Publicystyka

Dyskursy moralnego wykluczenia

Spread the love

Dyskursy moralnego wykluczenia

Tomasz P. Terlikowski

Pluralizujący się w błyskawicznym tempie polski świat debat publicystycznych przynajmniej w sferze dyskursów bynajmniej się nie unifikuje. A nawet przeciwnie współczesne dyskursy polityczno-moralne nie tylko są wzajemnie sprzeczne, ale coraz częściej wykluczająca. Przeciwnicy czy oponenci, mimo rytualnych zapewnień o wzajemnym szacunku, nie tylko się zazwyczaj nie słuchają, ale często nie są w stanie nawet się zrozumieć. Języki, metafizyki, antropologie czy podstawy moralności na tyle ich dzielą, że jakakolwiek dyskusja jest wykluczona. W efekcie zaś funkcjonujemy w światach alternatywnych z własnymi debatami, kodami i dyskusjami, a nawet fobiami, którymi inne grupy się nie zajmują, których nie chcą zrozumieć, a niekiedy wprost odrzucają. I właśnie dlatego (choć nie tylko) konserwatyści zasadniczo nie bronią gejów, a feministki nie troszczą się o kryzys rodziny. Bo o pewnych rzeczach się nie mówi, by nie dać amunicji wrogowi w wojnie kulturowej.

Światy alternatywne

Nawet pobieżny rzut oka na toczącą się debatę, tak kościelną jak i świecką, pozwala dostrzec wyraźnie zakreślone granice między poszczególnymi światami. Konserwatyści zajmują się przede wszystkim (zresztą podobnie jak tęczowa lewica) kwestiami światopoglądowymi: homoseksualizmem, aborcją, eutanazją, ale także pamięcią i polityką historyczną. Liberałowie, także ci konserwatywni, po podobne tematy sięgają już niechętnie. Według nich najistotniejsza w dyskursie publicznym jest gospodarka, inne zaś problemy są albo zastępcze, albo niebezpieczne, albo w istocie mogą być rozwiązane przez wolny rynek, jeśli tylko będziemy chcieli mu się poddać. Liberalna lewica, choć w kwestiach światopoglądowych ma zainteresowania podobne do konserwatywnej prawicy, zupełnie nie zajmuje się rodziną czy tradycją, uznając je za nieważne elementy fałszywych tożsamości, którą trzeba raczej odrzucić niż wzmacniać debatowaniem nad nią.

Granice wyznaczone są zresztą nie tylko przez tematy, ale także język, cytowanych myślicieli czy zakładaną metafizykę. Pojawiające się w tekście słowo „prawda”, „piękno” czy „dobro” pozwala, w zasadzie bez pudła, rozpoznać w autorze konserwatystę i/lub katolika. Odwoływanie się do tożsamości kulturowych czy teorii ewolucji zwykle (poza przypadkiem znakomitej publicystyki abp Józefa Życińskiego) jasno sytuuje publicystę po lewej stronie debaty. Cytowanie Arystotelesa to domena prawicy, a Maksa Webera, Lyotarda czy Derridy – liberalnej lewicy. Wymiana ciosów, wzajemnych aluzji nie prowadzi więc do niczego, bo jej uczestnicy się po prostu nie widzą i nie słyszą.

