Religia, rozum, człowiek

Wyboraźnia miłosierdzia

Spread the love

Wyobraźnia miłosierdzia w społeczeństwie obywatelskim

Krzysztof Mądel SJ

Wobec ludzkiej krzywdy zmysły okazują się „mądrzejsze” niż chłodna, rozumowa kalkulacja. To one podpowiadają nam jak reagować na cudze nieszczęście, śmierć, upokorzenie. We wnętrzu kogoś, kto jest świadkiem tych tragedii, zachodzi jakaś nagła zmiana, coś zaczyna się dziać, jakby niezależnie od jego woli, ale zarazem w sposób wykluczający obojętność.

Podczas pamiętnej liturgii na krakowskich Błoniach w sierpniu br., w której uczestniczyło ponad dwa miliony osób, Jan Paweł II zachęcił nas do większej wrażliwości społecznej. „W obliczu współczesnych form ubóstwa – powiedział papież – których jak wiem nie brakuje w naszym kraju, potrzebna jest dziś wyobraźnia miłosierdzia w duchu solidarności z bliźnimi, dzięki której pomoc będzie świadectwem braterskiej wspólnoty dóbr” (Kraków, 18.08.2002).

Co to znaczy mieć „wyobraźnię miłosierdzia”? W jakich dziedzinach życia społecznego ta wyobraźnia jest nam najbardziej potrzebna? W jaki sposób ją kształcić? Czy „wyobraźnia miłosierdzia” i „spojrzenie miłości”, te wzruszające symbole wyjęte wprost z Jezusowego Kazania na Górze, nie są zbyt kruche i zbyt pobożne jak na potrzeby nowoczesnego rynku i demokracji?

W czasie pielgrzymki, a także później nikt z komentatorów (jeśli nie liczyć środowisk kościelnych) nie podjął tych pytań. Uwaga mediów skupiła się niemal wyłącznie na papieskiej krytyce liberalizmu, natomiast zasadnicze przesłanie społeczne pielgrzymki zostało zignorowane, okazało się zbyt trudne, zbyt idiomatyczne.

Kulturowe ograniczenia

Przekaz teologiczny dokonuje się w obrębie kultury. Współczesna kultura, zwłaszcza ta kreowana przez środki masowego przekazu, nie sprzyja uprawianiu teologii, posiada charakter „demokratyczny”, horyzontalny; stroni od idei wzniosłych, niechętnie szuka uzasadnień w historii, natomiast świadomie promuje wartości witalne, ludyczne, łatwo dostępne (ang. culture of instant). Dionizyjskie cechy naszej kultury sprawiają, że język debaty społecznej łatwo nabiera cech ideologicznych. Wielkie spory ideowe XX wieku już przebrzmiały, a jednak dialektyka prostych, ideologicznie nacechowanych pojęć, takich jak „postęp i konserwatyzm”, „konsensus i anarchia”, czy „socjalizm i liberalizm” wciąż daje o sobie znać, ograniczając tym samym horyzonty naszej zbiorowej wyobraźni, jej możliwości percepcji, wyrazu i działania.

Te uwikłania dają o sobie znać zarówno w sytuacjach tzw. wyższej konieczności, jak i w szarym, codziennym trudzie nazywania rzeczy po imieniu. W drugiej dekadzie wolnej Polski wciąż nie potrafimy precyzyjnie definiować naszych wspólnych celów państwowych, gospodarczych i społecznych, a tym samym zdajemy się na łaskę partyjnych opinii, które z reguły czynią te cele niepotrzebnie kontrowersyjnymi, jak to ma miejsce choćby w odniesieniu do prywatyzacji, reprywatyzacji, lustracji, a ostatnio także integracji europejskiej. Nie potrafimy również wyjaśniać sobie nawzajem naszych celów doraźnych, a więc na przykład sensu podejmowanych reform i związanych z nimi wyrzeczeń, a to sprawia, że niemal każdy może je łatwo kwestionować. Nie znamy prawdziwych przyczyn polskiego bezrobocia, korupcji, populizmu, biedy i bezradności społecznej. Określenie własnego miejsca w nowej Europie wciąż przychodzi nam z trudem, zaś trudu określania kształtu przyszłej Europy prawie wcale nie podejmujemy. Wobec powinności kształcenia dzieci i młodzieży zachowujemy się jak ojcowie, którzy wyrzekli się swoich podstawowych obowiązków, a jednocześnie bez trudu, z iście bolszewickim brakiem wyobraźni wciąż zaciągamy coraz to nowe długi publiczne u przyszłych pokoleń.

