Pytania o sens

Przecież to jest umieralnia

Spread the love

Myśli przy końcu drogi

Przecież to jest umieralnia

Wojciech Szczawiński

— Czego tatuś chce? – pani Lucyna pochyla się nad łóżkiem i przystawia ucho niemal do samych ust pana Jerzego. – Jeszcze raz tatuś powie. Nie słyszę… Aaa… Galaretkę tatuś by zjadł. Nie kupiłam dzisiaj galaretki. Musi tatuś poczekać.

— Skoczę do sklepu i kupię – odzywa się wolontariusz Marek, który od kilku minut stoi w pokoju pana Jerzego. – Nie ma problemu. Pani ojciec to taki fajny chłop. Wczoraj, kiedy do niego przyszedłem, uśmiechnął się i podniósł rękę, żeby się przywitać. Poznał mnie od razu.

— No tak – przytakuje pani Lucyna, poprawiając poduszkę pod siwą głową chorego. – Tata jest niezwykle kulturalnym człowiekiem, był architektem. Siły go teraz opuściły, ale umysł nadal ma sprawny. Codziennie chce, żeby mu gazety czytać…

— Co robimy z tą galaretką? – Marek wchodzi w jej zdanie.
— Krępuję się prosić pana – odpowiada kobieta. – Tata tak bardzo lubi galaretkę. Tymczasem ja jestem potwornie zmęczona. Dzielę życie pomiędzy pracę i pobyty w hospicjum przy ojcu. Mam brata, ale on się nie kwapi, by opiekować się chorym. Kompletnie zapomniałam o kupnie galaretki.
— Pójdę po nią – uśmiecha się Marek. – Jaki to problem? Dla mnie żaden.

Pani Lucyna najwyraźniej nieco zawstydzona sięga do torebki.
— Bardzo będę panu zobowiązana – mówi. – Tylko proszę przeczytać na opakowaniu, czy ta galaretka w proszku nie zawiera żelatyny wołowej. Ciągle boję się tej choroby wściekłych krów. Tata musi się zdrowo odżywiać.

Irena, 46 lat, córka pacjenta hospicjum:

Rany boskie… Pan to widzi?! O czym tu mówić? Wstrętu doznaję, jak tutaj przychodzę. Ale cóż robić… Tyle nieszczęścia, tyle cierpienia. Chryste Panie… Można zwariować od samego patrzenia na tych ludzi. Normalne osoby w takim miejscu nie mogły by pracować. Przecież to jest umieralnia. Niech pan da mi spokój, nie chcę rozmawiać.

Julian, 63 lata, mąż pacjentki hospicjum:

Żona umarła pięknie, wyglądała jak anioł. Odeszła równie cudownie, jak żyła… Przepraszam, pan wybaczy… Ciągle się wzruszam, gdy o niej myślę, tamtą chwilę ciągle mam przed oczami…

Kiedy ze łzami w oczach siedziałem przy jej łóżku i patrzyłem przerażony, jak powoli gaśnie, usłyszałem jej spokojny szept: „Nie płacz, mój miły, ja tylko zasnę…”. A potem, kiedy już jej nie było, kiedy w dniu jej pogrzebu siedziałem samotnie w mieszkaniu i myślałem o naszym wspólnym, szczęśliwym życiu, przypomniałem sobie słowa Jezusa wypowiedziane do kobiet opłakujących śmierć Łazarza: – „On tylko śpi”. Wtedy zrozumiałem, że ona również tylko usnęła i kiedyś, podobnie jak Łazarz, przebudzi się, by być ze mną. Dziękowałem też Matce Boskiej za to, że mogłem być przy żonie do końca, wypełniając przysięgę złożoną trzydzieści pięć lat temu, kiedy jako nowożeńcy stanęliśmy przy ołtarzu.

Maria, 54 lata, córka pacjentki hospicjum:

Moja mamusia ma już prawie osiemdziesiąt lat. Nie może umrzeć. Czy naprawdę tak trudno to zrozumieć? Po prostu jest mi potrzebna. Same na tym świecie jesteśmy. Dzieci i męża nie mam. Na małżeństwo nigdy się nie zdecydowałam, chyba przez wzgląd na krzywdy, które ojciec mnie i mamusi wyrządził. Zostawił nas, kiedy byłam dzieckiem, więc całe swoje życie spędziłam z nią. Ale nie chcę mówić o ojcu. O zmarłych źle się nie mówi.

