Książka

Ciąża mężczyzny

Spread the love

Ciąża mężczyzny

Jacek Filek

Wedle pewnego mitu, z rodzaju tych, jakie Platon zwykł przytaczać w charakterze odpowiedzi na najcięższe pytania – choć na próżno by go szukać pośród Platońskiej “nauki pisanej” – więc wedle owego mitu, w momencie poczęcia brzemienność staje się udziałem nie tylko kobiety, ale i mężczyzny. Brzemienni stają się oboje, choć przecież każde na inny sposób. Jej ciało żywi i chroni ciało mającego się narodzić, jego dusza karmi i strzeże duszę nowo poczętego. Oboje, jeśli nie zachowają odpowiedniej pieczołowitości, mogą nadchodzącemu człowiekowi zagrozić, ona jego cielesności, on jego duchowości. Oboje, każde na swój sposób, mogą poczęte życie zatracić.

Parokrotnie byłem już proszony o zabranie głosu w kwestii aborcji. Jednakże pojęciowość, w ramach której toczone są zwyczajowe dyskusje na ten temat, zniechęcała mnie do udziału w nich. Wyraźnie odczuwałem, iż jest w niej jakiś brak, który nie pozwala na adekwatne wyartykułowanie problemu i skazuje myślących na fałsz nie tylko poznawczy, ale i moralny. Od jakiegoś już czasu próbowałem uświadomić sobie, dlaczego kobiety, które nigdy nie zdecydowałyby się na aborcję, z ogromną nieraz irytacją wysłuchują mężczyzn rezonujących o karaniu tych, które się jednak decydują. Niniejszy tekst jest więc, z jednej strony, próbą odpowiedzi na stawiane mi niejednokrotnie pytania o aborcję, zaś z drugiej, z premedytacją podjętą próbą sformułowania innego paradygmatu, w ramach którego dyskutowanie o aborcji wolne by było od dotychczasowego fałszu. Kończy się on ontologicznym rozjaśnieniem fenomenu rozkoszy, co może wydać się nader obce dla owego typu bezkrwistego chrześcijaństwa, który, jeśli nawet nie uważa ciała, szczególnie kobiecego, i jego pożądania za coś demonicznego, to przecież najchętniej udałby, że czegoś takiego jak jego piękno, jak pożądanie, jak rozkosz w ogóle nie ma.

Wedle pewnego mitu, z rodzaju tych, jakie Platon zwykł przytaczać w charakterze odpowiedzi na najcięższe pytania – choć na próżno by go szukać pośród Platońskiej “nauki pisanej” – więc wedle owego mitu, w momencie poczęcia brzemienność staje się udziałem nie tylko kobiety, ale i mężczyzny. Brzemienni stają się oboje, choć przecież każde na inny sposób. Jej ciało żywi i chroni ciało mającego się narodzić, jego dusza karmi i strzeże duszę nowo poczętego. Oboje, jeśli nie zachowają odpowiedniej pieczołowitości, mogą nadchodzącemu człowiekowi zagrozić, ona jego cielesności, on jego duchowości. Oboje, każde na swój sposób, mogą poczęte życie zatracić. Tragedią jest, kiedy kobieta traci poczęte dziecko i jego dusza nie może się wcielić i objawić. Ale równie wielką tragedią jest, kiedy mężczyzna traci czy “usuwa” swój udział w brzemienności, i oto kobieta wydaje na świat dziecko, któremu przychodzi wzrastać i żyć bez duszy. Kiedy jednak oboje donoszą swą ciążę i narodzi się – z matki i z ojca – pełne dziecko, bogowie pozdrawiają ich i błogosławią całej trójcy. Tyle mit.

Oczywiście, dziś już tylko śmieszyć może owa męska próżność, a i naiwność (a może raczej przebiegłość), z jakimi mężczyzna czyni się wyłącznym zarządcą “duchowości”, pozostawiając kobiecie jedynie “materię”. Dobrze przecież wiemy, ile duchowość nasza zawdzięcza właśnie naszym matkom (pozdrawiam Cię, Mamo). Czy jednakże “puste ręce”, z jakimi ostatecznie zostaje mężczyzna, nie są jeszcze jednym jego wybiegiem? Czy ideę jego udziału w brzemienności należy w całości odrzucić?

O “męskiej ciąży” pisali też filozofowie, jednak na inny nieco sposób. Nietzsche uważał, iż brzemiennym się bywa własną duchowością i że zaniedbanie owego duchowego płodu prowadzić musi do “straszliwej choroby”, niechybnie kończącej się duchową śmiercią człowieka. Ów stosunek brzemiennej duchem “męskiej matki” do mającej się narodzić i objawić nowej duchowości daje się – jako stosunek bądź co bądź rodzicielski – przenieść na stosunek ojciec-dziecko. Nie trzeba więc fantazji mitu, by spostrzec i zrozumieć, iż duchowe porodzenie dziecka jest szczególnym zadaniem ojca i że rodzic, który nie rodzi, chorym jest rodzicem.