Podobnie zarysowane, choć na nieco innym tle, granice dostrzec można w debatach kościelno-religijnych. Tu także każda z grup ma swoje zainteresowania, problemy i wizje świata. Zwolennicy Radia Maryja nie rozumieją jego przeciwników, ekumeniści z trudem są w stanie pojąć tradycjonalistów, a „dzieci Soboru” mieszkańców „wysp ortodoksji radykalnej”. I znów, jak poprzednio, różnice sięgają głęboko w sferę języka, lektur czy filozoficznych fascynacji. Każda ze stron ma własne autorytety, własne interpretacje klasyków, a niekiedy nawet (jak w przypadku najlepiej uformowanego świata alternatywnego Radia Maryja) własne uczelnie, księgarnie i własnych nieobecnych, gdzie indziej publicystów i pisarzy. Najmocniej widać to jednak w doborze tematów, na jakie się dyskutuje. Powracanie do historii, mówienie o kard. Stefanie Wyszyński – zazwyczaj wskazuje na zwolenników ojca dyrektora, wspominanie o potrzebie pogłębienia dialogu – to język modernistów czy ekumenistów, zaś słowna zbitka „piękna liturgia” zazwyczaj stosowane jest przez tradycjonalistów z kręgu Bractwa Kapłańskiego św. Piotra.

Tę wzajemną nieprzystawalność dyskursów, a niekiedy ich wzajemne ekskomunikowanie się z przestrzeni publicznej, pokazać można na przykładzie kilku tematów dzielących ostatnio społeczeństwo i Kościół: sprawy ojca (w zasadzie już eks-ojca) Obirka, Radia. W każdej z tych debat, jak na dłoni dostrzec można, niemożność rzeczywistego dialogu, brak porozumienia czy wręcz ontyczny dystans, który prowadzi do wykluczenia oponentów albo z Kościoła, albo przynajmniej ze świata wartościowej debaty.

Dyskurs monologów

Rozpocznę od debaty wokół wywiadu-rzeki ze Stanisławem Obirkiem. Książka ta, choć napisana irytującym językiem, pełna obraźliwych dla innych sformułowań, a także intelektualnych płycizn miała szansę stać się punktem wyjścia poważnej dyskusji nad stanem polskiego katolicyzmu, lustracji w Kościele czy granic kontestacji. Można na to było mieć nadzieję, tym bardziej, że do debaty stanęli ludzie ze wszystkich stron kościelnej ekumeny: abp Józef Życiński dyskutował tu z Pawłem Milcarkiem, Jarosławem Makowskim i samym eks-jezuitą. Takie publicystyczne mogło się stać ważnym namysłem nad rzeczywistością Kościoła. Rozmówcy prezentują sprzeczne (choć także uzupełniające się) szkoły myślenia o wierze, Bogu i chrześcijaństwie. Są znakomitymi fachowcami i potrafią rozmawiać z kulturą słowa. Dla obu Kościół jest wartością i obaj chcą go udoskonalać. Niestety tym razem do prawdziwej rozmowy nie doszło. Panowie się nie usłyszeli, nie pozwolili dotrzeć rozumowaniu drugiego do siebie. Skupili się na powierzchownej polemice, a nie na prawdziwym dialogu. Ten ostatni bowiem, jak wskazywał przed laty w rozmowie właśnie ze Stanisławem Obirkiem, rabin Byron L. Sherwin, zakłada przede wszystkim słuchanie. „Prawdę powiedziawszy, w dialogu nie chodzi o dojście do porozumienia, lecz o zrozumienie drugiego i o zrozumienie tego, z czym się dyskutuje” – tłumaczył rabin. I właśnie wsłuchania się w argumenty drugiej strony, ba – nawet przyjęcia, że druga strona ma jakieś argumenty czy pytania, które mogą być interesujące – w polemice Milcarka i Obirka zabrakło. Panowie pozostali głusi na siebie nawzajem, niezdolni do słuchania i rozmowy.