Jesteśmy z mamusią szalenie do siebie przywiązane. Wiem, że może wyzdrowieć dzięki panu doktorowi. On ma siłę i wiedzę, żeby ją wyleczyć. Niech pan sam powie. Przecież jeśli ktoś ukończył studia lekarskie, a nawet posiada tytuł doktora nauk medycznych, to wie, w jaki sposób ratuje się człowieka. Prawda?

Moja mamusia musi żyć. Tyle pięknych chwil spędziłyśmy razem. Trudno mi o tym opowiadać bez wzruszenia. Nigdy przed mamusią nie miałam tajemnic. Wiedziałam, że zawsze życzy mi dobrze i pragnie dla mnie szczęśliwego życia. Osoby, które ją znają, zawsze wyrażają się o niej z szacunkiem i podziwem. Tacy ludzie jak moja mamusia świętymi zostają, proszę pana, i sam papież wspomina w modlitwach ich imię. Ona wojnę przeżyła, śmierć ukochanych rodziców i wiele innych dramatów, a jednak ciągle uśmiecha się do świata, jakby aniołem była. Powiedziałam lekarzowi, że jeśli mamusia umrze, to ja również odbiorę sobie życie.

Marta, 25 lat, córka pacjentki hospicjum:

Niczego teraz nie czuję… Może tylko jakąś ulgę, że matki już nie ma i nie muszę się nią zajmować: słuchać jej rozkazów, krzyków, narzekań, ślęczeć przy niej całymi dniami…

Dla matki zawsze byłam zła, od dzieciństwa. Nawet wtedy, gdy podczas choroby otaczałam ją opieką… Dziwką mnie nazywała. Uwierzy pan? Własna matka tak do mnie mówiła! A przecież była inteligentną kobietą, studia skończyła. Nie okazywała mi też żadnej wdzięczności za to, że ją karmię i ślęczę przy niej całymi dniami, gdy ojca nie ma w domu. W jakimś sensie czuję się winna z powodu tego uczucia ulgi, jaką odczuwam. Powinnam przecież doznawać żalu, smutku, bo moja matka w końcu umarła. Nie ma jej – tej, która w bólach wydała mnie na świat. Ale niczego takiego we mnie nie ma. Jest tylko pustka.

Przez trzy ostatnie miesiące żyliśmy z ojcem w jakimś szaleństwie. On w firmie, a ja – w domu, przy matce. Na okrągło. Pieluchy, gary, lekarstwa i totalny terror psychiczny – męczarnia, która wydawała się nie mieć końca. Przez cały ten czas byłam jakby odrętwiała, kompletnie oderwana od normalnego życia, pozbawiona kontaktów towarzyskich. Taki stan, gdy wolny człowiek zmuszony jest żyć jak w więzieniu, nie jest przecież normalny. Kto tego nie przeżył, nie zrozumie. Myślałam, że zwariuję. Uświadamiałam sobie, że zajmuję się nią nie z miłości, ale wyłącznie z obowiązku. Im bardziej była niedołężna, tym wyraźniej zdawałam sobie sprawę, że swoją chorobą odbiera mi najpiękniejsze chwile życia, zmusza żebym w imię jej potrzeb wyrzekała się własnych. Kto jej dał takie prawo? Ja nie jestem siostrą miłosierdzia. Matka zresztą zawsze zachowywała się despotycznie wobec mnie, zupełnie inaczej niż ojciec. Nie dawała mi w życiu żadnego wyboru. Kontrolowała wszystko. Również znajomych, z którymi się spotykałam. Wobec niektórych zachowywała się tak ordynarnie, że było mi za nią wstyd. Dyrygowała mną nawet wtedy, gdy nie była już w stanie podnieść się z łóżka. Kiedy jej stan pogorszył się na tyle, że nie było mowy o dalszym pobycie w szpitalu, czułam nieustanny niepokój. Panicznie bałam się, że umrze wtedy, kiedy będziemy same w domu; że jeszcze w taki sposób mnie ukarze. Nie chciałam oglądać jej martwej twarzy, patrzeć na jej zwłoki. Często, przez uchylone drzwi, nasłuchiwałam, czy matka porusza się jeszcze, pojękuje albo daje inne oznaki życia. Ale z drugiej strony żyłam też w ciągłym napięciu, że za moment usłyszę jej krzyk, władcze nawoływanie, narzekanie na mnie. Ta kobieta była podła. Często mówiła: „Oj, ty nie masz dla mnie szacunku, nie masz delikatności, żeby zajmować się chorą matką”. Boże! Jak ona mogła nie widzieć mojego poświęcenia. Sama zasłużyła sobie na takie traktowanie. Jestem przecież młodą dziewczyną! Chcę cieszyć się życiem, bawić się, czerpać z niego pełnymi garściami! Potrzebuję normalnego życia!…