Dlaczego tak się dzieje? Bardzo możliwe, że przyczyną tego stanu rzeczy jest nie tylko nasz ubogi aparat pojęciowy, ale także jakieś poważniejsze schorzenie ducha. Przykład przywołany na wstępie zdaje się to potwierdzać. W czasie ostatniej pielgrzymki Jan Paweł II zachęcał nas do miłosierdzia. O dziwo, komentatorzy skupili się na kilku wyjętych z kontekstu słowach papieża o „hałaśliwej propagandzie liberalizmu, wolności bez prawdy i odpowiedzialności” i natychmiast odnieśli się do nich polemicznie, broniąc idei liberalnych przed „nazbyt surową” krytyką ze strony Kościoła. Arkadiusz Pacholski dał wyraz przekonaniu, że papieska niechęć liberalizmu jest w ogóle wynikiem jakiegoś nieporozumienia, bo przecież liberalna koncepcja człowieka posiada głęboko chrześcijańską inspirację. Sam Bóg jest liberałem (por. Święte prawo do wolności, „Gazeta Wyborcza”, 14-15.09.2002). Natomiast Jarosław Gowin doszedł do wniosku, że papieska wzmianka o liberalizmie w ogóle nie była potrzebna, bo z racji swej lakoniczności wywołała tylko zamieszanie (por. Zbyt krótkie zdanie, „Rzeczpospolita”, 27.08.02). Podobnych głosów było więcej.

Tymczasem stanowisko Kościoła względem liberalizmu jest bardzo jasne. Kościół nigdy nie pochwalał liberalizmu i – jeśli nasze słowa zachowają w przyszłości swój dzisiejszy sens – nigdy go nie pochwali. Encykliki społeczne traktują liberalizm jak niebezpieczną ideologię, co jednak wcale nie oznacza, że wszystko, czym zajmuje się liberalizm, jest z punktu widzenia Rzymu podejrzane. Wręcz przeciwnie, demokracja i wolny rynek doczekały się intelektualnego uzasadnienia ze strony wielu prominentnych autorów katolickich na długo wcześniej nim znalazły je u ojców leseferyzmu. Dość przypomnieć prace jezuitów Suáreza (De legibus ac de Deo legislatore, 1612) i Bellarmina (De officio principis christiani, 1619), którzy uznali lud za pierwotny i bezpośredni podmiot władzy, odrzucając tym samym teokrację, oraz dorobek dominikańskiej szkoły z Salamanki, która oparciu o system św. Tomasza z Akwinu językiem swojej epoki definiowała problemy prawa własności, uczciwej ceny, zysku z kapitału i kwestii dotyczących handlu, w tym także handlu z terytoriami zamorskimi. Rzecz jednak w tym, że celem wszystkich tych wypowiedzi, podobnie jak celem późniejszych dokumentów społecznych Magisterium, nie było formułowanie kompletnej doktryny społecznej, ale ocena aktualnej sytuacji społecznej z punktu widzenia sprawiedliwości oraz ideałów Ewangelii.