Dziś, w dobie przedłużającego się panowania charakterystycznego dla osiemnasto- i dziewiętnastowiecznego przyrodoznawstwa materializmu, trudno stematyzować duchowy sens ojcostwa. Fizyczna niewidzialność tego ojcostwa jest zapewne czymś subtelnym. Jest przecież konsekwencją niewidzialności duszy. Niestety, bywa ona pretekstem dla jego zaprzeczania i bywa również skrzętnie wykorzystywana do celów niegodziwych. Mężczyzna, ulegając ułudzie ułatwień, chętnie przyzwala na redukowanie swej mocy pro-kreacyjnej do funkcji fizjologicznej. Szerzenie się duchowej impotencji ojcostwa umożliwia szczególna “antykoncepcja”. Mam na myśli naiwne przeniesienie idei antykoncepcji na dziedzinę płodzenia duchowego, w wyniku czego “zagrożony” ojcowską brzemiennością mężczyzna żywi nadzieję, że zabezpieczając się przed bezpośrednim duchowym zbliżeniem – czy wręcz pielęgnując w sobie niezdolność do tego rodzaju zbliżenia – i ograniczając się do kontaktu wyłącznie fizycznego, uniknie ojcostwa. Myślenie takie sprawia, iż de facto nagminnie mamy do czynienia z nieoczekiwaną brzemiennością i następnie “sztucznym spędzaniem” duchowej części płodu przez mężczyzn-ojców. Poczętemu dziecku pozostaje jedynie łono matki.

Na aktualnym poziomie myślowego ogarnięcia tej sytuacji mówienie o brzemienności mężczyzny, a nade wszystko podjęcie próby stematyzowania jej “usuwania”, sprawiać musi wrażenie paranoi. Dyskutując problem usuwania ciąży, nie sposób jednak nie zauważyć, że usuwanie ciąży jest zasadniczo zjawiskiem wtórnym, ufundowanym na woli nie-chcenia dziecka. Jeśli zaś pierwotnym jest ów akt woli, akt nie-chcenia dziecka, to przecież oczywistym jest też, że podmiotem tego aktu nie jest wyłącznie matka, lecz oboje autorzy poczęcia. Wola nie-chcenia dziecka, jaką niekiedy objawiać może kobieta-matka, nie pozostaje bez związku z wolą nie-chcenia dziecka żywioną przez mężczyznę-ojca. Problem nie-chcianych dzieci – również nie-chcianych dzieci nienarodzonych, choć poczętych – odsyła nas w równym stopniu do woli matki, co do woli ojca. Jednak wola tego ostatniego notorycznie znajduje się poza polem widzenia i będące konsekwencją owego nie-chcenia dziecka niedonoszenie przez mężczyznę-ojca jego udziału w ciąży pozostać musi niedostrzeżone. Wprawdzie “chciał” (czy raczej “chciało mu się”), ale nie chce. Jako żywo nie ma z tym nic wspólnego.

Płodzili we dwoje i poczęli we dwoje, ale “nosi” tylko ona i tylko ona rodzi, i tylko ona ma być karana w przypadku usunięcia ciąży. Jeżeli jednak zadanie śmierci nienarodzonej jeszcze córce czy synowi jest z reguły konsekwencją pewnego wewnętrznego stanu rodziców, mianowicie owego nie-chcenia dziecka, i jeżeli owo nie-chcenie jest tak samo aktem woli obojga rodziców jak poprzedzające je “chcenie”, to redukowanie “ich woli” do “jej woli” odbywać się musi poprzez usunięcie mężczyzny. Usunięcie ciąży przez kobietę-matkę ma tedy najczęściej za przesłankę wcześniejsze usunięcie się mężczyzny-ojca, a ściślej, usunięcie “ciąży” ojca, jego wolę nie-chcenia dziecka.