Widzi pan? Ja płaczę. Nie, nie dlatego, że moja matka umarła. Robię to ze złości na mój los. Pewnie myśli pan, że jestem wyrodną córką. Tak? No niech pan to powie wprost… Jakie to moje życie jest popierdolone! Wszyscy mnie tylko osądzają.

Roman, 58 lat, mąż pacjentki hospicjum:

Żałuję, iż nie powiedziałem żonie o tym, że umiera. Bardzo żałuję. Gdym ją wyjawił, wszystko, być może, wyglądałoby inaczej. Sądziłem jednak, że taka wiadomość kompletnie ją załamie. Prosiłem więc lekarzy, żeby nie informowali jej, jaka jest nasza rzeczywista sytuacja. Powtarzałem ciągle: „Jadziu, wyzdrowiejesz, uwierz mi”. A ona kiwała jedynie głową i uśmiechała się tak, jakby wierzyła w moje zapewnienia; jakby chciała mnie uspokoić. Teraz myślę, że od dawna czuła swoją śmierć. Wcześniej niż poinformowali mnie o tym lekarze. To ona nie chciała mówić mi o prawdziwym stanie swojej choroby, żebym się nie zamartwiał. O tym, że znała prawdę, powiedziała mi dopiero tuż przed odejściem do Nieba, gdy trzymałem ją za rękę… I teraz żałuję, bo myślę tak: jeśli oboje przyjęlibyśmy ten okrutny fakt wcześniej, dzielili się nim i niczego przed sobą nie ukrywali, podczas jej choroby, to te ostatnie dwa, trzy tygodnie moglibyśmy przeżyć zupełnie inaczej – być z nią w nieszczęściu bliżej, głębiej odczuwać jej obecność. Jestem o tym przekonany. Myśmy nigdy nie oszukiwali się wzajemnie. Dopiero zdarzył się ten pierwszy raz.

Kiedy żona rodziła nasze drugie dziecko było fatalnie. Śmierć groziła nie tylko noworodkowi, lecz także matce. Oboje mieliśmy tego świadomość. Ileż to pięknych chwil udało nam się wtedy wspólnie doświadczyć, doznać mocy miłości i zrozumienia, trwania obok siebie w bardzo trudnej chwili… Takiej jedności w prawdzie uświęconej sakramentem małżeństwa, takiej troski i czułości we wspólnym rozumieniu tego, co się dzieje… To wszystko jeszcze bardziej pogłębiło naszą więź. A teraz czuję się tak, jakbym opuścił moją Jadzię w jej ostatnich chwilach; jakby wzajemne oszukiwanie siebie rozdzieliło nas na ostatnim etapie wspólnej, wieloletniej drogi.

Marcin, 27 lat, wnuk pacjenta hospicjum:

Od miesiąca odwiedzam dziadka w hospicjum. Wspaniały z niego facet, podobnie zresztą jak mój ojciec. Za każdym razem, gdy przekraczam próg tej umieralni, nachodzi mnie myśl: po cholerę trudzić się w tym życiu, tyrać i pocić się albo robić setki rzeczy wbrew samemu sobie? Czy tylko dlatego, że takie normy są na świecie? Każde istnienie kończy się przecież podobnie. Jakie znaczenie ma sposób życia, to, kim człowiek jest, albo ile ma pieniędzy?

Wszystkich napuszonych dupków, polityków i innych takich drani chełpiących się swoją władzą trzeba by prowadzić do hospicjum. Kiedy zobaczyliby, jak się umiera, to albo by stąd przerażeni uciekli, albo kilka zwojów w ich mózgach odblokowałoby się raz na zawsze. Zmieniliby swoje podejście do życia. Ja sam, patrząc na to, co dzieje się w hospicjum, bardzo dużo się nauczyłem, ale nie potrafię tego wyrazić słowami.