Milcarek zresztą wcale nie krył, że rozmawiać z Obirkiem nie ma zamiaru. Jego poglądy są destrukcyjne – stwierdza – a jedyną ich zaletą jest „szczerość i wyrazistość”. „Dzięki niej polscy czytelnicy mogą zetknąć się z pewnym posoborowym kanonem krytyki i pewną postawą modernistyczną, która tu została podana w stanie, rzekłbym, ciekłokrystalicznym” – stwierdza redaktor naczelny „Christianitas”. Ten „ciekłokrystaliczny” stan poglądów Obirka jest jednak raczej efektem specyficznej lektury, niż ich immanentną cechą. Milcarek bowiem tak dobiera cytaty z książki „Przed Bogiem”, i tak je przycina, by z wielobiegunowego, niekiedy wewnętrznie sprzecznego, a przede wszystkim będącego wyrazem licznych wątpliwości myślenia Obirka wybrać wyłącznie to, co potwierdza opinię o destrukcyjności jego myślenia. Pozbawia je, przy tym, wszystkich znaków zapytania, których eks-jezuita nie skąpi. W efekcie otrzymujemy obraz eks-księdza, który odrzuca Bóstwo Chrystusa, uznaje podział na wiarę i niewiarę za nieistotny, chce oczyszczać doktrynę ze wszystkich naleciałości i tworzyć w miejsce chrześcijaństwa język uniwersalny. Obraz, który po przeczytaniu omawianej przez Milcarka książki Obirka, rozsypuje się w drobnym mak.

Metoda lektury przyjęta przez Milcarka nie jest jednak przypadkowa. Tylko ona pozwala stworzyć z myślenia eks-jezuity spójny system, z którym można swobodnie polemizować i przedstawiać go jako wspólny wszystkim katolikom otwartym na reformy Soboru Watykańskiego II. „Obirek – stwierdza redaktor naczelny „Christianitas” – jest po prostu bardziej impertynencki niż inni współpracownicy Tygodnika Powszechnego czy Więzi”. Jednak jego myślenie niczym istotnym od myślenia tych ostatnich się nie różni. Oni także – zdaje się sugerować Milcarek – są na krawędzi porzucenia prawdziwego Kościoła i próby budowania nowego.

A przecież w wywiadzie-rzece ze Stanisławem Obirkiem, z którym tak zdecydowanie polemizuje Milcarek, znajdują się pytania, których we współczesnej debacie teologicznej pomijać czy lekceważyć nie można. Przykładem jest kwestia stosunku Kościoła do judaizmu i Żydów i pytań, jakie rodzi, także dla katolików, Szoah, powstanie państwa Izrael i trwanie judaizmu. Obirek rozważając te kwestie unika jednoznacznych stwierdzeń. Często też w miejsce swoich pytań i wątpliwości stawia głębokie pytania innych. I tak, gdy rozważa pyta się o potrzebę nawracania Żydów na chrześcijaństwo, milknie i cytuje jednego z najwybitniejszych teologów żydowskich XX wieku Abrahama J. Heschela: „Czy naprawdę jest wolą Boga, aby na świecie nie było żadnych wyznawców judaizmu? Czy byłoby to istotnie zwycięstwo, gdyby nikt już nie wyjmował z Arki zwojów Tory, gdyby nikt już nie czytał jej w synagodze (…)? Czy świat bez Żydów byłby rzeczywiście światem ad maiorem Dei gloriam?”.

Pytania te jednak, i tu dochodzimy do istoty naszej dyskusji, nie mieszczą się w świecie myślowym polskiego tradycjonalisty. Petrystów kwestia dialogu międzyreligijnego, ekumenizmu czy pluralizmu religijnego nie interesuje. Hick, Dupuis czy Hryniewicz nie wchodzą w zakres ich lektur, a jeśli – to tylko jako przykłady niszczycielskiej siły modernizmu czy odrzucenia tradycyjnych wersji doktryny katolickiej. Milcarek w przedstawianej debacie wprost stwierdza, że wszystkie te pytania i problemy, nad którymi głowią się od lat najtęższe głowy teologicznej, w tym sam Benedykt XVI, są tylko skutkiem przekonania, iż „Sobór Watykański II przeciął dzieje Kościoła na pół”. A przecież bez tych pytań nie ma współczesnej teologii, a nawet więcej nie można być chrześcijaninem dziś nie stawiając ich. Chrześcijaństwa nie można sprowadzać, jak to niestety często w swoim kwartalniku czyni Milcarek, do głębokich i pięknych, ale jednak średniowiecznych formuł filozofii i teologii scholastycznej czy do trydenckiej liturgii i jej znaków.