W naszych czasach miejsce wojen ideologicznych zajęły dylematy natury praktycznej. Problemem dzisiejszego człowieka jest nie tyle znalezienie uzasadnienia dla podejmowanych wyborów, co raczej samo identyfikowanie tych wyborów. Wolności jest tak wiele, że problemem staje się ona sama. Spory, które kilkadziesiąt lat temu toczyły się na wiecach partyjnych i na łamach związkowej prasy, dzisiaj przeniosły się do domowego zacisza, stały się częścią kultury, która wcale nie chce być nazywana kulturą alternatywną. Cnota ma dzisiaj sprzymierzeńców bardziej świadomych niż kiedyś, jednak na pewno mniej licznych, natomiast egoizm łatwiej niż kiedyś może lekceważyć prawa osób i prawa natury, bo nierzadko hula sobie na koszt państwa. Dlatego dzisiaj bardziej niż kiedyś potrzeba nam sensownej rozmowy o tym, co dzieje się we wnętrzu człowieka. To tutaj bowiem, a nie na partyjnym wiecu zapadają istotne wybory, które decydują o kształcie życia społecznego. Sprawa jest zatem bardzo delikatna.

Papież odpowiada na te subtelne potrzeby w sposób bardzo subtelny. Nie mówi nam o ideologiach, ale o miłosierdziu. Nasze życie wymaga naprawy, ale raz na zawsze zgódźmy się, że leseferyzm nas nie zbawi. Nie poradził sobie kiedyś z prymitywnym totalitaryzmem, jakże więc dzisiaj miałby się uporać z problemami naszego wieku? Potrzebne jest nam lekarstwo stokroć bardziej osobiste. Takie, które angażuje całą osobę, zaafirmuje ją, a zarazem postawi przed nią wysokie wymagania. Nie potrzeba nam zatem nowego „pomysłu na życie”, ale raczej czegoś, co nazwalibyśmy „powołaniem”. Miłosierdzie jest najbardziej dojrzałą formą miłości – bezinteresowną, naprawdę wolną, zdolną dawać bez liczenia na cokolwiek w zamian, a zarazem zdolną dawać mądrze, tzn. w taki sposób, żeby naprawdę pomóc (a nie zaszkodzić) temu, komu daje. Przede wszystkim jednak zdolną dawać. Co więcej, zdolną dawać najpierw temu, kto w powszechnym mniemaniu nie zasługuje na dar, ale raczej na zapomnienie. Papież chce nam powiedzieć, że jeśli ta dojrzała forma miłowania nie stanie się naszym udziałem, to nie uda się nam ani demokracja, ani wolny rynek, ani życie osobiste. Pozostanie korupcja, bezrobocie, przemoc w domu i na ulicy. I nie chodzi tu o jakieś kaznodziejskie straszaki, ale o istotne elementy poprawnej teorii społecznej na miarę naszych czasów.

Horyzonty teologii

Czym wobec tego jest miłosierdzie w sensie teologicznym? Wydaje się, że także tutaj, na gruncie teologii, łatwo o nieporozumienia. Bóg Starego Testamentu, lub może raczej Bóg z naszych wyobrażeń o Starym Testamencie, to Bóg karzący i surowy. Taki Bóg domaga się miłosierdzia na tej samej zasadzie, na jakiej sprawiedliwość domaga się litości. W naszej kulturze ta koncepcja teologiczna jest mocno ugruntowana, jeśli jednak będziemy się jej trzymać, to na pewno wypaczymy sens biblijnego przekazu. Wyobraźnia miłosierdzia stanie wówczas cnotą ludzi, którzy patrzą na świat z pobłażaniem, zaś wszelkie przejawy miłosierdzia staną się aktami rzekomego heroizmu, któremu bynajmniej nie towarzyszy wiara w to, że cokolwiek można naprawdę zmienić.