Ireneusz, 48 lat, syn pacjentki hospicjum:

Przez dwa miesiące matka mieszkała z nami. Zajmowałem się nią wspólnie z żoną. Bardziej albo mniej sprawnie godziliśmy nasze obowiązki zawodowe z opieką nad nią. Z hospicjum nawiązaliśmy kontakt z chwilą, kiedy matka zamieszkała u nas po wyjściu ze szpitala. Wiedzieliśmy, że jej stan jest krytyczny. Przyjeżdżał do niej lekarz z hospicjum albo pielęgniarka. Opiekę miała stałą i niemal perfekcyjną. Ale mama długo mieszkała sama. Bardziej niż chorobę przeżywała chyba fakt, że los zmusił ją do opuszczenia własnego mieszkania. Widać było w jej oczach, że nie potrafi się z tym pogodzić. Starych drzew się przecież nie przesadza. Czuła się wśród nas nie najlepiej, obco. Tęskniła do własnych ścian, mebli, garnków, sąsiadek i widoku z okien swojego mieszkania. Mówiła o tym rzadko, ale wiedziałem, jak straszliwie jej tego brakuje. Skutek był taki, że mało z nami rozmawiała i niewiele jadła. Zmieniła się. Mówiła, że nie chce już żyć.

Zawsze z matką żyłem w zgodzie. Podobnie serdeczne stosunki miała z nią żona, nie mówiąc o naszych dwóch, dziesięcio- i dwunastoletnim, synach, których babcia wręcz ubóstwiała. Ale gdy zamieszkała u nas na stałe, radość z niej uciekła. Przestała się uśmiechać. Zrozumiałem, że matka zdała sobie sprawę, iż utraciła swoją wolność i niezależność. Przeszkadzało jej, że jest zdana na innych. Powiedziała mi pewnego wieczora: „Jestem jak dziki ptak zamknięty w złotej klatce. Modlę się, żebym jak najszybciej mogła ją opuścić i pofrunąć do nieba. Umieram już teraz, syneczku, bo to nie jest mój świat”. Czuła zresztą zmianę atmosfery w moim domu, bo opieka nad obłożnie chorym człowiekiem zmienia życie diametralnie. Wygląda to znacznie gorzej niż zajmowanie się noworodkiem. Z czasem wspólnie z żoną zdaliśmy sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie zapewnić mamie potrzebnej opieki. Dostawała nagłych bólów, wymiotowała, traciła przytomność i majaczyła. Ciągnęliśmy jednak ten koszmar, bo wiedziałem, że matka pragnie umrzeć w domu, tradycyjnie, pośród bliskich. Pochodziła z gór. Tam śmierć członka rodziny następowała zwykle w chałupie, wśród dzieci, wnuków, a nawet prawnucząt. Tak jest do dzisiaj. Tłumaczyłem to lekarzowi z hospicjum, który najprawdopodobniej znacznie wcześniej niż my widział, że z opieką radzimy sobie coraz gorzej. Aż nadszedł moment, kiedy oboje z żoną opadliśmy z sił. Człowiek nie jest bowiem maszyną. Musi też spać, pracować, jeść i opiekować się dziećmi, gdy są małe. Nie usprawiedliwiam się. Tłumaczę tylko, że warunki, w jakich moja matka dorastała, były inne.

Łatwo osądzać i potępiać kogoś za to, że własną matkę oddał do hospicjum, jeśli samemu nie przeszło się takiej gehenny. Żona jest psychicznie silniejsza ode mnie. Znosiła więc ten trud, pomimo że pracuje w sklepie w systemie dwuzmianowym. Ja natomiast wpadłem niemal w depresję. Ostatecznie po kilku rozmowach z lekarzem i psychologiem zdecydowaliśmy się oddać matkę do hospicjum. Dzisiaj wiem, że postąpiliśmy słusznie. Powinniśmy to zrobić znacznie wcześniej. W hospicjum moja mama cierpiała znacznie mniej. Przebywała tam przez dziesięć dni.

Mając za sobą to doświadczenie, powiedziałem żonie, że jeśli zachoruję kiedyś podobnie jak matka, chcę być natychmiast powierzony specjalistom w hospicjum. To są prawdziwi fachowcy. Pracownicy szpitali mogliby się od nich wiele nauczyć.