Inna rzecz, że Obirek także nie prezentuje innego rodzaju dyskursu. Także on zamknął się na słuchanie i w miejsce dialogu proponuje monolog. Autentyczną troskę Milcarka o wierność Tradycji katolickiej, o integralność wiary czy dogmatyczną czystość doktryny – Obirek traktuje jako wezwanie do intelektualnej przemocy: „wątpliwości i namysł rzadko prowadziły do wykluczania i zbrojnych konfliktów, czego niestety nie można powiedzieć w przypadku pewnych siebie racji, nawet jeśli były formułowane w najszczytniejszych zamiarach”. A zatem samo zastosowanie terminu Prawda (w rozumieniu fundamentalistycznym, to znaczy uznającym nie tylko, że prawda istnieje, ale także, że człowiek w jakiejś formie może do niej dotrzeć) jest oznaką intelektualnego faszyzmu, który nieuchronnie prowadzić ma do Kołymy i Auschwitz…

Świat ojca dyrektora

Wykluczające się wzajemnie ze sfery dyskursu publicznego stanowiska dostrzec można także wyraźnie wokół dyskusji nad przyszłością i programem Radia Maryja. I tu z obu stron padają najcięższe zarzuty, a adwersarza wzajemnie się nie słyszą. Tu zresztą wprost można już mówić o różnych światach czy niemal różnych Kościołach (ujmując rzecz czysto socjologicznie), w których funkcjonują zwolennicy i przeciwnicy ojca Rydzyka. Imperium ojca Rydzyka to bowiem nie tylko radio, ale też telewizja, kwartalnik, tygodnik, dziennik, sieć własnych księgarni, ruch społeczny, organizacje formacyjne dla dzieci i młodzieży oraz grupa oddanych intelektualistów. Już samo to wyliczenie uświadamia, że toruńska rozgłośnia jest gotowa do stworzenia alternatywnego świata, które mieszkańcy odrzucą zepsucie i nieczystość świata i Kościoła liberalnego. Ten świat posługuje się językiem, kodami kulturowymi, których przeciętny nie-wyznawca ojca Tadeusza Rydzyka po prostu nie rozumie. Ich wizja historii, religii czy polskiej współczesności różni się radykalnie od tego, co myślą przeciętni Polacy.

Dostrzec to można było doskonale przy okazji wielkich narodowych debat na temat bohaterów, poetów czy moralistów. Gdy umierał ks. Józef Tischner Polska zamarła. Wszystkie media na czołówkach informowały o tym zgonie. Wszystkie poza „Naszym Dziennikiem”, który informację tę podał w dziele informacje krótkie na siódmej czy ósmej stronie. Po śmierci Czesława Miłosza media pisały o jego wielkości, znaczeniu dla polskiej kultury, a hierarchowie zapewniali o konieczności jego unieśmiertelnienia poprzez pochowanie go na krakowskiej Skałce. I nagle w tej pełnej podniosłości atmosferze zaatakowały media związane z ojcem Tadeuszem Rydzykiem, sugerując, że Miłosz jako zdrajca, marny patriota i do tego Litwin nie powinien być tam pochowany. Z szoku wywołanego tymi wydarzeniami dość szybko się otrząśnięto, ale jedno pozostaje pewne: dwie Polski są faktem jak najbardziej rzeczywistym. A ostatnia łącząca je osoba, czyli Jan Paweł II, odszedł rok temu.

