Ludzie z pasją

Kiedy myślę o pasji

Spread the love

Biały żuraw rozkłada skrzydła

czyli o tai-chi i innych drogach słów kilka

Marta Suchoparska

Kiedy myślę o pasji – takiej życiowej – czuję w sercu szczególne ciepło, powiew siły życia, czuję wielką wdzięczność za dar, który daje niesamowitą radość, który daje siłę do zmagania się z trudnościami w życiu, a także i przede wszystkim z własną słabością, który motywuje wciąż do schodzenia bardziej wgłąb, do wejścia na jeszcze jeden szczyt swoich możliwości i ciągłego przesuwania granic. Myślę wtedy o moim tai-chi, bieganiu, trekkingu i… podwodnym świecie moich ryb.

Tai-chi to miłość od pierwszego wejrzenia, dosłownie, wiedziałam, że chcę je praktykować od kiedy po raz pierwszy jako nastolatka zobaczyłam w telewizji ćwiczących w parku Chińczyków. Trochę długo trwało zanim to marzenie urzeczywistniłam, ale kiedy zaczęło się spełniać, poznałam, że to nie tylko ćwiczenie ciała, ale też medytacja, zcalanie ciała i umysłu, wielka, radosna podróż wgłąb siebie, a kiedy w nią wyruszam, mam cudowne przekonanie, że wszystko jest tak, jak powinno być. Jest dla mnie pewnego rodzaju drogą, którą poszłam, a która uczy uważności, świadomości, i ciągłej, nieustannej pracy. Drogą, która się nie skończy, bo nikt nie może powiedzieć, że zna tai-chi na tyle, żeby nic więcej nie mógł się już nauczyć. Jest jakby kierunkiem pracy na całe życie a moim wielkim marzeniem do którego cierpliwie dążę jest zostać kiedyś nauczycielem tej sztuki.Jest w końcu możliwością wyrażania swoim ciałem i umysłem wdzięczności wobec Boga za ten dar i za wszystkie inne, które zechciał mi dać. Jakby swoistą rozmową, choć bez słów.

Z bieganiem było inaczej. Zaczęłam by wyleczyć się z pewnej relacji. Raczej z bólu, który został po pewnej relacji. Może dziwny sposób terapeutyczny, okazał się jednak bardzo skuteczny. Na początku chodziło tylko o „załadowanie” dawki endorfin do mózgu by poczuć się lepiej, by przestało boleć. Taki środek odurzający. Potem jednak zauważyłam, że samo w sobie przynosi radość, już nie jako środek „przeciwbólowy”, ale niezależnie od wszystkiego. Zaczęłam przeżywać doświadczenie wolności od problemów, nie w tym sensie, jakoby one przestały istnieć, tylko w sensie dystansu na jaki w bieganiu mogłam się oddalić od nich psychicznie. I w końcu przyszło też doświadczanie głębokiej radości istnienia, jakości nie do przecenienia. Poza tym bieganie było symbolem rzeczy niemożliwych do osiągnięcia, a raczej maraton był tego symbolem, ponieważ ja całe życie myślałam, że nie potrafię przebiec więcej niż 300 metrów! A kiedy zaczęłam powoli przesuwać granice odległości w pewnej chwili narodziła się myśl – a dlaczego nie maraton za rok? Cel został wyznaczony, nastąpiły długie miesiące walki o marzenie i w końcu i ono się spełniło. A następny maraton za rok…, i znowu jest wiatr w żaglach i znowu jest o co walczyć, już nie o przebiegnięcie tylko, a o „złamanie” 4 i pół godzin. O to, by za kilka lat móc służyć innym debiutantom jako „zając”, wprowadzić innych w cudowny świat solidarności i radości bycia maratończykiem, jak i mnie wprowadzono.

Na mecie

A trekking – cóż to chodzenie za Panem po prostu – chodzenie w górach, gdzie On zostawia swoje ślady wszędzie, to za każdym razem rekolekcje. Najbardziej Mu w życiu dziękuję że wymyślił i stworzył Tomka – mojego męża i góry właśnie. I że do tych gór woła mnie od czasu do czasu, nawet, jeśli trzeba przebyć pół świata, żeby dotrzeć do najwspanialszych Jego Świątyń.

I tak to się toczy – teraz jest tai chi, jest bieganie, jest trekking – ale nawet gdyby ich z jakichś powodów zabrakło, wiem, że będzie cos innego, bo czuje w sobie wielkie pragnienie wchodzenia w światy różne cała i do końca. A niebezpieczeństwo nie jest przeszkodą – choć nie wiem czy to dobrze – ale świadomość która dotykała mnie na skalnych ścianach, kiedy cały świat zdawał się być pode mną, świadomość własnej kruchości i Jego wszechpotęgi, a jednocześnie bycia zupełnie i bez reszty w Jego ręku, świadomość, która potem towarzyszy w codziennym życiu i jakże często jest wielką pomocą w chwilach załamań… to jest świadomość niemowlaka przebywającego w ramionach Rodzica. I pod tym znakiem, a nie tylko pod znakiem syna marnotrawnego, pragnę by toczyło się moje życie.

Dodaj komentarz

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code