Rekolekcje Adwentowe 2004

Rozważania adwentowe na “Mateuszu” 2003

Spread the love

A nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany.

List do Rzymian 5,5

Pisząc przed rokiem te teksty, próbowałem podsumować doświadczenia mojej pracy z uchodźcami i imigrantami w Berlinie. Wprawdzie w refleksjach tych nie ma za wiele bezpośrednich odniesień do tego okresu, opisują one pewien duchowy proces, jaki dokonał się dzięki tym ludziom w moim życiu. Nadzieja, jako naczelny motyw rozważań, jest owocem spotkań z ludzkim cierpieniem, ale też przejawem radości z tego, że mogłem tam z nimi być, wspierać ich i wiele się uczyć.

Rozważania adwentowe na „Mateuszu” 2003

Dariusz Piórkowski SJ

29.11.2003. Sobota – Wprowadzenie

Powrócić do źródeł

W życie ludzkie wpisana jest powtarzalność. Nie sposób bez niej przetrwać, uczyć się i dojrzewać. Posiada ona jednak różne odcienie. Cieszy nas i sprawia nam przyjemność chwila, w której po raz kolejny jemy nasz ulubiony przysmak lub udajemy się na ciekawy film. Innym razem powtarzalność kojarzy nam się jedynie z nudą, kiedy musimy robić coś, co w naszym odczuciu pozbawione jest jakiegokolwiek blasku, jak chociażby słuchanie przeciętnego wykładu, czy monotonne obowiązki dnia codziennego. Zdarza się też, że cykliczność sytuacji i pracy, rytm zajęć może stać się dla nas uwierającym ciężarem, który czyni nasze życie nieznośnym i pozbawionym znaczenia.

Powtarzalność pojęta jako jednostajne i beznamiętne powielanie czynności, może doprowadzić nas do takiego momentu, w którym wyczerpani i znużeni czujemy, że pędzimy gdzieś na oślep, gnani już to siłą obowiązku, już to przyzwyczajeniem, czy też po prostu zwykłym instynktem samozachowawczym. Są to te chwile, kiedy zagubieni padamy z nóg, pytając: Jaki to wszystko ma sens? Dlaczego w mojej codzienności nagle znikła radość? Czemu ja już tylko muszę, a nie mogę swobodnie wybrać? I wcale nie mam tu na myśli normalnego, codziennego zmęczenia, które łatwo regenerujemy bądź snem, bądź inną formą wypoczynku. Chodzi raczej o pewną duchowo-psychiczną niedyspozycję, która zapala w nas sygnał ostrzegawczy, że nasze role i funkcje społeczne, wymagania i oczekiwania innych zdominowały zupełnie nasze życie. Stan, w którym nagle spostrzegamy, że wszystko wymyka nam się pomału spod kontroli, że zamiast wielkiego ognia pasji tlą się w nas ostatnie resztki życia, że już nie czujemy w sobie jego duchowego tętna.

Ktoś może jednak zapytać: A jakiż to ma związek z Adwentem? Otóż taki, iż dana nam jest kolejna szansa, abyśmy z większą wyrazistością usłyszeli puls życia w sobie. Abyśmy zaczęli oddychać całą jego różnorodnością, głębią i możliwościami. Rozpoczynając Adwent czynimy kolejną powtórkę, wracamy niejako do punktu wyjścia. Warto zastanowić się na jego progu, jakie uczucia i obawy żywimy wobec słyszanych w Kościele pozornie tych samych treści, już może dla nas nieco zamglonych, oklepanych i dziwnie brzmiących. Ten interesujący i zarazem tajemniczy okres roku liturgicznego próbuje z punktu widzenia teraźniejszości sięgnąć w przeszłość i przyszłość. Jego zasadnicze przesłanie brzmi: „Nie jesteś tylko człowiekiem dzisiejszym”! (Rahner). Nie jesteś określony jedynie przez to, kim jesteś dzisiaj! To, jak postrzegasz i rozumiesz siebie obecnie, nie wyczerpuje całokształtu twego człowieczeństwa. (Iluż z nas uratowałoby przed niejednym błędem i głupstwem odważne zasymilowanie tego zdania).

