Książka

Obrona grzechu uczciwego

Spread the love

Obrona Grzechu Uczciwego

Jacek Filek

Generalnie jestem za „uczciwym grzechem”, który popełniony został z pełną świadomością winy i równocześnie z pełnym żalem, i pełną gotowością odpokutowania, a który wybrany został z bólem jako próba ratowania pewnego dobra, dobra, które niechybnie przepadłoby, gdyby ktoś tego grzechu nie wziął na siebie. Szanuję takiego „grzesznika”. „Bezgrzesznym” nie wierzę.

Jest późno. Jestem zmęczony. Pytasz mnie, co myślę o tej zbrodni niesłychanej, że sędzia bez serca kazał zabić dziewczynkę bez serca, bo serce jednak miał i chciał, by mogła żyć ta druga, co też serce miała. Będę szczery. Nie lubię takich spraw. Podejrzewam, że hałas, jaki wokół nich powstaje, jest formą milczenia o tym, co dotyczy nas bardziej bezpośrednio, co naszą, a nie cudzą, jest winą, a co zgoła nie jest sensacyjne, jest bowiem codzienną rutyną naszego małego zła, o którym nigdy nie napiszą gazety, choć jest dalece bardziej śmiercionośne niż szaleńcy z pukawkami.

Rozumiem, siostry syjamskie zrośnięte w sposób poruszający wyobraźnię szerszej publiczności i nie nasz dramat ich rodziców – tak, to jest temat, tu można liczyć na uwagę, tu można roznamiętnić dyskutantów. Tymczasem pospolite życie par, gdzie jedno bez serca żyje kosztem drugiego z sercem i gdzie suma zadawanych cierpień wielokrotnie przewyższa cierpienia osób dotkniętych przypadkami sensacyjnymi, jaką skupi publiczność? Choć cichy szloch, jeśli tylko nadstawisz uszy, słychać tu głośniej niż krzyk ofiar spektakularnych mordów i bardziej zewsząd niż recytacje bohaterów telenowel.

„Dziś szuka się tego, co jest powabne, i tego – co jest uderzające!” – pisał 120 lat temu poeta. Nie lubię więc ani tego, co powabne, ani tego, co uderzające. Wiem, by poruszyć, trzeba mocno uderzyć, ale w takie poruszenie właśnie nie wierzę. Nazajutrz znowu trzeba grzmotnąć, a po jakimś czasie publiczność i tak przestanie reagować.

Myślisz, że chcę się wykręcić? Ale przecież gdybym rzeczywiście musiał publicznie zabrać głos w tej „głośnej” sprawie, mógłbym powiedzieć tylko jedno: nie wiem, doprawdy, nie wiem. Myślisz, że dalej się wykręcam? Mówisz, że jako uniwersytecki etyk nie mogę nie wiedzieć? Nie, to nieprawda. Po pierwsze, „profesor etyki” to w ogóle postać wewnętrznie sprzeczna – na sposób dramatyczny bądź groteskowy – która tedy albo wie, że nie wie, albo nie wie, że nie wie. A po drugie, nie ma i w ogóle nie może być tu żadnej ogólnej zasady, którą etyk by rozpoznał czy sam sformułował oraz uzasadnił i nakazał stosować. Ludzie zmuszeni podejmować decyzję w sytuacjach tak niezwykłych i tak dramatycznych, w sytuacjach, gdzie po prostu nie ma dobrego rozstrzygnięcia, przyjęliby jak zbawienie jakąś ogólną formułę postępowania, która zdjęłaby z ich ramion straszliwy ciężar odpowiedzialności. Jednakże to oni sami muszą rozstrzygnąć. Krótko mówiąc, biorę pensję, ale nie mam żadnej ściągi.

Dalej się wykręcam? Nie, chociażby przez szacunek dla ludzi doświadczonych takim ciężarem nie będę się wymądrzał. Mogę współczuć, współpłakać, ale nie pouczać ani broń Boże oskarżać i potępiać. Mogę dziękować i dziękować, że nie stało się to moim udziałem, ale dywagować, snuć abstrakcyjne rozważania czy perorować – nie, to nie na miejscu

Ależ się upierasz. Jeśli już nie jakąś zasadę to chcesz chociaż usłyszeć, jak ja sam bym postąpił. Ale ja doprawdy nie wiem. Jako sędzia zapewne nie mógłbym znaleźć się w tej sytuacji, bo nie jestem i nie potrafiłbym być sędzią. Tak, masz rację, jako obywatel jestem też stanowiącym prawo i jako taki powinienem zająć stanowisko. Jednak to, co powiedziałem, już jest takim stanowiskiem. W przypadkach tak nietypowych i tak dramatycznych nie potrafię sobie wyobrazić żadnej regulacji prawnej, która każdorazowo zdejmowałaby z głównych bohaterów ciężar osobistego rozstrzygnięcia.