Te dwie Polski najbardziej różnicuje stosunek do samego założyciela Radia Maryja. Dla Polski głównego nurtu, liberalnej lub konserwatywnej, wierzącej lub niewierzącej, ale pogodzonej z III RP – ojciec Rydzyk jest obiektem nieustannych żartów, niewybrednych komiksów i źle ukrywanej niechęci. Setki stron internetowych poświęcono wyłącznie ośmieszeniu tego, który wielu wydaje się symbolem najgorszych cech Polaków i polskiego katolicyzmu. Dla słuchaczy Radia Maryja nie ma to jednak najmniejszego znaczenia. Dla nich kontrowersyjny redemptorysta jest bowiem liderem, symbolem prawdziwego patriotyzmu, a niekiedy prawdziwym guru. Podczas publicznym spotkań tłumy starszych pań z kwiatami i pieśnią na ustach wręcz spija z ust zakonnika każde słowo. I wita go jak nastolatki witają rockowych idoli.

Ta asymetryczność podejść ma zresztą bardzo prosty powód. Słuchacze Radia Maryja po prostu nie muszą i nie słuchają przeciwników ojca dyrektora. Oni funkcjonują w zupełnie osobnym świecie. Mają swoje księgarnie, z których wyrzuca się książki autorów, którzy publicznie krytykują Radio Maryja (taki los spotkał także moje skromne publikacje), mają swoich proboszczów, którzy złego słowa nie dadzą powiedzieć na kontrowersyjnego redemptoryste, a także biskupów, którzy – jak Antoni Pacyfik Dydycz – są w stanie pokrętną logiką – wyjaśnić, że papieska krytyka Radia Maryja w istocie odnosiła się do antykatolickich i antypolskich rozgłośni świeckich, ze szczególnym uwzględnieniem Radia Zet, ewentualnie „Tygodnika Powszechnego”. Inna rzecz, że mieszkańcy świata anty-rydzykowego też nie są inni. Nieczęsto można od nich usłyszeć, że siła ojca Rydzyka polega na tym, że sięga on do realnie istniejących problemów, że jego medium jest wyrazem rzeczywistych problemów, które dręczą sporą część społeczeństwa.

Ekskomunikować oponentów

Wszystko to niestety pokazuje (a przykłady z dziedziny polityki czy społecznej publicystyki jedynie to potwierdzają), że wojowników mamy pod dostatkiem. Z jednej strony są to bojowniczki o prawa kobiet, o eutanazję, aborcję, o prawa gejów; z drugiej za obrońcy wiary, moralności przed agresją lobby homoseksualnego, przed liberalnym rozkładem itd. Z jednej obrońcy, niekiedy ślepi na symboliczne znaczenie dopuszczenia do rządu przestępcy, wizji IV RP, z drugiej jej agresywni przeciwnicy, którzy w konserwatywnym dyskursie braci Kaczyńskich dostrzegają powrót do języka „katolickiego państwa narodu polskiego itd. itp. Obu stronom nie brakuje harcowników, którzy w słusznej sprawie skrzyżują miecze, mając świadomość, że są na sprawiedliwej wojnie cywilizacji i kultur czy wizji państwa. W tym świecie harcowników brakuje wciąż jednak poważnych analityków, których od doraźnej gry politycznej czy publicystycznej bardziej będzie zależeć na prawdzie czy choćby adekwatnym opisie rzeczywistości.

W efekcie o pewnych sprawach się w pewnych środowiskach nie mówi. Jeśli jest się wojownikiem prawicy, nie wspomina o homofobii, równouprawnieniu kobiet czy ich dyskryminacji, nie wspomina się o przeszłości wicepremiera Leppera, ani problemach z określeniem poglądów wicepremiera Giertychja. Nie mówi się o tym, bo jeszcze ktoś posądziłby go, że jest zdrajcą, lewakiem, postmodernistą, łże-elitą, salonem albo – co już absolutnie nie daj Boże – homosiem, femi-nazistą czy w najlepszym razie homokonserwatystą. Nie mówi dlatego, że działa, myśli i pisze w trakcie wojny (wprawdzie kultur, ale zawsze), a na wojnie jak to na wojnie – o pewnych kwestiach mówić nie należy, bo to osłabia morale we własnych szeregach, niuansuje odpowiedzialność, zaciemnia jednoznaczność obozów. Nie płacze się nad różą, gdy płoną lasy.