Wypełniona rutyną cykliczność i zmęczenie monotonią może utwierdzić nas w przekonaniu, że jesteśmy wyłącznie dziećmi teraźniejszości, której musimy oddać się bez reszty. Tymczasem nie będę prawdziwym człowiekiem, co najwyżej skarłowaciałym, jeśli żyję oderwany od przeszłości i przyszłości. Niepodobna żyć w pełni, jeśli nie wspominam, nie tęsknię, nie oczekuję, nie wyglądam nowości. Jeśli wszystko przybrało w mojej codzienności barwy zszarzałe, a powtarzalność nie rodzi już we mnie radości z jej dobroczynnych skutków, to znak, że adwentowa nowina skierowana jest głównie do mnie. Być może usłyszę w niej coś, co mnie zaskoczy, zainspiruje, pokrzepi i wzbogaci. Myślą przewodnią tegorocznych rekolekcji będzie nadzieja. W niej będziemy przeglądać się jak w lustrze, aby zobaczyć jak dalece jesteśmy ludźmi z i ku nadziei. Przyjrzymy się dokładniej, jaką rolę spełnia ona w naszym życiu, jak nas kształtuje, i dokąd nas wiedzie. Wybierzmy się ochoczo w kolejną drogę adwentową, pamiętając, że nie zdążamy nią sami, lecz w towarzystwie nadziei, której źródłem jest miłość Boga.

30.11.2003. I Niedziela Adwentu

Zwrot w patrzeniu

„Nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie” (Łk 21,28).

Spuszczona głowa to objaw przygnębienia, smutku i rezygnacji. To właśnie nic innego, jak zewnętrzna oznaka tego, że z naszej duszy duch „ulotnił się” jak kamfora – nie ma w nas zapału, zgasła wszelka inicjatywa. Czujemy się puści jak studnia bez wody, poruszani już tylko mocą naturalnego instynktu przetrwania. Zawsze znajdzie się jakiś powód, aby zwieszać głowę. Bo jak tu nie chodzić smutnym, skoro zewsząd piętrzą się przede mną najrozmaitsze trudności; jeśli wizja niepewnego jutra przeraża mnie za każdym razem, kiedy kładę się spać; jeśli nie wiem, czy będę w stanie zapewnić sobie i dzieciom godziwą przyszłość; jeśli ledwo potrafię związać koniec z końcem; jeśli nie mogę sobie poradzić z własną słabością, która każdego dnia przypomina mi o mojej kruchości i poskramia mój pęd tworzenia; jeśli od lat stoję na rozstajach życiowych dróg i nie wiem, w którą stronę się udać; jeśli z nagła ogarnia mnie nieznany mi lęk i paraliżuje moje kroki; jeśli… I tak można by wyliczać bez końca mniej lub bardziej przekonywające i usprawiedliwione argumenty za wpadaniem w kiepski nastrój. I rzeczywiście, życie nie szczędzi nam takich momentów. Mamy prawo do chwil zwątpienia i rozkładania rąk, gdyż nie jesteśmy wszechmocni.

Ciekawe, że Jezus nawołuje wierzących do podniesienia głowy akurat w takiej chwili, kiedy „moce niebios zostaną wstrząśnięte, a ludzie mdleć będą ze strachu”. Właśnie w tej godzinie Jezus przychodzi w chwale na obłokach. Zdumiewające. Wtedy, gdy wydaje się, że cały świat drży w posadach, pojawia się w oddali sam Bóg. Tylko jak Go rozpoznać w ciemnym gąszczu przeciwności, jak dostrzec przebłyski nadziei tam, gdzie nigdy nie przyszłoby nam to nawet na myśl? Trzeba odwrócić kierunek naszego patrzenia. Nie w dół, do pyłu ziemi, do gliny, z której sami powstaliśmy. Trzeba wypatrywać i wyczekiwać pomocy z góry. A może wystarczyłoby się po prostu dobrze wokół siebie rozejrzeć. Może wyciągnięta Boża dłoń już od dawna gotowa jest mnie wesprzeć poprzez drugiego człowieka, słowo, film, odpoczynek, tyle że ja jej nie zauważam?

