Książka

Dowód dobra

Spread the love

Dowód dobra

Jacek Filek

Będę dobry, ale wpierw
udowodnij, że powinienem.

Podejrzliwy, nieufny, pozbawiony pewności człowiek współczesny żąda dowodów. Opanowany przez obsesję dowodzenia, uzasadniania, wyszukiwania dostatecznych racji człowiek ten natrafia co jakiś czas na mur niemożności. Pełen przecież dobrej woli gotów jest do wyrzeczeń, ale oczekuje jeszcze dowodów, zapewnień, które uśmierzyłyby jego wątpliwości. Wbrew posądzeniom o niezdolność do miłości gotów nawet pokochać, ale domaga się gwarancji.

Obsesja uzasadniania opanowała też współczesną etykę, która uznawszy, iż dobro, ludzkie bycie dobrym, dopóty pozostać musi czymś problematycznym, dopóki „naukowa etyka” nie dostarczy zadowalających uzasadnień, wytworzyła w publiczności wrażenie, iż dobro ciągle pozostaje czymś bezpodstawnym, bo nadal nie znaleziono jeszcze dowodów. Tymczasem owi poszukiwacze uzasadnień, nierzadko wyniośle przeświadczeni o powadze swej misji, nie tylko wydają mi się w swych usiłowaniach śmieszni, ale – sądzę – są nawet niebezpieczni. Wzmagają bowiem przeświadczenie o bezpodstawności dobra. To tak jakbyś mieszkając w solidnym domu został nagle zarażony dziwacznym podejrzeniem, iż jego fundamentom brak fundamentów, i dopóki by cię nie upewniono, iż one jednak istnieją, tylko są głębiej ukryte, nie mógłbyś już spokojnie spać.

Miałem kiedyś makabryczny sen (kwestii, czy człowiek jest odpowiedzialny za swe sny, a szczególnie za ich kiczowatość, w tym miejscu nie podejmuję). Pewien młody, krewki człowiek chciał roztrzaskać o skałę głowę swego półrocznego syna. „Nie rób tego!” – krzyknąłem. Powstrzymał rozmach, spojrzał na mnie zdumiony i cynicznie zapytał: „Dlaczego mam nie robić?” – „Nie rób!” – krzyknąłem raz jeszcze. „Ale dlaczego, no dlaczego?! – powtórzył krzycząc – Przekonaj mnie, przekonaj, a wówczas może tego nie uczynię. No, daję ci pięć minut, przekonuj.”

Nabrałem powietrza i wyrzuciłem z siebie: „Nie powinieneś tego robić, bo zabijanie człowieka jest zawsze złem, a co dopiero małego dziecka, które w tobie właśnie winno znaleźć opiekuna.” – „Zaraz, zaraz. Powiadasz, nie powinienem, bo zabijanie jest złem. Dlaczego zabijanie jest złem? I dlaczego nie powinienem robić tego, co jest złem? I dlaczego nie mam robić tego, czego nie powinienem?” Dziecko darło się w niebogłosy. To pewnie dlatego z takim trudem przychodziło mi pozbierać myśli, choć przecież wszystko było tu tak oczywiste.

„Po pierwsze – zacząłem – zabijanie jest złem, bowiem życie wszelkie, a życie człowieka w szczególności, jest wartością. Toteż …” – „Zaraz, zaraz – przerwał mi – Co to znaczy: życie jest wartością?” – „To znaczy, że należy je chronić, pielęgnować, rozwijać.” – „Bzdura. Dlaczego to właśnie należy?” Męczyłem się i czułem coraz bardziej bezradny. „No – krzyknął – minutę już straciłeś!” – „Jeżeli nie będziemy strzec życia, sami zginiemy” – wyjąkałem pośpiesznie, świadom etycznej bezwartościowości tego argumentu, tak przecież przemawia egoizm. „Bzdura – odparł – Nie rozumiesz, głupcze, że jest właśnie odwrotnie. Ja przepadnę, kiedy to świństwo będzie żyć. Rozumiesz?!”

