzyki poważnej i hard rocka. Ma płyty Fogga i Ordonówny, ale Queen stawia ponad wszystkim. Jak twierdzi, głos Mercury’ego wewnętrznie go nastraja. Bez względu na to, czy „był homoseksualistą czy biseksualistą – mówi o. Klemes. – To jego prywatne sprawy i nie mnie go sądzić. Z pewnością dostał od Boga talent i dobrze go wykorzystał”.

Moralne kontrowersje i talent od Boga – oto dwa oblicza tego samego twórcy. Nie tak dawno można było zobaczyć w kinach film o Edith Piaf, zatytułowany „Niczego nie żałuję”. Jej życie było ciągiem dramatów: romanse przeplatane alkoholem i uzależnieniem od lekarstw. Ale jest też druga twarz artystki: różaniec, obrazek św. Teresy i krzyżyk, bez którego nie chciała wychodzić na scenę.

Ks. Janusz Pasierb pisał w „Czasie otwartym”: „Kiedy umiera ktoś znany z tragicznie poplątanego życia, czekam zawsze z niepokojem, jaka będzie reakcja pewnej części prasy katolickiej. Coraz rzadziej, na szczęście, pojawiają się komentarze z nutką eschatologicznego triumfu: oto, czym się kończy życie nieuporządkowane, niezgodne z naszymi zasadami”. Ks. Pasierb przypomina, jakim „poważnym i chrześcijańskim tonem zabrzmiał komunikat Arcybiskupstwa Paryskiego, które wydelegowało kapelana artystów, by na cmentarzu pobłogosławił zwłoki Edith Piaf (…), której krzyk wołający o miłość więcej mówił dzisiejszemu światu o potrzebie Boga niż akademickie rozważania wielu kaznodziejów”. Może od tego, kto mówi, śpiewa czy pisze, ważniejsze jest właśnie to, co mówi, śpiewa czy pisze?

Imagine

W „Liście do artystów” Jan Paweł II stwierdzał: „Jako poszukiwanie prawdy, owoc wyobraźni wykraczającej poza codzienność, sztuka jest ze swej natury swoistym wezwaniem do otwarcia się na Tajemnicę. Nawet wówczas, gdy artysta zanurza się w najmroczniejszych otchłaniach duszy lub opisuje najbardziej wstrząsające przejawy zła, staje się w pewien sposób wyrazicielem powszechnego oczekiwania na odkupienie”.

Relacja artysta–dzieło wymyka się jednoznaczności. Głębia i piękno mogą wyrastać z doświadczeń, które wydają się pozbawione natchnienia, a przynajmniej dalekie od Bożej obecności. Wiele współczesnych wytworów sztuki, wysokiej i popularnej, częściej wyrasta ze zmagania się z Bogiem i własnym człowieczeństwem niż z zachwytu nad nimi. Wydaje się nawet, że twórczość ta, choć czasami stojąca na skraju bluźnierstwa, jest bliższa prawdzie o świecie niż niejedno dzieło „poświęcone”.

Nie znaczy to, że należy absolutyzować wartość sztuki krytycznej i kontestującej. Przeciwnie: to właśnie z nią trzeba wejść w dialog – polemikę z dziełem, a nie z moralnością twórcy. W Wielki Piątek 2003 r. kaznodzieja Domu Papieskiego o. Raniero Cantalamessa wygłosił kazanie, w którym przywołał Johna Lennona, przypominając, że dziś nie poeci, ale autorzy piosenek są nauczycielami młodych. Zacytował fragment piosenki „Imagine”, opowiadającej o utopijnym świecie bez państw i granic, o ludziach żyjących bez własności i w pokoju. Ale także antyreligijnej, mówiącej o świecie powszechnego braterstwa, w którym nie ma ani nieba, ani piekła. Cantalamessa nazwał piosenkę „alternatywną dobrą nowiną”, w którą uwierzyło bardzo wielu ludzi w świecie pełnym iluzji i niepokojów. Jest w niej niejedno odwołanie do filozofii Sartre’a, jak to: „Jeśli Bóg istnieje, człowiek jest niczym. Bóg nie istnieje. Szczęście, łzy radości. Nie ma więcej nieba. Nie ma więcej piekła. Nic, tylko ziemia”.