Tymczasem biblijna koncepcja miłosierdzia jest inna. Zdaniem egzegetów hebrajski rzeczownik hesed nie znajduje prostego przełożenia na języki europejskie.[2] Jego sens zależy często od słów, jakie mu towarzyszą. Takim słowem jest często przymiotnik ’emet, „stały, wierny, lojalny”, a to sugeruje, że miłosierdzie nie jest jakąś wyjątkową cnotą, na którą zdobyć się mogą jedynie niektórzy, ale raczej oznacza postawę, jaką każdy jest winien każdemu na co dzień (por. Ps 109, 12). W Torze hesed jest niemal tożsame z przymierzem, które Bóg zawarł ze swoim ludem na Synaju. Bóg jest miłosierny (hesed), a to znaczy, że dochowuje przymierza w sposób bezwarunkowy, aczkolwiek Bóg nie ślepy na ludzką krzywdę ani na grzech. Deuteronomista powiada, iż Bóg „jest Bogiem wiernym, zachowującym przymierze i miłość do tysiącznego pokolenia względem tych, którzy Go miłują i strzegą Jego praw”, ale „nie pozostawia bezkarnie tego, kto Go nienawidzi” (Pwt 7, 9-10). Bóg robi wszystko, aby pomóc człowiekowi w jego drodze do celu. Jest sprawiedliwy, wymagający i dobry, „jest dobry dla wszystkich i Jego miłosierdzie ogarnia wszystkie Jego dzieła” (Ps 145, 9). Autor Księgi Syracha wyjaśnia: „Miłosierdzie człowieka – nad jego bliźnim, a miłosierdzie Pana – nad całą ludzkością: On karci, wychowuje, poucza i zawraca jak pasterz swoją trzodę” (Syr 19, 14) Hesed rahamîm, „miłosierdzie macierzyńskie” Bóg ofiaruje tym, którym się nie wiedzie (por. Iz 63, 7; Jr 16, 5; Ps 103, 13). Hesed sedakah to „miłosierdzie prawe, sprawiedliwe”, Bóg okazuje je tym, którzy Go znają (por. Ps 36, 11; 40, 11; 143, 11nn), ale powinno być ono także przymiotem każdego dobrego władcy (por. Iz 16, 5). Sprawiedliwość i miłosierdzie to dwie cnoty potrzebne do nawrócenia. Przymiotem Boga jest hesed jeshűa, miłosierdzie zbawiające, posiadające moc zbawczą (por. Ps 13, 6). Kiedy Pan odbierze swoje miłosierdzie (hesed), ustaje życie i pokój.

W Nowym Testamencie miejsce hebrajskiego hesed zajmuje greckie eleos. Także i ono posiada sens szerszy niż nasze polskie „miłosierdzie”, jest jednym z imion niezgłębionej dobroci Boga. Eleos pojawia się w hymnach Zachariasza i Maryi. „Ujął się za sługą swoim, Izraelem – śpiewa Maryja – pomny na miłosierdzie swoje (eléous), jak przyobiecał naszym ojcom, Abrahamowi i jego potomstwu na wieki” (Łk 1,54-55), a kiedy jej krewna Elżbieta rodzi syna, jej sąsiedzi i krewni cieszą się razem z nią, bo „Pan okazał tak wielkie miłosierdzie (eleos) nad nią” (Łk 1, 58).

Ewangelia Łukaszowa bywa nawet nazywana „ewangelią miłosierdzia”, głównie z racji przypowieści zawartych w rozdziale 15. Pasterz szukający zagubionej owcy, kobieta dzieląca się radością z innymi z powodu odnalezionej zguby i ojciec, który doczekał się powrotu syna, to żywe, osobowe symbole hojnej dobroci Boga, który „nie pamięta złego” i nie przestaje troszczyć się o każdego człowieka. W przypowieści o synu marnotrawnym, a także w innych miejscach (Łk 7, 13; 10, 33; 15, 20) Łukasz posługuje się czasownikiem esplagchnísthein, wzruszyć się głęboko, ulitować się, okazać miłosierdzie. Ojciec, który wyszedł na spotkanie powracającego z włóczęgi syna, gdy tylko go zobaczył, „wzruszył się głęboko (esplagchnísthê), wybiegł mu naprzeciw, rzucił mu się na szyję i ucałował go” (Łk 15, 20). Dokładnie te same uczucia stały się udziałem bohatera innej przypowieści, anonimowego Samarytanina, który na widok pobitego, leżącego na drodze człowieka „wzruszył się głęboko (esplagchnísthê), podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go” (Łk 10, 33-34). Wreszcie sam Jezus, spotykając kondukt żałobny przed bramą miasta Nain, na widok wdowy opłakującej swego jedynego syna „użalił się nad nią (esplagchnísthê) i rzekł do niej: «Nie płacz!» Potem przystąpił, dotknął się mar (…) i rzekł: «Młodzieńcze, tobie mówię wstań!» Zmarły usiadł i zaczął mówić, a on oddał go jego matce” (Łk 7, 13-15).