Cóż powiedzieć, Boże! – „Ale przecież wszelkie życie pragnie życia, tak twoje, jak jego. Błagam, nie rób mu krzywdy. Czy nie pamiętasz, co czułeś, kiedy byłeś dzieckiem, a ktoś krzywdził ciebie?” – „Dobrze pamiętam. I dlatego właśnie zrobię to. Masz jeszcze coś do powiedzenia?” – „Pomyśl, czym będzie twoje życie potem? Czy będziesz mógł zapomnieć? Czy nie boisz się wyrzutów sumienia? Przecież z tym nie można żyć!” – „Kto ci to powiedział? Gadasz jak klecha. Słuchaj, a kto ty właściwie jesteś?” – „Jestem pracownikiem naukowym, wykładam etykę na uniwersytecie i właśnie doskonale wiem, że nie powinieneś tego robić.” – „Dobre sobie, naukowy niby pracownik, profesorek, i to od czego? Jakaś etyka. No, więc gadaj, dlaczego mam tego nie robić?”

Przez głowę przelatywały mi strzępy wszystkich znanych mi teorii etycznych. Gorączkowo przebiegałem myślą owe osiemnaście rozdziałów Krótkiej historii etyki MacIntyre’a. Dziecko zachłystywało się od płaczu. „No, dlaczego, mądralo?!” – „Bo, bo … – Boże, co za pustka – bo nie pozwolę ci!” – „Nie bądź śmieszny, ty ćwierć chłopa” – odparł i uniósł ręce, by uczynić wymach. Rzuciłem się na niego. Wykonał krótki ruch głową i jak rażony piorunem runąłem na ziemię. Kiedy oprzytomniałem, mężczyzny już nie było. Cisza. Pod skałą leżało ciało dziecka. Czułem się, jakbym oblał najważniejszy egzamin. Czy mogłem znaleźć jakieś inne słowa?

Obudziłem się, ale koszmar trwał nadal. O co właściwie mi chodzi, kiedy „uprawiam” etykę? I o co właściwie chodzi w samej etyce? Czy może ona zastąpić użycie siły fizycznej – tam, gdzie sytuacja tego użycia wręcz się domaga – przemocą teoretyczną, zniewalającą logiką argumentu? Już Arystoteles doskonale rozumiał, iż „namiętności nie ustępują przed argumentami, lecz tylko przed siłą” i że „szeroki ogół ulega raczej konieczności aniżeli argumentom” (Etyka nikomachejska, 1179 b 28-29 i 1180 a 4-5). Czy może więc w etyce chodzić o jakieś absolutnie zniewalające uzasadnienie dobra, bo niektórym wydaje się ono nieuzasadnione i jako takie dopiero uzasadnienia wymagające? Czym właściwie jest owa intencja uzasadniania?

Kto żywi taką intencję, zakłada przecież potrzebę uzasadniania. Założeniem zaś tej potrzeby jest ciągła nieuzasadnioność dobra. Kiedy jednak uzasadnienie natrafia na przeszkody czy okazuje się wręcz niemożliwe (co dla wnikliwszych umysłów było oczywiste od początku), podejmowanie dalszych prób uzasadniania prowadzić musi do tego, iż przynajmniej w części śledzącej te wysiłki publiczności (np. wśród studentów) powstaje wrażenie, jakoby pozycja dobra ciągle była niepewna, jakoby ciągle jeszcze trzeba było czekać, aż w końcu znaleziona zostanie solidna podstawa dla bycia dobrym. Dopóki więc akademiccy matadorzy nie znajdą uzasadnienia, dobro i bycie dobrym miałyby być bezpodstawne.

Niestosowność tego rodzaju przedsięwzięcia polega najpierw na nie uświadamianej sobie jego jałowości, a potem – gdyby owo uzasadnianie dobra miało się, nie daj Boże, powieść – na zniesieniu samego dobra jako dobra właśnie, zniesieniu możliwości bycia dobrym. Dlaczego?