Nie jest przypadkiem, że na początku Adwentu wybiegamy myślą ku temu, co jest istotą orędzia Ewangelii: Bóg ogarnął nas wszystkich i przygarnął do swego serca. Wróci, aby zabrać nas do siebie. Niemniej już dzisiaj wychodzi nam na spotkanie i zaświadcza, że nie jesteśmy pozostawieni samym sobie, nie jesteśmy dziećmi ślepego losu. Nabrać ducha to uwierzyć, że nie tylko powodzenia, ale również nasze „trudności są drogą” (Kierkegaard), po której w niepojęty sposób zbliża się do nas Bóg. Nie wiemy, dlaczego nieraz zwleka, dlaczego nie zjawia się (jak sądzimy) wówczas, kiedy go najbardziej potrzebujemy. Do spotkania Boga musimy też dojrzeć, bo On chce odsłonić się takim, jakim rzeczywiście jest, a nie takim, jakim chcielibyśmy go widzieć.

01.12.2003. Poniedziałek

Utkani z obietnicy

„Stanie się na końcu czasów, że góra świątyni Pana stanie mocno na wierzchu gór i wystrzeli ponad pagórki” (Iz 2,2).

Może rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, jak wiele w naszej codzienności opiera się na nadziei. Każdego dnia w najrozmaitszych sprawach i okolicznościach słyszymy z ust naszych bliskich, znajomych czy sąsiadów przeróżne zapewnienia: zrobię, przyniosę ci to lub tamto, zadzwonię jutro, przyjadę, załatwię, pomogę itd. Podobne obietnice płyną również z naszych ust w kierunku innych. Dlaczego obiecujemy? W najgłębszym sensie dlatego, że nasze międzyludzkie relacje zasadzają się na wymianie dobra i to w podwójnym wymiarze. Z jednej strony obiecujemy coś komuś, ponieważ drzemie w nas wewnętrzny potencjał, skarbiec różnych dóbr, z którymi zobowiązani i gotowi jesteśmy się dzielić. Z drugiej strony nasze więzi rychło uległyby wyjałowieniu i obumarciu, gdybyśmy nieustannie nie „użyźniali” ich obopólnie przekazywanymi sobie darami. Wiemy, że sami z siebie nie możemy wszystkiego dokonać i dlatego wzajemnie się uzupełniamy. (Niewątpliwie, obiecujemy również z tego powodu, iż nie jesteśmy w danej chwili z różnych racji spełnić konkretnej prośby. Ten aspekt wydaje się raczej oczywisty, gdyż wynika on z ograniczenia przestrzenią, czasem i posiadanymi możliwościami).

Wypada przy tym zauważyć, iż dobro, zanim przybierze mniej lub bardziej wymierne kształty, najpierw zakotwicza się w sile ludzkiego słowa. Słowo ludzkie nie jest w swojej istocie jedynie pustym dźwiękiem. Kiedy coś obiecujemy, zarazem uświadamiamy sobie, jeśli podchodzimy do drugich uczciwie, że wypowiedziane słowo jest już zawiązkiem działania, że zobowiązuje do czynu. Inną sprawą jest natomiast przejście od przyrzeczonego słowa do jego konkretnej realizacji. W przestrzeń naszej wolności wkrada się niepostrzeżenie także słabość, ociężałość i skłonność do składania zapewnień, które nie pociągają za sobą ich urzeczywistnienia. Niemniej doświadczenie potwierdza, że większość udzielonych nam obietnic, zarówno małych, jak i większych, jest wypełniana. Czasem nie obejdzie się bez zmierzenia się z ogarniającym nas cieniem niepewności: Czy dana osoba pozostanie wierna swojemu słowu? Czy rzeczywiście spełni to, o czym mnie zapewnia? Czy można na niej polegać? I chociaż takie lub podobne wątpliwości próbują podważać nasze spontaniczne zaufanie, potrafimy budować więzi rodzinne, przyjaźnie, czy okazywać dobroć przypadkowo napotkanym osobom. Świadczy to o tym, że zdolność do dawania słowa, obdarzania drugich zaufaniem, a także okupiona zawsze jakąś formą wysiłku możność jego ucieleśniania, przynależy do naszej natury.