W każdej z tych relacji Łukasz oddaje uczucie głębokiego wzruszenia przy pomocy czasownika esplagchnísthein, wywodzącego się od rzeczownika splágchnon, oznaczającego wnętrzności, śledzionę, serce, ale także głębokie wzruszenie i miłość. Języki starożytne często wyrażają ludzkie emocje terminami o rodowodzie „somatycznym” – robią to z braku odpowiednich pojęć abstrakcyjnych, ale niekiedy chodzi o świadomy wybór autora, dążącego do określonej ekspresji. Wszystko wskazuje na to, że Łukasz tak właśnie postępuje. We właściwy sobie sposób relacjonuje stany emocjonalne, które stały się udziałem wybaczającego ojca, miłosiernego Samarytanina i samego Jezusa. Łukasz najprawdopodobniej chce nam powiedzieć, że nie chodzi tu tylko o litość ani o głębokie wzruszenie, ale raczej o taki stan ludzkiego ducha, w którym „poruszają się w człowieku wszystkie wnętrzności”. Bardzo możliwe, że Łukasz chce w ten sposób zachować nastrój przekazu ustnego, jaki otrzymał od Apostołów, którzy na co dzień posługiwali się językiem aramejskim, blisko spokrewnionym z językiem Tory i Proroków. Tam prorok Jeremiasz ujmuje prawdę o Bożym miłosierdziu w bardzo sugestywny sposób, zapisując ją w formie skargi wypowiadanej przez samego Boga: “Czy Efraim nie jest dla Mnie drogim synem lub wybranym dzieckiem? Ilekroć bowiem się zwracam przeciw niemu, nieustannie go wspominam. Dlatego skłaniają się ku niemu moje wnętrzności; muszę mu okazać miłosierdzie! – mówi wyrocznia Pana” (Jr 31, 20).

Wobec ludzkiej krzywdy zmysły okazują się „mądrzejsze” niż chłodna, rozumowa kalkulacja. To one podpowiadają nam jak reagować na cudze nieszczęście, śmierć, upokorzenie. We wnętrzu kogoś, kto jest świadkiem tych tragedii, zachodzi jakaś nagła zmiana, coś zaczyna się dziać, jakby niezależnie od jego woli, ale zarazem w sposób wykluczający obojętność. Świadek odczuwa pewien wewnętrzny nakaz. Gdyby teraz nadal chciał pozostać obojętnym, musiałby zaprzeczyć samemu sobie. Ale iść za głosem serca także nie jest łatwo. Ruch wrodzonej empatii, to samoistne „poruszenie wszystkich wnętrzności” wcale nie jest przyjemne, angażuje całą osobę i przynosi ból, przed którym nie sposób uciec.

Ponieważ miłosierdzie jest tak głęboko wpisane w naszą naturę, dlatego spełnianie nakazów miłosierdzia także domaga się zaangażowania całej naszej natury, wszystkiego czym jesteśmy i co posiadamy. Miłosierny Samarytan zawiózł pobitego człowieka do gospody, tam „wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał” (Łk 10:35). Ojciec witający marnotrawnego syna woła do sług: ”Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się…” (Łk 15, 22-23).