Jeżeli wobec dictum: – Mam ci tego nie robić? Mam cię nie zabijać? A udowodnij to! Uzasadnij! – podjęta zostanie próba uzasadnienia, to w chwili jej podjęcia jest już po wszystkim. Jeśli nie zabiję cię jedynie z powodu przedłożenia jakiegoś abstrakcyjnego, czysto pojęciowego uzasadnienia, to jest już po wszystkim. Albo, inny przykład: – Kochaj mnie! – Dobrze, ale jeszcze tylko powiedz: dlaczego? Uzasadnij, że powinienem cię kochać. – W chwili jednak, kiedy podjęte zostanie „uzasadnianie”, miłość jest już zdradzona. Zostaje zniesiona i uniemożliwiona. Odpowiedź nie może odwołać się, czyli wycofać się, do uzasadnienia, do przytoczenia dowodów.

Od Arystotelesa do Heideggera filozofia dobrze to rozumiała. Arystoteles uważał, iż domaganie się ścisłego dowodu w przedmiocie, którego natura na to nie pozwala, jest oznaką braku wykształcenia. Heidegger zaś pisał: „Opętany przez naukę człowiek chciałby pozwolić obowiązywać jako prawdzie tylko temu, co jest dowiedzione, to znaczy, co zostaje wyprowadzone z założeń na drodze wnioskowania. Czy jednak fizyk może na przykład dowieść, że on sam egzystuje? A wszakże uprawia fizykę. Istnieją na szczęście rzeczy, które nie potrzebują dowodów, wobec których sama intencja dowodzenia nie jest jedynie jakimś niefrasobliwym nieporozumieniem, lecz stanowi zapoznanie stanów rzeczy, na których polega egzystencja człowieka, a nawet całość bytu i jego prawda. Stany rzeczy, oznajmienia, prawdy, które potrzebują dopiero podparcia dowodami, pozostają ciągle stanami rzeczy, oznajmieniami, prawdami drugo- i trzeciorzędnymi” (M. Heidegger, Zollikoner Seminare, Frankfurt 1987, s. 89).

W tej sytuacji, społeczny oddźwięk, jaki obsesja uzasadniania i jej notoryczny brak powodzenia wywołują, musi mieć fatalne konsekwencje. Miast skupić wysiłki na doświadczeniu dobra jako doświadczeniu czegoś podstawowego, elementarnego, co stanowić może podstawę dla wyboru sposobu życia, zakłada się milcząco bezpodstawność dobra i następnie ogłasza, iż podejmuje się wyprawę, mającą za cel znalezienie takiej podstawy. Wracając jednakże z tej wyprawy z marnym łupem intelektualnych gadżetów, szerzy się – powtarzam – przekonanie o bezpodstawności dobra. Miast, na przykład, wprowadzić to, co powinne, do bytu, usiłuje się, absurdalnie, powinność z bytu „wyprowadzić”.

Opowiedziałem już sen, opowiem jeszcze anegdotę.

Profesor K. od dwudziestu już lat pracował właśnie nad wyprowadzeniem powinności z bytu, czyli zdania powinnościowego (np.: „Iks powinien oddać dług Igrekowi”) ze zdań opisowych (np.: „Iks pożyczył pieniądze od Igreka”, „Iks solennie obiecał dług Igrekowi oddać” itp.). Dobrze znał próby innych i chociaż niektóre spośród tych prób przysporzyły swym autorom niemałej sławy, to przecież widział wyraźnie wszystkie ich słabości. Własne jego przyczynki też zresztą uczyniły go już etykiem o nie byle jakim prestiżu. Wszystko to go jednak nie zadowalało. Oczywistym było, że zagadka pozostawała nie rozwiązana.

Ileż to już razy miał pod powiekami ów obraz:

Oto jeden z tych tak uroczych kongresów. Są niemal wszyscy. Na sali cisza jak makiem zasiał, a on spokojnie, acz z właściwą sobie swadą, ogłasza ostateczne rozwiązanie problemu. Widzi ich miny… Och!