Nie trzeba dodawać, że ta piosenka o pięknej melodii gości na falach niejednej katolickiej rozgłośni, jak i wiele innych śpiewanych po angielsku „alternatywnych dobrych nowin”.

Pobożnie czy niepobożnie,

byle dobrze

Krytycy obecności wielu nazwisk w mediach katolickich wychodzą zapewne ze słusznego skądinąd przekonania, że słowa uczą, a przykłady pociągają. Dobre i złe. Ks. Tischner mówił, że nie zna nikogo, kto straciłby wiarę przez komunistów, ale zna wielu, którzy stracili ją przez proboszcza. Czy młodzież odchodzi z Kościoła z powodu Mercury’ego i Madonny?

Nie wiem, ale – jak mawia pewien biskup – sądzę, że wątpię. Nikt przecież od nich nie oczekuje apostolskiego przykładu. Wydaje się, że ich przesłanie może być silniejsze niż ich wątpliwa dla wielu moralność. Tak właśnie stało się chyba w przypadku Piaf, na której piosenkach uczą się wrażliwości kolejne pokolenia, niekoniecznie ją przecież naśladując.

Problemem pozostaje prawo do moralnej oceny czyjegoś postępowania. O. Klemens zapytany o ocenę moralną wokalisty Queen odpowiedział, że „nie odważyłby się nazwać Mercury’ego dewiantem ani odmówić uczestnictwa homoseksualistom w życiu publicznym. (…) Łatwiej wydawać wyroki, niż spojrzeć sobie w twarz w lustrze i zapytać, czy ja jestem idealnym człowiekiem”.

To prawda. W ocenie ludzi lepiej być ostrożnym. I to w obu kierunkach: w potępianiu i stawianiu na cokoły. W końcu nie wszystko jest widoczne dla oczu, a czasami – jak słusznie zauważył Mały Książę – niedostrzegalne bywa właśnie to, co najważniejsze.

Ciekawe, kto by się ostał, gdyby z historii chrześcijaństwa wykreślić wszystkich, którzy nie mieszczą się w katolickim standardzie moralności. Ile obrazów trzeba by wyrzucić z kościołów? Ilu Mszy przestać słuchać? Ile wierszy przestać czytać?

Teologia karolińska przyjęła zasadę autonomiczności wartości dzieła wobec moralności twórcy. Czy należy tę zasadę absolutyzować? Zapewne nie. Z ostrożnością trzeba się odnosić do dzieł autorów, których deklaracje są jednoznacznie antychrześcijańskie czy wręcz antyboże, bo już z antykościelnością byłbym ostrożniejszy. Niejedna forma antykościelności może wyrastać z miłości do Kościoła.

A może niech dzieło po prostu broni się samo, nie ukrywając się ani za parawanem pobożności, ani transparentem bezbożności? W końcu – jak mówi anegdota o krakowskim malarzu Janie Styce – chodzi o to, by malować dobrze, a nie na kolanach. To „dobrze” odnosi się do wszystkich, także do tych bez skłonności do zginania kolan.  

Ks. Andrzej Draguła

Tekst pochodzi z „Tygodnika Powszechnego”

“Tygodnik Powszechny” nr 13 w sprzedaży od 29 marca, a w nim:

Polska plemienna: Nepotyzm nie zna granic

Rozmowa z astronautą Scottem Parazynskim

Starał się być dobrym potworem: Josef Fritzl po wyroku

Prof. Tadeusz Gadacz w wywiadzie z Jean-Lukiem Marionem

Dariusz Nowacki recenzuje Antoniego Liberę

Zaprenumeruj e-tygodnik!

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code