Oczywiście, “jej wola” jako wola autonomicznej osoby jest wolą suwerenną, pozostaje jednak współokreślana przez “jego wolę”. Zapewne bywają sytuacje, kiedy ojciec “chce” dziecka, a matka “nie chce”. Zdecydowanie częściej jednak bywa, że to matka “chce”, a ojciec “nie chce”. Bywa też, że oboje “nie chcą”. Jeśli jednak już zrozumieliśmy, iż świadome zadanie śmierci nienarodzonej córce czy nienarodzonemu synowi jest konsekwencją “niechcenia” dziecka, to rozumiemy też, że angażuje ono w równym stopniu wolę matki, co wolę ojca. Jeśli zaś tak, to w równym stopniu angażuje też ich odpowiedzialność. Wszystkie tedy usiłowania mające na celu pociąganie do moralnej czy prawnej odpowiedzialności matki decydującej się na aborcję pozostaną narażone na zarzut fałszu, o ile nie będą uwzględniały analogicznego pociągnięcia do odpowiedzialności również ojca. Jego nieobecność na “miejscu zbrodni” nie może stanowić żadnego alibi. Pierwotnym jej miejscem jest bowiem serce rodzicielskie.

Gdyby opisywane tu usunięcie się mężczyzny nie ukazywało się jeszcze dość wyraźnie, to przedstawmy sobie sytuację – przecież wcale nie fantastyczną – kiedy to kobieta decyduje się na sztuczne zapłodnienie, a po trzech miesiącach, rozmyśliwszy się, postanawia jednak ciążę usunąć. Jest oczywiste, że i w tej sytuacji cała dyskusja o przerywaniu ciąży i odpowiedzialności kobiety zachowuje swą aktualność. Dzieje się tak właśnie dlatego, iż mężczyzna sam przemilczał swój udział i sprytnie wyłączył siebie z tej dyskusji.

Odczuwana przez wiele kobiet niestosowność rozprawiania przez mężczyzn na temat karania matek, które “nie chcą” swych poczętych dzieci, bierze się więc być może stąd, iż rozprawianie to nie jest w stanie wyartykułować “niechcenia” ojców i karania również ich. Liczne rozważania dotyczące ciąży i moralnych bądź prawnych aspektów jej usuwania notorycznie – choć nieprzypadkowo – traktują problem połowicznie, koncentrując się na owej “słabszej” połowie. Czas jednak postawić sprawę “po męsku” i skupić – wbrew panującej materialistycznej ontologii – uwagę na owej drugiej, “silniejszej” połowie, czyli na mężczyźnie, ojcu poczętej córki czy poczętego syna.

Oczywiście, zdarzają się mężczyźni, którzy szczególnie godnie dźwigają swą brzemienność. Ale zdarzają się też – i to nierzadko – tacy, których dewizą jest: nie mój brzuch, nie moja sprawa.

“Skrobanka” (niech czytelnik wybaczy mi to straszne słowo) kaleczy psychicznie i duchowo kobietę – o tym przekonani są niemal wszyscy. Ale czy jej męski odpowiednik nie kaleczy mężczyzny? Sądzę, że pozostawia w nim ślad, którego istnienia być może nawet on sam nie jest w pełni świadom. Jeśli powiada się, że ojcostwo choruje, to w tym przypadku mamy do czynienia zarówno z objawem jego choroby, jak i z jedną z jej przyczyn. Przyczyna i symptom wzajem się tu wzmagają. Rezultatem zaś jest duchowe sieroctwo nadchodzących.

Zresztą nie tylko. Kto wniknął w ontologiczny sens rozkoszy i w ontologiczny sens płodzenia, wie, iż “dzięki płodzeniu dysponuję czasem nieskończonym”, natomiast dzięki bezpłodnemu płodzeniu w całości poddany jestem przemocy śmierci. Pisząc to, nie myślę o tych, którym nie dane było zaznać potęgi rozkoszy, bo nie może być w nich pełnego zrozumienia dla ulegających jej, ani nie może być w nich tej szczególnej wielkości jej wyrzeczenia się. Myślę o tych, których fala rozkoszy nawiedza jak przypływ brzeg morza i którzy muszą stawić jej czoło. To oni mogą odkryć jej tajemnicę. Mogą odkryć, iż ich rozkosz nie całkiem jest ich. Jest bowiem sposobem, w jaki nie-będący dopraszają się na świat. “W rozkoszy zarysowuje się już relacja z dzieckiem – pragnienie dziecka”, pisał Emmanuel Lévinas. Ci, którzy chcieliby rozkosz zdegradować wyłącznie do jałowej przyjemności, nie rozumieją jej ontologicznego znaczenia. Tymczasem “to erotyka i związana z nią rodzina zapewniają temu życiu, w którym ja nie znika, lecz zostaje wezwane do dobroci, nieskończony czas triumfu, bez którego dobroć byłaby subiektywizmem i szaleństwem”( Por. E. Lévinas, Całość i nieskończoność, tłum. M. Kowalska, Warszawa 1998, s. 322 i 338.).

Dodaj komentarz

Tekst pochodzi z książki Jacka Filka “Tajna wielkość twego życia”

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code