Pomysł rozwiązania przyszedł, jak to najczęściej bywa, zupełnie przypadkowo i w miejscu zgoła niegodnym. Jednakże oczywistość, z jaką narzucał się odnaleziony tok rozumowania, działała zniewalająco. Więc stało się. I oto teraz nadeszła jego chwila. Przemawia. Jest spokojny i absolutnie przekonujący.

Wrażenie było piorunujące. Wszyscy musieli się zgodzić – rozwiązanie zagadki było faktem! Nazajutrz nawet prasa codzienna poinformowała ludzkość o odkryciu profesora K.

Wieczorem, po bankiecie, czuł się trochę nieswojo, dręczył go jakiś nieokreślony niepokój. Nagle, dzwonek. Przyszedł P. Szczerze pogratulowawszy mu sukcesu, zażądał zwrotu starego długu. Teraz było już oczywiste, iż K. dług p o w i n i e n zwrócić. Nieco poirytowany przyznał, iż P. ma rację: rzeczywiście, temu nie da się zaprzeczyć, powinien dług oddać. Zbity z tropu zamilkł i jakby skulił się w sobie. Po chwili jednak żachnął się i z uniesioną głową odburknął: no to co z tego! I dodał, że żadna siła do zwrotu pieniędzy go nie zmusi. P. wyszedł.

Idiotyczna sprawa. Mieszanie subtelnego zagadnienia teoretycznego z nieuchronnie brutalną praktyką życia codziennego było dlań prostacką niestosownością. Nie tracił więc humoru i kiedy stary Józef przygotował mu kąpiel, poklepał go po przygarbionych plecach i rzekł:

Wiesz, Józefie, wyprowadziłem powinność z bytu! –

– Oj, Panie Profesorze – odparł Józef – trzeba było ją do bytu wprowadzić, a nie z niego wyprowadzać.

Dowód miłości, jakiego ode mnie się słusznie oczekuje, polega na okazaniu miłości, a nie na przedłożeniu logicznych argumentów, z których miałaby wynikać konieczność miłowania mnie. Wzmagamy przeto potęgę miłości, kiedy sami kochamy, a nie kiedy dostarczamy uzasadnień, by inni kochali. Tak samo i dowód dobra polega przede wszystkim na osobistym byciu dobrym, a nie na racjonalnym dowiedzeniu innym, że powinni być dobrymi. Dowód dobra nie jest problematem logicznym, wymagającym wyszukania właściwego rozwiązania teoretycznego, lecz zadaniem praktycznym mojego, twojego, naszego życia. Wszelkie teoretyczne nadymanie się służyć może tu samooszukiwaniu, maskowaniu swej niezdolności do podjęcia ryzyka.

Tymczasem charakteryzujące współczesność pojmowanie egzystencji człowieka jako biznesu, jako inwestycji mającej przynieść zysk, nie dopuszcza ryzyka bez-interesowności. Człowiek jako człowiek interesu nie może ryzykować bez dostatecznych gwarancji. On chce mieć pewność. Może przeto pozwolić sobie jedynie na taką bez-interesowność, która zostanie wystarczająco uzasadniona, na przykład ulgą podatkową czy choćby aplauzem publiczności bądź nadzieją zbawienia. Spośród tych trzech jedynie ta pierwsza zdaje mu się dość konkretna. Dobro jednak, jeżeli prawdziwie ma być dobrem, nie może mieć żadnego uzasadnienia, nie może mieć za sobą – poza samym sobą – żadnej racji.

Nie twierdzę, że wszystko jest tu całkowicie bezproblematyczne, ale pewien rodzaj teoretyzującego pasożytowania intelektualistów na istotowej problematyczności świata wydaje mi się jedynie maskowaniem i rekompensowaniem elokwencją własnej niezdolności do jakichkolwiek porywów serca.

Dodaj komentarz

Tekst pochodzi z książki Jacka Filka “Tajna wielkość twego życia”

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code