Katarzyna, 33 lata, córka pacjenta hospicjum:

Przez ostatnie lata odnosiłam wrażenie, że moje życie to pasmo nieszczęść. Nadwrażliwa chyba jestem. Trudno mi nawet mówić o tym wszystkim…

Przed trzema laty, nagle, nazajutrz po Dniu Matki, zmarła moja mama. Teraz – ojciec. Nie przypuszczałam, że tak się stanie. Rodzice nigdy nie mieli poważniejszych problemów ze zdrowiem.

U taty stwierdzono nowotwór jelita grubego. Stan był ciężki, lecz razem z siostrą widziałyśmy, że ojciec ma ogromną wolę życia. Po operacji i wyjściu ze szpitala powrócił do normalnego — wydawałoby się — życia. Mieszkał sam. Przez półtora roku świetnie sobie radził. Wydawało się nawet, że przebyta operacja udała się w pełni. Stan jego zdrowia pogorszył się jednak niespodziewanie po świętach Bożego Narodzenia. Najwyraźniej przytył. W rodzinie zwróciliśmy na to uwagę, ale ojciec nie przejął się tym za bardzo. Tłumaczył, że dużo jadł podczas świąt, więc kilka kilogramów mu przybyło. Nie orientował się w objawach choroby. Zresztą od śmierci mamy zamknął się w sobie. Znajomi opowiadali, że płakał, kiedy ją wspominał. Przy mnie i przy siostrze nigdy tego nie robił. Najwidoczniej wstydził się łez…

W Nowy Rok tata ponownie znalazł się na stole operacyjnym z powodu dolegliwości gastrycznych. Nic nie zapowiadało jednak, że kres jest tak bliski. Z łóżka podniósł się nawet szybciej niż po pierwszej operacji. Wyniki były dobre. Później okazało się, że lekarze źle je zinterpretowali. W tamtym czasie wierzyłam jeszcze, że nie stanie się nic złego, tym bardziej że tata utwierdzał siostrę i mnie w przekonaniu, iż wszystko jest w porządku. Jednak w marcu znowu trafił do szpitala. Lekarz, który przyjął ojca na ostrym dyżurze, zlekceważył jego stan. Powiedział tylko, że tata jest odwodniony, a USG zostanie wykonane następnego dnia. Nazajutrz ojciec był już jednak na tyle odwodniony, że chwilami tracił kontakt z otoczeniem. Zatelefonowałam na pogotowie z prośbą, by przynajmniej udzielono mi konsultacji. Dokładnie opisałam stan ojca. W odpowiedzi usłyszałam, że choremu należy podawać gorzką herbatę i robić gorące okłady. Następnego dnia kondycja ojca była już na tyle fatalna, że nie dało się go nawet wsadzić do samochodu. Zupełnie stracił świadomość tego, co działo się wokół. Wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że koniec życia taty zbliża się nieuchronnie. Wezwałam karetkę. W szpitalu okazało się, że stan ojca spowodowany jest wyłącznie odwodnieniem. Lekarz, który go przyjmował, obwiniał mnie o to, że pomoc lekarską wezwałam tak późno. Tłumaczyłam mu, iż zaledwie dwa dni przedtem usłyszałam od lekarza w klinice, że stan ojca nie jest zbyt ciężki i nawet wykonanie natychmiastowego USG uważa za zbyteczne. Nie uwierzono mi, twierdząc, że jest rzeczą niemożliwą, aby w ciągu paru dni organizm odwodnił się tak radykalnie. Zanim ponownie zabrano ojca na salę operacyjną, poprawiano nieco jego stan. Jednocześnie został podłączony do dwóch kroplówek. Następnego dnia, po czterogodzinnej operacji, kondycja ojca była w miarę dobra. Czuł się szczęśliwy. Dziwiło mnie, że organizm ludzki potrafi zregenerować się w ciągu tak krótkiego czasu. W tamtym dniu miałam urodziny. Ojciec złożył mi nawet życzenia. Postarał się też o prezent. Skontaktował się z siostrą, prosząc, by ta przyniosła mu pieniądze, które potem mi ofiarował.