Miłosierdzie kosztuje, ale nieporównanie więcej daje w zamian. Radość płynąca z pełnienia dzieł miłosierdzia przemienia nawet postronnych. W chwilę po tym, jak Jezus wskrzesił młodzieńca z Nain „wszystkich ogarnął strach”, ale już po chwili „wielbili Boga i mówili: Wielki prorok powstał wśród nas, i Bóg łaskawie nawiedził lud swój”, a wieść o cudownym wskrzeszeniu „rozeszła się po całej Judei i po całej okolicy” (por. Łk 7, 16-17). Po powrocie syna marnotrawnego do domu jego brat „rozgniewał się i nie chciał wejść”, ale wnet wyszedł do niego ojciec i zaczął mu tłumaczyć: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. Trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął a odnalazł się” (Łk 15, 31-32). Pasterz, który znajduje zaginioną owcę, „kadzie ją na ramiona swoje, radując się. A przyszedłszy do domu, zwołuje przyjaciół, i sąsiadów, mówiąc im: Radujcie się ze mną; bom znalazł owcę, która była zginęła” (Łuk 15, 5-6). Chrystus podkreśla, że ta radość ma charakter uniwersalny: „Powiadam wam, że taka będzie radość w niebie nad jednym grzesznikiem pokutującym, więcej niż nad dziewięćdziesiąt i dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują pokuty” (Łk 15, 7).

Błogosławieni miłosierni

Czy ideały Ewangelii można przełożyć na rzeczywistość społeczną? Wydaje się, że w naszych warunkach jest to po prostu konieczne. Po kilkunastu latach budowy nowej Rzeczpospolitej wielu z nas doświadcza rozczarowania. Z jednej strony, widzimy, że wielu ideałów nie udało się nam zrealizować, z drugiej zaś strony, odnosimy wrażenie, że pewne zasoby społeczne uległy wyczerpaniu, zaś w postawach ludzkich i w funkcjonowaniu wielu instytucji pojawiły się przywary, które, jak się nam wydawało, z chwilą upadku komunizmu powinny były definitywnie zniknąć. Przesilenie jest faktem. Mówią o nim wskaźniki ekonomiczne, a także nastroje społeczne znajdujące swój coraz bardziej gwałtowny wyraz w kolejnych wyborach politycznych. Bardzo możliwe zatem, że to, co osiągnęliśmy do tej pory, w jakimś stopniu było wynikiem działań spontanicznych oraz pragnień i tęsknot, których sami do końca nie rozumieliśmy. Lata komunizmu spotęgowały nas wiele dążeń, które po roku 1989 znalazły ona swój wyraz w postaci ogromnej liczby inicjatyw we wszystkich dziedzinach życia, ale dzisiaj to już nie wystarczy. Dzisiaj potrzeba nam świadomej pracy i dojrzałego współdziałania na forum publicznym, w zakładzie pracy, uczelni, szkole, mieście i gminie. Takie wymagania stawia przed nami globalna gospodarka, po prostu dzisiejszy świat.

Musimy zatem zdecydowanie udoskonalić naszą pokomunistyczną rzeczywistość. Potrzebne są nam zatem zmiany natury kulturowej, a nie tylko nowe technologie zarządzania czy nowe inwestycje kapitałowe. Nie możemy jednak oglądać się wyłącznie na liderów życia publicznego. Sami musimy się wziąć do pracy. W gospodarce opartej na wiedzy rozwiązania ”odgórne” są zresztą z reguły mało skuteczne, bo tzw. źródła innowacji występują tu w rozproszeniu, a nawet konkurują ze sobą. Zmienia się także funkcja wszystkich instytucji publicznych, łącznie z urzędami państwowymi, które z roli głównego inwestora i stratega stają się koordynatorem i gwarantem standardów. Potencjalnym źródłem innowacji staje się natomiast każde przedsiębiorstwo, każda grupa środowiskowa i niemal każdy pracownik, który w związku z tym musi być lepiej niż kiedyś wykształcony, a przede wszystkim dobrze przygotowany do pracy zespołowej.

