Miesięcznik "Znak"

Zdziwienie pod drzewem jacarandy

Spread the love

Zdziwienie pod drzewem jacarandy

Z Haliną Bortnowską rozmawia Jolanta Steciuk

Podróże dały mi świadomość, że cała planeta jest domem rodziny ludzkiej.

JOLANTA STECIUK:Twoje życie wielokrotnie zmieniało się o sto osiemdziesiąt stopni. Czy miałaś momenty zagubienia? Czy niepokoiło cię pytanie, dokąd zmierzasz, kim jesteś?

HALINA BORTNOWSKA: W Afryce miałam takie bardzo uderzające doświadczenie. Stoję na ulicy w Nairobi i patrzę na kwitnącą niebieską jacarandę – jest to zjawiskowo piękne drzewo – i myślę: skąd ja się tu wzięłam? Stoję na ulicy w Nairobi, patrzę na kwitnącą jacarandę i to jest totalnie nieprawdopodobne, że ja jestem właśnie tutaj!

Do Nairobi pojechałaś na Zgromadzenie Światowej Rady Kościołów…

Wylądowałam w Tanzanii, w Dar es-Salaam, potem zdecydowałam się jechać autobusem, 700 km przez Tanzanię i kawałek Kenii. Samolotem można się było dostać na miejsce w godzinę. Wybrałam autobus, chciałam być w Afryce, a nie ponad nią.

O tej podróży pisałaś w Notatkach afrykańskich: „Nie ujechaliśmy daleko, gdy następuje nowa komplikacja: deszcz. Zieleń Arushuy za nami, tu już rozpościera się pustynny step, więc deszcz to radość, ale nie dla nas. Kierowca klnie w suahili i po angielsku, przy tym akompaniamencie cukier w papierowych workach wędruje z dachu do środka, za to bagaż Masajów, mimo protestów – na dach. Nikt jeszcze nie wysiada, ale nowa grupa Masajów chce wsiąść. Ostry konflikt. Kierowca, konduktor i pomocnik, Afrykańczycy z Arushuy objeżdżają Masajów niezrozumiałymi słowami, ale dobrze mi znanym tonem. Mogę to sobie przetłumaczyć na swojskie kategorie – założę się, że w suahili istnieje termin będący odpowiednikiem nowohuckiego »wsioka « i Masajowie dobrze znają to słowo, choć właśnie to plemię niezbyt
jeszcze akceptuje suahili jako język narodowy i jest wierne swojej własnej, całkiem odmiennej mowie”. Czy porozumiewanie się z innymi sprawiało Ci trudności?

Uczyłam się suahili: na początek kilka, kilkanaście słów, by je wyławiać z powodzi niepojętych dźwięków. Każdy nowy język, z którym mam kontakt, budzi we mnie pragnienie, by przeniknąć do wnętrza systemu, do świata cudzych przeżyć, znaczeń, skojarzeń. Podczas samego Zgromadzenia Światowej Rady Kościołów w Nairobi mogłam się porozumieć po angielsku, francusku i niemiecku, z kim się dało. Zostałam na nie zaproszona jako współredaktor numeru pisma „International Review of Mission”, które miało przedstawić na użytek ekumenicznego ruchu misyjnego w świecie przebieg,tematykę oraz owoce dyskusji Zgromadzenia Światowej Rady Kościołów. W naszym zespole byli ludzie z całego świata: pastor z NRD, Amerykanka skandynawskiego pochodzenia, Szwajcar. Praca była bardzo napięta: uczestnictwo w Zgromadzeniu, pisanie, redagowanie, zdobywanie tekstów. Na sen zostawało niewiele czasu. Przydało mi się wtedy doświadczenie z sesji Soboru Watykańskiego II, gdzie pełniłam rolę obserwatora i sprawozdawcy. W lokalu naszej redakcji rezydował japoński rysownik. Niemal przez cały czas trwania Zgromadzenia produkował jeden plakat przedstawiający budynek, w którym obradowaliśmy. Było to ogromne nowoczesne centrum konferencyjne w kształcie wieży, gdzie odbywały się międzynarodowe imprezy. My w redakcji ciężko pracowaliśmy, a Japończyk pisał: „bla bla bla”. Cała konstrukcja budynku była utworzona z tych bardzo pracowicie wypisanych, mikroskopijnych liter. Wykonał też rysunek przedstawiający mnie jako sowę w kratkę, bo taką nosiłam wtedy chustę, z magnetofonem pod skrzydłem. Był to nowoczesny jak na tamte czasy magnetofon kasetowy, za pomocą którego uprawiałam działalność reporterską. Na koniec Japończyk urządził nam ceremonię picia herbaty w intencji rozwoju ruchu ekumenicznego na świecie. Wtedy też dowiedziałam się, że starożytnym zwyczajem herbatę pije się wspólnie w jakiejś intencji.