Natomiast jako ojciec, gdybym znalazł się w sytuacji, w której śmierć groziłaby dwojgu mym dzieciom, a ja uratować mógłbym tylko jedno z nich, sądzę, że ratowałbym jedno, chociaż to ratowanie jednego musiałoby oznaczać nieratowanie drugiego i w konsekwencji jego śmierć. Które? Nie wiem, ale sądzę, że przede wszystkim to, które potrafiłbym uratować. Jeśli jednak tego kryterium nie dałoby się zastosować, to naprawdę nie wiem. Jeśli zaś ratowanie tego jednego nieuchronnie wiązałoby się z wzięciem na siebie winy za śmierć drugiego, chciałbym znaleźć dość sił, by wziąć tę winę na siebie i by dalej z nią, tj. z tą winą, żyć i ją cierpieć.

Mówisz, że to nie całkiem ta sama sytuacja, bo nieratowanie jednego, ponieważ pośpieszyło się na ratunek drugiemu, to nie całkiem to samo, co pozbawienie życia. Mam więc być ojcem tych dziewczynek? Męczysz mnie. No to niech posłucham, co mówią one same, niech zobaczę, co daje się wyczytać z ich oczu.

Jodie: „Tato, popatrz, ona nie ma serca, nie ma płuc, chce korzystać z moich, ale mnie o zgodę nie pytała ani pytać nie zamierza. Ja tak żyć nie mogę. Staję się coraz słabsza, jutro, pojutrze umrę. Tato, proszę, zrób coś. Pomóż mi. Gdybym potrafiła obronić się sama, zrobiłabym to i byłaby to zapewne obrona konieczna, za którą nikt nie mógłby mnie winić. Nie potrafię jednak, ale ty tak. Wiem, masz kłopot, a jak mi pomożesz, będziesz go miał całe życie, a jak nie pomożesz, to może za rok już zapomnisz. Nie bój się, obiecuję, będę się starała, zobaczysz, kiedyś sama będę mogła komuś pomóc.”

Mary: „Tato, popatrz, nie mam serca, nie mam płuc, żyję, bo ona mi pomaga. Tato, ona słabnie. Ja nie chcę tej ofiary. Nie chcę, by ona umarła przeze mnie. Nie pozwól jej umrzeć. Słyszysz, nie pozwól, nie oglądaj się na mnie. Czy naprawdę chcesz, byśmy umarły obie? Czy naprawdę myślisz, że w ten sposób będziesz miał czyste sumienie? A ja słyszałam, że nawet Bóg przyjął śmierć, by człowiek mógł żyć, że święci domagali się swej śmierci, by inni mogli żyć. Popatrz, to jedyny sens mojego życia: pozwolić żyć siostrze, innego nie mam. Tato, ratuj ją, nie pozwól mi stać się zabójcą tej, która jest mi najbliższa. Proszę, uszanuj mą wolę.”

A może jednak tak:

Jodie: „Tato, popatrz, co się stało – ona nie ma serca i żyć może tylko dzięki mej pomocy, ale nie martw się, jakoś sobie poradzę. Proszę, nie odłączaj jej ode mnie, bo umrze. Może to nieprawda, że długo nie dam rady. Niezależnie od wszystkiego chcę jednak jej pomagać, dopóki będę mogła. Popatrz, jaka ona biedna. Pamiętaj, wcale nie chcę żyć dłużej czy weselej dzięki jej śmierci. Taki jest nasz los. Musisz się z tym pogodzić. Z punktu widzenia wieczności wcale nie będziemy żyły krócej niż inni.”

Mary: „Tato, co ty tam zamyślasz? Przecież widzisz, że żyć mogę tylko złączona z nią. Jeśli nas oddzielisz, umrę. Ja nie chcę umierać. Nie wiem dlaczego ona ma serce, a ja nie, ale jeżeli już tak jest, to znaczy, że tak musi być, więc każ odejść tym ludziom z nożami.”

Łatwiej, oczywiście, kandydować na prezydenta niż stanąć w obliczu takiego wyboru. Jeśli jednak koniecznie chcesz wiedzieć, to myślę, że ratowałbym to dziecko, które uratować można. Całkiem prywatnie wyznam ci, że nie mógłbym znieść podejrzenia, że mówiąc „niech umrą obie” wybrałem to, co będzie dla mnie w przyszłości mniej uciążliwe. Co przecież wcale nie oznacza, że zrobiłbym dobrze. Tylko, widzisz, w tej sprawie po prostu już nie można postąpić dobrze. Niechaj się nikt nie łudzi – jakkolwiek postąpimy, będziemy winni. Idzie o to, by tę winę uczciwie wziąć na siebie i przecierpieć, a oskarżycielom powiedzieć, że mają rację, że to nie było dobre, ale tak zadecydowaliśmy i bierzemy ten krzyż na siebie. Gdyby więc jakiś ojciec zadecydował inaczej, osobiście bym go nie potępiał. I nie tylko dlatego, że tak rozumiem ducha Ewangelii, ale i dlatego, że wszelka psychologia oskarżania jawi mi się jako dwuznaczna.