Z kolei wszystko to jest możliwe, gdyż stanowimy odbicie i narzędzie Boskiego „tak” – Boskiej obietnicy względem całego stworzenia i poszczególnego człowieka. Także Bóg obiecuje: „Stanie się na końcu czasów, że Ja ostatecznie zakróluję, że zapanuje pokój”. I z pewnością nas nie zawiedzie. Jako istoty skończone potrafimy objąć myślą dzień, tydzień, może miesiąc. Nikt z nas nie zdoła przewidzieć tego, co się wydarzy. Bóg wybiega myślą aż po krańce czasów. Z tej perspektywy zwraca się do nas z obietnicą, która góruje nad nami. Koniec czasów? I cóż ja z tego mam teraz? Promieniowanie Bożego przyrzeczenia dosięga każdego człowieka, jakikolwiek pojawił się i pojawi na tej ziemi. Jego słowo zdąża do nas z nieskończoności, w której czas nie odgrywa żadnej roli, a dzięki temu rozciąga się ono na wszystkie wieki. Trudno więc, abyśmy mogli doświadczyć jej pełnego spełnienia w ramach naszej krótkiej egzystencji. Na razie realizacja Boskiej obietnicy odbywa się także przez nasze współdziałanie, biorące początek z serca przekonanego o swoim bogactwie, serca pełnego nadziei. Nie tyle chodzi o to, żebyśmy wciąż dociekali, kiedy nastąpi spełnienie Bożej obietnicy. W ten sposób moglibyśmy przeoczyć jej niezwykle istotny wymiar. Chodzi raczej o to, abyśmy – tęskniąc za pełnią – zrozumieli, iż dokonuje się ona w jakimś stopniu i na różnych płaszczyznach oraz przy naszym współudziale już teraz – w codzienności.

02.12.2003. Wtorek

Czy jesteśmy wcieleniem Syzyfa?

„Wielu proroków i królów pragnęło ujrzeć to, co wy widzicie, a nie ujrzeli, i usłyszeć, co wy słyszycie, a nie usłyszeli” (Łk 10,24).

Aż trudno uwierzyć, że można czegoś pożądać, pragnąć, oczekiwać, zabiegać o to z gorliwością i odejść z tego świata, nigdy nie doświadczając radości spotkania z przedmiotem swojej tęsknoty. W taki sposób upłynął żywot wielu pokoleń narodów walczących o niepodległość. Niejeden naukowiec poświęcił całe swoje życie na rozwikłanie jakiejś zagadki, dochodząc przy końcu swoich dni do wniosku, że tak naprawdę niczego nie osiągnął. A w mniejszym wymiarze czasowym wielu z nas doświadczyło pewnie chwil, kiedy cały włożony trud w realizację jakiejś idei, czy dążenia, zakończył się fiaskiem. Czy jednak ofiary uciemiężonych ludów i zakończona brakiem zadowalających rezultatów długoletnia praca naukowca idzie na marne? Czy zainwestowana przez nas energia w jakieś ostatecznie nieudane przedsięwzięcie, okazuje się jedynie stratą czasu i gorzką pomyłką? Rzeczywiście, w pierwszym odruchu to właśnie rozczarowanie i uczucia zawodu uderzają w nas w takich momentach. Nic dziwnego, gdyż zaangażowaliśmy się, oddaliśmy część siebie i chcielibyśmy widzieć owoce naszego wysiłku.

Jednakże brak bezpośrednich i widzialnych efektów naszych zabiegów nie zawsze oznacza, że ich w ogóle nie ma lub nie będzie. Bo zastanówmy się, czy odzyskanie wolności przez jakiś naród byłoby możliwe, gdyby nie determinacja poprzednich generacji oraz ich wytrwałość w tęsknocie i walce o niepodległość, chociaż same już nie zdążyły zakosztować jej pełnego smaku? Podobnie, czyż nie zdarza się, że wspomniany naukowiec swoim pozornie daremnym trudem może przygotować drogę i metody dla odkrycia przez innych jakiegoś ważnego prawa, czy wymyślenia nowego wynalazku? Także nasz osobisty i szczery wysiłek, nieraz przypominający wyciskanie siódmych potów, bez względu na to, czy osiągniemy zamierzony przez nas cel, czy nie, nigdy nie jest próżny. Nie od razu i nie zawsze potrafimy dostrzec to, do czego rzeczywiście doszliśmy. Często w najmniej spodziewanym momencie dowiadujemy się, jak zaowocował nakład naszej pracy i ku czemu wiodła nas ukrywająca się za nią tęsknota. Jakże często dostrzeżone w nas zmiany rozmijają się z tym, czego pierwotnie oczekiwaliśmy. Nigdy zatem nie wolno koncentrować się na ulotnej chwili i z jej perspektywy poddawać ocenie nasze dokonania.