Początkowo lekarze twierdzili, że stan chorego jest ciężki, ale rany goją się dobrze. Kilka dni potem jego kondycja znowu raptownie się pogorszyła. Założono mu dreny odprowadzające płyny z organizmu. Innej możliwości nie było. Tata przebywał w szpitalu przez dwa miesiące. Pamiętam, że często pytał wtedy o mamę, o to, co mówiła mi przed śmiercią, i czy bardzo cierpiała. Taty nie było przy śmierci mamy. Był od niej wyraźnie uzależniony, w sensie psychicznym oczywiście. Nie wiem, czy można nazwać to miłością. Po jej śmierci stał się w jakimś sensie innym człowiekiem. To ja poinformowałam go o tym, że choruje na nowotwór. Lekarze nie chcieli tego zrobić ze względu na stan psychiczny ojca po odejściu mamy. Nie wiem, czy ojciec rozumiał, że umiera. Czasami, gdy go pocieszałam, lekceważąco machał tylko ręką. Prosto ze szpitala trafił do hospicjum. Zmarł tam po ośmiu dniach.

Po pierwszej wizycie u taty po tej przeprowadzce udałam się na kilkugodzinny spacer. Musiałam odreagować wrażenia z tego miejsca. W pokoju z ojcem leżał człowiek zupełnie świadomy tego, że umiera. Pomagałam mu nawet podnosić się na łóżku. Prosił mnie o to. Pamiętam, że bał się nie śmierci, tylko cierpienia. Było to dla mnie przejmujące doświadczenie. Dzięki niemu zrozumiałam, że trzeba umieć się cieszyć tym, co człowiek ma i, naturalnie, wyznaczać sobie w życiu jakieś cele, lecz rozumieć także, że to nasze życie różnie się układa.

Nie byłam przy śmierci taty. Umarł wczesnym rankiem.

Janusz, 39 lat, zięć pacjenta hospicjum:

Do hospicjum przyjechałem z córkami. Jedna ma jedenaście lat, druga – sześć. Od trzynastu lat mieszkamy w Niemczech, więc chyba po raz ostatni wnuczki widzą dziadka. Niech patrzą i uczą się od najmłodszych lat, że życie bywa czasami okrutne.

Janina, 68 lat, córka pacjenta hospicjum:

Lekarz z hospicjum odwiedzał ojca w domu. Przychodziła też pielęgniarka. Księdza jednak nie zapraszałam. Nie chciałam go prosić o przyjście, ponieważ ojciec, pomimo dziewięćdziesięciu dwóch lat, braku wzroku i innych przypadłości bardzo chciał żyć. Wizyta kapłana mogłaby świadczyć o tym, że stan jego zdrowia raptownie się pogorszył. Tymczasem mój rodzic trwał w nieustannej nadziei, że opuści go przynajmniej część dolegliwości. Umysł miał niezwykle sprawny aż do śmierci. Najbardziej liczył na odzyskanie wzroku, chociaż wiadomo było, że na to nie ma żadnych szans. Ukrywałam jednak przed nim ten fakt.

Ojciec, pomimo swojej ogromnej życzliwości i wyrozumiałości w stosunku do ludzi, był człowiekiem niezwykle twardym. Pracował zawodowo aż do osiemdziesiątego roku życia. Z pracy w biurze zrezygnował tylko dlatego, żeby w czasach rozpoczynającego się w Polsce bezrobocia ustąpić miejsca młodym. Bez codziennej pracy nie wyobrażał sobie życia. Nawet kiedy w szpitalu założono mu cewnik, chodził z nim do biura. Sama nie wiem, w jaki sposób ukrywał to przed ludźmi.

Ojciec lubił pisać. Spisywał swoje wspomnienia z młodości albo czasów wojny. Pod koniec życia parał się poezją. Wartości literackiej wiersze te nie mają, lecz dla ojca były niezmiernie istotne. Kiedy stracił wzrok, zapamiętywał wymyślony wcześniej wiersz, a potem prosił, żebym go zapisywała. Było to bardzo uciążliwe, bo jestem osobą zajętą, pomimo przejścia na emeryturę ciągle aktywną zawodowo. Kupiłam mu więc dyktafon, żeby swoje wiersze mógł nagrywać, a potem odsłuchiwać je i korygować. Był niezmiernie dumny ze swojej płodności twórczej. W ciągu miesiąca nagrywał dwie, a nawet trzy dziewięćdziesięciominutowe kasety. W formie rymowanej komentował w nich wydarzenia polityczne, obyczajowe albo utrwalał to, co działo się w jego najbliższym otoczeniu. Dzięki temu zajęciu, pomimo ślepoty i innych chorób, czuł się szczęśliwy do końca swoich dni.