Polska i inne kraje dawnego reżymu mają ogromne braki w tym względzie. Aby im sprostać, musimy skupić się na tym, co najważniejsze, czyli na kulturze i edukacji. W tym kontekście papieskie wezwanie do miłosierdzia brzmi bardzo aktualnie. Przestaje być tylko apelem skierowanym do wspólnoty religijnej, a staje się ważnym głosem w debacie cywilizacyjnej. Mówi o wartościach, których potrzebują rynek i demokracja, a których zarazem nie potrafią wytworzyć. Wskazując na osoby takie jak biskup Zygmunt Szczęsny Feliński, ks. Jan Balicki, o. Jan Beyzym SJ, czy siostra Sancja Szymkowiak, papież uprzytamnia nam, że nie jesteśmy tylko „wschodzącym rynkiem” ani „dojrzewającą demokracją”, ale w jakiejś mierze jesteśmy już społeczeństwem dojrzałym, wolnym, zdolnym przezwyciężyć patologie społeczne i zacofanie technologiczne. Problem jednak w tym, że ta dojrzałość wciąż nie znajduje wśród nas swojego pełnego wyrazu. Brak nam umiejętności skutecznego upowszechniania dojrzałych postaw obywatelskich, a ponadto brak nam osobistego zaangażowania społecznego, na podstawie którego każdy z nas mógłby się przekonać, że bezinteresowna praca dla innych jest warunkiem udanego życia.

Siła postaciowania

Cyprian Kamil Norwid nazywał wyobraźnię „siłą postaciowania”. W Promethidionie pisał, że „narodowy artysta organizuje wyobraźnię”, tak jak „polityk narodowy organizuje siły stanu”. Dla Norwida tym artystą był przede wszystkim Chopin, który najpełniej wyraził polskiego ducha przez „podnoszenie ludowych natchnień do potęgi przenikającej i ogarniającej Ludzkość całą” (Promethidion, Epilog, V).

Wyobraźnia potrzebuje zatem możliwości wyrazu i stałej pracy, bo tylko dzięki nim jest prawdziwą „siłą postaciowania” nadającą kształt otaczającemu nas światu. Aby jednak mogła czynić możliwe rzeczywistym, musi objąć także to, co „ludowe i pospolite”, a więc zwyczajną ludzką biedę. Jeśli tego nie zrobi, to zostanie pokonana przez swoich odwiecznych wrogów – lenistwo, zakłamanie, indyferentyzm. Społeczeństwo o chorej wyobraźni traci wolność i przestaje być kreatywne. Nie wystarcza mu sił nawet na to, żeby konsumować. Dlatego:

1. Wyobraźnia miłosierdzia domaga się od nas nowego języka publicznej debaty. Język, jaki odziedziczyliśmy po okresie komunizmu i wielkoprzemysłowej gospodarki, powstał na użytek wystąpień na partyjnym wiecu i nie przystaje do problemów naszego czasu. Wciąż jest zbyt silnie nacechowany patosem, ideologią i skłonnością do stosowania kategorii zbiorowych. Język ten nie potrafi wyrazić dramatu jednostki, wyartykułować jej stanów emocjonalnych ani tego, co wzniosłe. Potrzeba nam zatem nowego, funkcjonalnego społecznie języka, zdolnego przekazać prawdę o człowieku współczesnym, jego wartościach i dramatach, a zarazem otwartego na opinie krytyczne, zdolnego do podjęcia dojrzałej debaty. Za stworzenie takiego języka odpowiedzialni są przede wszystkim ludzie kultury, a równie wiele zależy tu także od polityków, dziennikarzy i innych osób zabierający głos na forum publicznym.

2. Instytucje publiczne muszą służyć obywatelom i być im przyjazne. Mimo wielu prac reformatorskich usługi publiczne w Polsce są wciąż mało wydajne i mało elastyczne, a nadto podatne na korupcję. Wszystko to sprawia, że koszty obsługi prawnej i administracyjnej obywatela w Polsce są wciąż bardzo wysokie. Podobnie jest z kosztami pracy i kosztami inwestycji. Doświadczenia wielu krajów uczą jednak, że z korupcją i biurokracją można skutecznie walczyć. Wiele w tym względzie mogą uczynić charyzmatyczni przywódcy polityczni i działacze społeczni, idzie bowiem o tworzenie nowych wzorców kulturowych, ale nie mniejsza rola przypada niezależnym instytutom badawczym, mediom i zrzeszeniom obywatelskim, niezastąpionym w piętnowaniu nadużyć oraz w formułowaniu alternatywnych ocen i rozwiązań dla bieżących problemów społecznych.