Václav Havel powiedział kiedyś, że „nadzieja nie jest przekonaniem, że coś się dobrze zakończy, lecz pewnością, że coś ma sens, bez względu na to, jaki będzie tego ostateczny rezultat”. Doprawdy, nie przychodzi nam łatwo rozpoznać sens tam, gdzie dosięgło nas ostrze porażki. Pewność sensu, czyli wartości nawet tego, co z początku wydaje się nam czymś złym, rozwija się na drodze cierpliwości, która często wiele kosztuje. Istnieją różne „przedmioty” ludzkich tęsknot. Może musimy w naszym życiu przejść przez ogień niejednego zawodu, aby odkryć tę jedną jedyną tęsknotę, aby obudzić w sobie tę najgłębszą nadzieję i odczuć wagę jej wartości?

03.12.2003. Środa

Kładka nadziei

„I przyszły do Niego wielkie tłumy, mając ze sobą chromych, ułomnych, niewidomych, niemych i wielu innych i położyli ich u nóg Jego, a On ich uzdrowił” (Mt 15,30).

Jakże ten opis jest ludzki! Z jaką intensywnością odbija się w nim człowiecze serce rozdarte boleścią i bezradnością, a zarazem serce, które nie przestaje wierzyć, ufać i poszukiwać dobra. W tej prostej scenie spotykamy osoby, dla których życie już jakby się zakończyło, jakby nie było już dla nich żadnej racji istnienia, jakby stali się niepotrzebną nikomu zbieraniną biedaków i szkodliwym „elementem społecznym”. Odcięci od świata całunem ciemności, odgrodzeni od innych murem wiecznej ciszy, skazani na monotonny bezruch. W takim stanie zło chciałoby ich utrzymać na zawsze i nieodwołalnie skrępować swoim zgubnym jarzmem niewoli. I takimi mogliby pozostać zarówno w oczach ich pobratymców, jak i w swoich własnych, gdyby nie fakt, że pośród nich niespodziewanie pojawił się znak nadziei. Ów promień nadziei rozgrzewa i pobudza serca pozostałych bohaterów opowieści: Mateuszowe „wielkie tłumy”, które być może wcześniej nie poświęcały swoim cierpiącym należytej uwagi, przyprowadzają i przynoszą ich do Jezusa. Wzruszony ludzką niedolą Chrystus, ze łzami w oczach wyciąga rękę do umęczonych i złamanych na duchu ludzi.

Rzesze otaczające Jezusa okazały się pomostem, po którym ułomni ówczesnego świata przeszli ponad otchłanią swego cierpienia i ciemności do przystani nadziei. Dotknięcie ręki Jezusowej nie tyle uwolniło ich od konkretnej słabości, co przywróciło wiarę we własną godność, wiarę w sens życia także pośród mroków i ciszy. Wkroczenie Jezusa w czas naszej egzystencji, przekształca go w czas uzdrowienia, leczenia ran, uwrażliwiania obojętnych i kamiennych serc na biedę i potrzebę bliźniego. Pochylanie się Jezusa nad cierpiącym człowiekiem to zakorzeniony w Jego miłosierdziu okrzyk niezgody z postawami, które oceniają wartość osoby według klucza użyteczności. Miłosierdzie Boże przekreśla i unicestwia uzurpatorski wyrok wydany na nas przez siły ciemności, utrzymujący, że rzekomo nie mamy prawa do istnienia i skazani jesteśmy na zagładę. W tym kontekście przed każdym chrześcijaninem zarysowuje się ważne zadanie na dzisiaj: być żywym przekaźnikiem nadziei dla tych, którzy się już może poddali i zwątpili, którzy nie odnajdują podstaw dla swej egzystencji. Jak stać się takim pośrednikiem? Chyba nie dojdzie to do skutku, dopóki sami nie zostaniemy uzdrowieni, dopóki nie uwierzymy, że Bóg na przekór naszym najróżniejszym doświadczeniom jest współczującym i pełnym litości Ojcem, który dzierży władzę gromienia nawet najbardziej złośliwych demonów, dręczących współczesnego człowieka.