Podobnie jest zresztą z bojownikami strony przeciwnej. Im słowa o kryzysie rodziny, problemach z biologiczną tożsamością czy potrzebie wychowania do odpowiedzialnej miłości też z trudem przechodzą przez gardło. Łatwiej im opowiadać o konieczności legalizacji aborcji czy refundacji kosztów środków antykoncepcyjnych niż dramatycznym spadku liczby urodzin, a wzroście rozwodów. Magdalena Środa, gdy w „Życiu Warszawy” przed 3 maja podjęła problem patriotyzmu i jego rozumienia, zamiast przedstawić niezwykle interesujące rozważania nad potrzebą tożsamości, których autorami są myśliciele zachodniej lewicy, np. Michael Walzer czy Anthony Giddens, skupiła się na udowadnianiu, że patriotyzm oznaczać powinien w istocie tolerancję, a na 3 maja w imię prawdziwego patriotyzmu pokochać powinniśmy geja i komunistę… Pomijając już absurdalność takich propozycji, nie sposób nie dostrzec, że taka dyskusja nad istotnym dla pewnych środowisk tematem jest w istocie ucieczką od stawianych przez nich problemów.

Taka sytuacja sprawia, niestety, że pewne debaty zostają bezsensownie zawłaszczone przez jedną ze stron. No bo w zasadzie dlaczego konserwatywni politycy nie zaapelowali o natychmiastowe odwołanie Zbigniewa Lesienia? Jego mianowanie na przewodniczącego Rady Programowej Wrocławskiego Ośrodka Telewizyjnego niemal zbiegło się z wyrokiem skazującym go za molestowanie seksualne aktorek w Teatrze Współczesnym. Czy milczeli dlatego, że ta sfera jest zarezerwowana dla feministek? Albo dlaczego nikt z prawej strony nie zaprotestował po Paradzie Normalności, w trakcie której europoseł LPR wzywał do delegalizacji organizacji gejowskich i zwalniania homoseksualistów z pracy? To przecież w końcu już nie kwestia jakichś przyszłych praw, ale dość fundamentalnego prawa do wolności. I nic, cisza. Jakby nikt z tej strony nie słyszał słów jednego z uczestników manifestacji, który z głupawym uśmiechem sugerował, że Hitlerowi udało się załatwić kwestię homoseksualistów. Albo z drugiej strony, dlaczego feministki czy lewicowcy milczą, gdy konserwatyści walczą o dobre imię Polski, wytaczając procesy dziennikarzom stosujących zbitkę słowną „polskie obozy koncentracyjne”? Zapewne dlatego, że to nie wchodzi z zakres ich walki, nie dotyka ich języka, nie ma z nimi nic wspólnego…

A szkoda. Bo Polska, jak nigdy dotąd potrzebuje autentycznej dyskusji, pełnego dialogu. Ten zaś oznaczać musi, jak wskazywał przed laty w rozmowie właśnie ze Stanisławem Obirkiem, rabin Byron L. Sherwin, przede wszystkim słuchanie. „Prawdę powiedziawszy, w dialogu nie chodzi o dojście do porozumienia, lecz o zrozumienie drugiego i o zrozumienie tego, z czym się dyskutuje” – tłumaczył rabin. I właśnie wsłuchania się w argumenty drugiej strony, ba – nawet przyjęcia, że druga strona ma jakieś argumenty czy pytania, które mogą być interesujące wciąż w naszych dyskusjach brakuje. Są one wzajemnie wykluczającymi się monologami. Monologami, które niekiedy eskomunikują oponentów ze sfery sensownej debaty.

Publikujemy za uprzejma zgodą Autora

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code