3. Media publiczne powinny lepiej dostosować swoją misję do potrzeb obywateli. W Polsce utarła się opinia, że media publiczne nie potrafią realizować swojej ustawowej misji, gdyż z jednej strony, zostały jednostronnie uwikłane w spory polityczne, zaś z drugiej strony, walczą o przetrwanie na ryku z mediami stricte komercyjnymi. Otwarcie mediów publicznych na typowe problemy społeczeństwa obywatelskiego mogłoby rozwiązać by ten dylemat, a jednocześnie przywrócić wiarygodność samym mediom. Dla osiągnięciu tego celu jest konieczna zmiana istniejącego prawa medialnego na takie, które umożliwiałoby realizację nowych typów działalności medialnej.[3] Ważniejsza jest jednak zmiana priorytetów oferowanego przekazu medialnego i dostosowanie go do rzeczywistych potrzeb społecznych.

4. W kształtowaniu wyobraźni miłosierdzia wyjątkowa rola przypada ruchom i stowarzyszeniom obywatelskim. Niezależnie od działalności jaką podejmują, każdy z nich powinien mieć również ambicję do szerszego oddziaływania w swoim środowisku. Ruchy i stowarzyszenia powinny zatem stać się pełnoprawnym partnerem władz państwowych wszystkich szczebli w realizacji zadań publicznych, stwarzając w ten sposób jakościową alternatywę na rynku usług. Powinny także starać się o możliwość oddziaływania na kulturę oraz prowadzić działalność edukacyjną, zwłaszcza o charakterze społecznym, która pomagałaby obywatelom korzystać z przysługujących im praw i instrumentów demokratycznego państwa.

5. Rozwijanie wyobraźni miłosierdzia kładzie nowe zadania przed wspólnotami religijnymi. Kościół w Polsce potrzebuje poważnej refleksji nas społecznym znaczeniem Ewangelii. Refleksja ta, prowadzona zarówno na płaszczyźnie akademickiej, jak i w codziennym duszpasterstwie, pomogłaby wiernym w integralnym przeżywaniu własnego powołania, a zarazem wzbogaciłaby życie publiczne kraju o nowe postawy i inspiracje. Prosta, bezrefleksyjna wiara z reguły nie oddziałuje twórczo na innych, a często sama podatna jest na ideologiczne wynaturzenia. Natomiast wiara „poszukująca zrozumienia” (św. Anzelm) jest podobna do ewangelicznego zaczynu. Dlatego potrzebne są takie działania duszpasterskie, które członkom wspólnot religijnych pomogą lepiej rozumieć otaczający świat i skuteczniej odpowiadać na jego potrzeby.

Siostra Faustyna Kowalska, wielka mistyczka i wizjonerka wyniesiona niedawno na ołtarze, zanotowała w swoim Dzienniczku frapujące zdanie: „Im większa nasza nędza, tym większe mamy prawo do miłosierdzia”. W kontekście dzisiejszych polskich bied i niedostatków brzmi ono bardzo optymistycznie, a zarazem zobowiązująco.

Wykład wygłoszony na seminarium zorganizowanym przez Instytut Społeczeństwa Obywatelskiego „Pro Publico Bono” w Pałacu Krzysztofory w Krakowie, 19 października 2002 r.

P r z y p i s y

2. Por. John L. McKenzie SJ, Dictionary of the Bible, London 1996 reprint, ss. 565-567.
3. Obecnie publiczne radio i telewizja działają na podstawie Ustawy o radiofonii i telewizji z dnia 29 grudnia 1992 r., która nadaje mediom publicznym status spółki akcyjnej.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code