Oskarżanie, a szczególnie zaciekłość i patetyczność oskarżeń, ma najczęściej za podstawę utajone poczucie winy i jest próbą uniewinniania siebie. W większym stopniu dotyczy to co prawda oskarżania wszelkich „innych”, np. żydów, ale w jakimś stopniu dotyczy każdego oskarżania. Jeśli generalnie winni są inni, a ja przecież do nich nie należę, to oczywiste, że ja winnym być nie mogę. Jeśli tedy oskarżaniu innych czy to brak argumentów, czy też jego argumentacja jest wątpliwa, to logicznym wydaje się, iż jego racją jest coś innego, coś ukrytego, najczęściej własne, nieokreślone poczucie winy, którą próbuje się – zazwyczaj w atmosferze zrozumiałego rozdrażnienia – wynajdywać u innych.

Dawniej nie byłoby problemu. Człowiek był tu zupełnie bezradny. Mógł tylko patrzeć, dziwować się, i próżno dociekać, co też to Bóg zamierzył stwarzając takie cudo. Jednakże do zrobienia człowiek nie miał nic. Cała odpowiedzialność spadała na Stwórcę. Dzisiaj człowiek może o wiele więcej, toteż dzisiaj nie może spokojnie pozostawiać wszystkiego Opatrzności Bożej. Sam musi podjąć odpowiedzialność, ryzyko odpowiedzialności. Odkąd tyle możemy, nie możemy już spać spokojnie. Poza tym, ingerując w takim stopniu w procesy naturalne, w jakim – dzięki nauce – czynimy to dzisiaj, człowiek jest być może współodpowiedzialny za powstawanie tego rodzaju anomalii. Jeśli jest tedy choć po części winien i jeśli nie jest bezsilny, spoczywa na nim owa straszliwa odpowiedzialność, której nie znali jego ojcowie. Dzisiaj więc pozostawić sprawy swojemu biegowi nie jest tym samym co przed laty.

Potrafisz wyobrazić sobie to cierpienie? Pomyśl: być może nie jesteś tu bez winy, ale mógłbyś pomóc, potrafiłbyś tak zrobić, że dziecko mogłoby żyć i kiedyś samo mieć dziecko, ale jeżeli nie pomożesz, niechybnie umrze. Tymczasem ktoś wiąże ci ręce argumentami, które nie chcą tej nowej sytuacji i tej nowej odpowiedzialności, jaka z niej wynika, przyjąć do wiadomości. Dzisiaj rodzic, sędzia, lekarz są w możności utrzymać przy życiu dziecko, które dawniej musiałoby umrzeć. Zabić dziecko „nieudane” potrafił człowiek zawsze. Ratować na taką skalę potrafi od niedawna. Potrafić, móc oznacza zwiększoną odpowiedzialność. Temu, kto bezpośrednio nie jest tą odpowiedzialnością obarczony, nie jest łatwo ją zrozumieć. Zaś temu, dla kogo jest ona jedynie pełnym pychy usiłowaniem zajęcia miejsca Boga, jawić się musi jako moc szatańska, której należy się przeciwstawić.

Generalnie jestem za „uczciwym grzechem”, który popełniony został z pełną świadomością winy i równocześnie z pełnym żalem, i pełną gotowością odpokutowania, a który wybrany został z bólem jako próba ratowania pewnego dobra, dobra, które niechybnie przepadłoby, gdyby ktoś tego grzechu nie wziął na siebie. Szanuję takiego „grzesznika”. „Bezgrzesznym” nie wierzę.

Pozostaje jeszcze pewna kwestia teologiczna. Trzeba, mianowicie, zapytać, gdzie jest dusza? Oczywiście, nie można pytać o duszę jak o rzecz materialną. W tym zatem sensie dusza jest nigdzie. Pytanie jednak niepokoi dalej. Jak wiadomo, Kartezjusz myślał, że w szyszynce. Kiedy więc mamy dwie szyszynki, to mamy dwie dusze. Jeśli jednak dusza miałaby być w sercu, a serce jest jedno, to i dusza – nawet gdyby głowy były dwie – będzie jedna. Wtedy zaś odcinanie zbędnej głowy, która coś tam sobie myśli, byłoby jak wycinanie wyrostka robaczkowego, a wyrywanie zbędnych rąk jak wyrywanie mleczaków. Wybacz mi tę makabrę, ale przecież trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie, kiedy mamy do czynienia z dwoma duszami w jednym organizmie. Jeśli myślisz, że odpowiedź jest łatwa, bowiem rozstrzygająca jest twarz i w ogóle głowa, a ściślej, mózg jako podstawa świadomości, to ci powiem, że zawodzi cię wyobraźnia.

Dodaj komentarz

Tekst pochodzi z książki J. Filka “Tajna wielkość twego życia”

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code