Czy tamten rodzaj zdumienia – jak pod drzewem jacarandy w Nairobi
pojawiał się jeszcze, w innych miejscach na ziemi?

Wielokrotnie! Na przykład w 1981 roku: skąd ja się wzięłam na strajku – w kombinacie w Nowej Hucie? Stoję na zgniataczu, mówię do robotników. Od tego, co zrobię, wiele zależy, może nawet to, co będzie dalej z nami i wojskiem, które stoi naprzeciwko. Jakie dziwne koleje losu doprowadziły mnie w to miejsce? Właściwie taki moment przeżywam też w tej chwili. Co ja tu robię, opowiadając o tym wszystkim? To też jest skrajnie nieprawdopodobne. Tamte wyjątkowe błękitne kwiaty jacarandy często mi się przypominają. Ale nawet nie mogę ich pokazać. Mam setki przezroczy, ale na tych przezroczach one są różowe. Ta barwa na kolorowej fotografii tamtej epoki zamienia się w różowy. I w tym widzę też jakiś symbol, że utrwalenie czegoś, nawet na czymś tak niby dokładnym jak fotografia, jest też jakąś zmianą.

To chyba ostrzeżenie dla czytelnika.

Tak, kiedy przeżycie staje się opowieścią, zmienia kolor. Choćby się chciało, żeby tak nie było.

Dużo podróżowałaś: Afryka, Azja, Australia, Ameryka Północna i Południowa…

Nie byłam na Antarktyce ani Antarktydzie, ale za kołem podbiegunowym byłam – w Finlandii. Zazwyczaj jeździłam tam, gdzie mnie ktoś wezwał. Na przykład w Ameryce Południowej byłam tylko na wyspie Santo Domingo, na synodzie biskupów Ameryki Łacińskiej.

Czy podróżowałaś, żeby poznać i doświadczyć czegoś nowego, czy raczej po to, żeby spojrzeć inaczej na to, co znane?

Udaję się do innych miejsc, żeby być tam – z ludźmi, z kulturą, ze wszystkim, co tam spotkam. Jest to realizacja Kantowskiej zasady odnoszącej się do bliźniego: człowiek musi być zawsze celem, nigdy środkiem do celu. Doświadczenie inności powinno być celem samym w sobie. Z drugiej strony byłoby jakimś marnotrawstwem nie użyć doświadczeń z podróży, aby inaczej spojrzeć na swój kraj, skoro to się samo dzieje. Ale refleksja powinna przyjść nie w momencie bycia w innym kraju, ale potem, podczas wspomnień. Byłam kiedyś zaprzyjaźniona z Amerykaninem, który zwierzył mi się, że swój wieloletni pobyt w Polsce przeznacza na to, żeby przyjrzeć się bliżej Ameryce. Pamiętam, że zrobiło to na mnie bardzo złe wrażenie. Jak to: Polska ma być tylko jakimś balkonem, z którego patrzy się na coś innego? Byłam zgorszona, że on tak nas traktuje.
Z kolei jego żona, odwrotnie, cała pogrążyła się w Polsce. Absolutnie najważniejsze było dla niej to, co mogła tu zrobić, kogo poznać, komu usłużyć. Kiedy przebywałam z Teddy, miałam pełne przekonanie, że ona żyje tu dla nas. Taka postawa bardzo mi się podobała i sama starałam się ją praktykować.

Jak podróże, zanurzenie w inną rzeczywistość, zmieniają tożsamość?