Bogusław, 25 lat, wnuk pacjenta hospicjum:

Życiorys mojego dziadka mogłyby posłużyć za scenariusz filmu. Nie idealizuję tego człowieka. Wiem, wiem… O zmarłych źle się nie mówi, taki obyczaj, nawet jeśli byli złymi ludźmi. Jednak dziadek był w moich oczach osobą zjawiskową. Takiego zachowam go w pamięci, chociaż w tej chorobie… Straszna rzecz…

Już jako chłopiec uważałem go za autorytet. Był niezwykle mądry i kulturalny – autentyczny humanista, osobowość renesansu. Nikt nie mógł przewidzieć, że koniec jego życia stanie się koszmarem dla rodziny oraz całkowitą degeneracją jego człowieczeństwa. Nie życzę nikomu, by doświadczył czegoś podobnego. Umarł w wieku osiemdziesięciu czterech lat. Ale ostatnie osiem miesięcy żył właściwie w stanie półświadomości.

Dziadek urodził się we Władywostoku. Jego ojciec był gubernatorem Sachalina, losy matki są nieznane. Kiedy bolszewicy spalili ich ogromną posiadłość, polska rodzina dziadka zabrała go do Japonii. Stamtąd wyjechał na studia do Stanów Zjednoczonych. II wojnę światową spędził walcząc w Armii Krajowej. Po okupacji pracował jako filmowiec. Interesował się wszystkim, począwszy od sztuki, poprzez przyrodę, a na parapsychologii skończywszy. Pierwsze symptomy choroby przejawiały się w zapominaniu o rzeczach najprostszych: gubieniu kluczy do mieszkania albo pieniędzy. Z czasem choroba narastała. Dziadek, pomimo moich tłumaczeń, zapominał, gdzie jest ubikacja. Załatwiał się na przykład w kącie pokoju, a potem bawił się własnymi odchodami, rzucając nimi w meble. Rozbierał się i stał nagi w oknie, wzywając pomocy. Pytany przez przechodniów, czego potrzebuje, odpowiadał, że wszystko jest w porządku. U schyłku życia zupełnie przestawał nas rozpoznawać. Gdy mój tata wchodził do jego pokoju, dziadek pytał: „Przepraszam, a kim pan jest?”. Często wydawało mu się, że w mieszkaniu przebywają obce osoby. Pewnej nocy bardzo jęczał, wezwałem więc pogotowie. Gdy lekarz przyjechał i pytał, gdzie go boli, dziadek pokazywał różne miejsca, lecz wyłącznie te, które mu sugerowano. Skończyło się na zastrzyku uspokajającym.

Wspominając barwne życie dziadka, jego szlachetność, kulturę osobistą oraz mądrość i porównując to wszystko z ostatnimi miesiącami jego życia, odczuwam nie do końca zrozumiałą trwogę. Nie znajduję słów, żeby to panu jasno przedstawić.

Alicja, 41 lat, córka pacjentki hospicjum:

Zawsze gdy tu przychodzę do mamy, czuję się okropnie. Przeraża mnie widok tych chorych, umierających już niemal ludzi. Niektórzy z nich chodzą, rozmawiają, śmieją się nawet. Ale co z tego? Przecież patrzę na nich i wiem, że umrą.

Rany boskie… Strach pomyśleć, że człowiek mógłby trafić na starość do hospicjum. Nie wiem, jak tu można pracować i przyglądać się codziennie tym wszystkim okropnościom. Trzeba mieć do tego stalowe nerwy. Człowiek normalny tego nie zniesie. Owszem, ładnie jest w hospicjum: czysto, jasno, świeżo, żadnych szpitalnych zapachów… Niejedna rodzina chciałaby mieszkać w takich pomieszczeniach. Opieka personelu również najwyższej jakości. Jednak, mówiąc szczerze, zmuszam się do przyjścia tutaj, chociaż bardzo swoją mamę kocham. Jej się nie brzydzę, ale odrazą napawa mnie widok innych chorych, widok cierpienia… Rany boskie! Jak ten świat wygląda…

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code