Dzieje się to tym mocniej, im silniej jest się obecnym dla tej rzeczywistości, którą się odwiedza. Jeżeli człowiek się angażuje, otwiera na doświadczenie, to otwierają się ludzie, którzy wcale nie chcą być platformami do patrzenia na coś innego. W 1964 roku, gdy byłam studentką teologii w Belgii, w Leuven, wspólnoty Flamandów i frankofonów były w konflikcie. Nawet spisy wykładów były w obu językach. Episkopat chciał, aby katolicki uniwersytet pozostał niepodzielny. Doszło jednak do podziału. Obecnie istnieje uniwersytet flamandzki w starym średniowiecznym Leuven i drugi frankofoński uniwersytet w specjalnie zbudowanym miasteczku Louvain-La-Neuve. Obydwa katolickie. Są przedłużeniem dawnego uniwersytetu, w którym kiedyś wspólne wykłady były po łacinie. Spór był tak poważny, że studenci urządzali demonstracje, a policja używała wobec nich armatek wodnych ze specjalnym atramentem rozpuszczonym w wodzie, a wobec protestujących cudzoziemców – deportacji. Postawiono mnie przed wyborem: czy jako cudzoziemka opowiadam się po którejś ze stron czy stoję z boku. Większość, również Polaków, wybierała stronę frankofońską, z racji znajomości języka.
Natomiast ja instynktownie wybrałam odwrotnie, stronę flamandzką. Flamandzki uważano wtedy za język chłopski, język, którym mówi się do służby. Typowe obraźliwe zawołanie frankofona wobec dziewczyny to: „flamandzka krowo”! Nie podobał mi się ten styl bycia Belgiem, który zakładał pogardę dla Flamandów praktykowaną niemal do połowy XX wieku, a nawet później.

Czy bardziej interesują cię mniejszości i grupy marginalizowane?

Czuję jakieś powinowactwo z marginalizowanymi. Ale Flamandowie wcale nie są mniejszością, a nawet są silniejsi finansowo niż frankofoni. Instynktownie wykrywam sytuacje, w których jest domieszka pogardy. Interesują mnie ci, którymi się pogardza.Podróże dały mi świadomość, że cała planeta jest domem rodziny ludzkiej, wyczuwam jakąś istniejącą całość.

W Notatkach afrykańskich pisałaś o osiach świata – o tym, co ludzie uznają za najważniejsze: poletko obsadzone ryżem, ołtarz ulepiony z gliny pod strzechą wioskowej kaplicy, krąg rodziny wokół ogniska. Jakie centra świata widziałaś w różnych miejscach na ziemi?

W Laponii i fińskich daczach niewątpliwie centrum jest sauna tudzież ognisko przed sauną. Kiedyś dzieci przychodziły na świat właśnie w saunie. To miejsce, które budzi w człowieku zaufanie, a także jakieś poczucie sacrum, co powoduje, że nie porusza się tam drażliwych tematów. Doświadczałam tego nawet, wchodząc do zwykłej sauny na przydrożnym kempingu. W afrykańskich wioskach wyraźną jednostką jest rodzina, a wokół niej wspólnota plemienna. Tak było, kiedy ja tam podróżowałam. A centrum zebrań wspólnoty jest baobab albo drzewo orzechowe. Metropolie afrykańskie są amorficzne, miasta nie mają swego środka. W miejskich slumsach, w rozbitych przestrzeniach, brak jest osi, centrum świata. Wyznaczanie centrum wydaje mi się niezmiernie istotne. Jeżeli chcemy żyć w sposób ukierunkowany, musimy je wyznaczać. Inaczej stajemy się zdecentrowani, a zdecentrowane koło najpierw produkuje nieprzyjemny hałas, a następnie pęka. Ludzie, którzy mają zdecentrowane życie, też żyją w nieustannym zagrożeniu pęknięcia. Jeżeli uchodźca z Polski żył w Ohio, ale miał poczucie, że prawdziwym centrum jest Bydgoszcz, dopóki tęsknił – był zdecentrowany.
Innym sposobem jest szukanie swego centrum tam, gdzie się trafi.

Źle jest tęsknić?

Źle jest tęsknić bezpłodnie, na przykład za przeszłością. Też mogłabym pozwolić sobie na luksus tęsknienia do Warszawy mojego dzieciństwa, ale jej już nie ma. Przez wiele lat po wojnie mieszkałam przy tej samej ulicy co w dzieciństwie, ale to już nie ta ulica. Inny jest jej kształt, ruch, inna szerokość. Cudem ocalało dzikie wino, które pamiętam
z dzieciństwa…

Tekst jest fragmentem przygotowywanej książki – rozmów z Haliną Bortnowską.

HALINA BORTNOWSKA, publicystka, działaczka społeczna, animator grupy „Wirydarz” przeciw antysemityzmowi i ksenofobii (http:// wirydarz.org), a także warsztatów dziennikarskich Stowarzyszenia Młodych Dziennikarzy POLIS. Wydała: Już – jeszcze nie. Całoroczne rekolekcje z Ludźmi Adwentu (2005).

Źródło: Miesięcznik „Znak” (lipiec, sierpień 2006)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code