Ale czy dzisiaj uzdrowienie jest możliwe? Tak. Jeśli religia stanie się dla nas żywym związkiem z Bogiem, jeśli nie ograniczy się do zadośćuczynienia formalnym obowiązkom i rytuałom; jeśli nie zostanie wtłoczona jedynie w cztery ściany kościoła i zredukowana do tygodniowej „daniny” oddawanej Bogu; jeśli wokół niej skupiać się będą wszystkie nasze poczynania; jeśli zmiarkujemy, że Bóg nie chce wedrzeć się do naszego życia, aby obrabować nas z wolności, radości i przyjemności; w końcu, jeśli uznamy, że nie jest On naszym rywalem, lecz sprzymierzeńcem w drodze do szczęścia.

04.12.2003. Czwartek

O „mądrości” życiowej

„Każdego więc, kto tych słów moich słucha i wypełnia je, można porównać z człowiekiem roztropnym, który dom swój zbudował na skale” (Mt 7,24).

Nadzieja w gruncie rzeczy przychodzi do nas jako moc i światło, które sprawia, iż w zawiłych doświadczeniach życiowych nie przekreślamy z góry możliwości ich pozytywnego rozwiązania. Nadzieja niesie w sobie wielość możliwych rozstrzygnięć. Rozpościera w naszym umyśle szerszy duchowy horyzont, który wyprowadza nas poza granice zakreślone przez zastosowane dotąd sposoby radzenia sobie z problemami. Poniekąd to my sami stwarzamy nadziei sposobność zadomowienia się w naszym sercu. Ona zawsze stoi u drzwi, gotowa rozgościć się w naszym domu, szczególnie w momencie utknięcia w sytuacji po ludzku nierozwiązywalnej. Jednak nadzieja napotyka niejednokrotnie na nasz opór i to najrozmaitszej natury. Najbardziej pospolitym przejawem zatrzaśnięcia drzwi serca dla nadziei, jest przyjęcie za niezbity pewnik określonych schematów postępowania, wyrażonych w tzw. „trzeźwych” przekonaniach, które zdawałoby się na trwałe wszczepiły się do naszego umysłu. To one regulują skrycie nasze postępowanie, ustawiają horyzont naszego patrzenia, zmniejszają pole manewru, wykluczają z góry pewne warianty rozwiązań, próbują sprowadzić wszystko do wspólnego mianownika. Jakież to są przekonania? Wymieńmy tylko niektóre:

„Uczciwością do niczego w życiu nie dojdę”.
„Bez pieniędzy nie da się żyć”.
„Jeśli nie będę się rozpychał łokciami, to inni mnie zniszczą”
„Nie nadaję się do niczego”.
„Zawsze muszę być do dyspozycji i w dobrej formie”.
„Będę czegoś wart, gdy coś osiągnę i odniosę sukces”.
„Nie oczekuję za wiele od życia, byleby się jakoś ustatkować i nie przejmować zbytnio sprawami innych”.
„Nie mam czasu”.
„Nie należy drugim ufać, bo wykorzystają to przeciwko mnie”.

I tak można by wyliczać w nieskończoność. Ten katalog przeróżnych „maksym” nie spada z księżyca. Przedostaje się do naszej głowy wskutek wychowania, zdobywania doświadczeń, a głównie dzięki słuchaniu. A dopiero później przyłączają się do poszczególnych zasad odpowiadające im zachowania, style bycia i kryteria wyborów. Często owe zapatrywania zwalczają się wzajemnie, przeczą sobie, doprowadzają do najrozmaitszych konfliktów, chociaż jakimś cudem w całym tym kłębowisku pozwalają przetrwać. Nie jest rzeczą obojętną, czego i jak słuchamy. Nie należy lekceważyć znaczenia i wpływu urobionych przez nas kluczowych wzorców i pojęć o świecie i człowieku. Od jakości treści, jakie z biegiem lat do nas dotarły i jakie nieustannie przenikają do naszego umysłu, zależy nasze ustosunkowanie do rzeczywistości, zachodzących w niej procesów i zdarzeń, do pojawiających się wyzwań i złożoności problemów. Aby stać się człowiekiem nadziei, trzeba rozpocząć od rewizji tego, co usłyszeliśmy, i położyć większy nacisk na charakter tego, czego nadal słuchamy. Trzeba przyjrzeć się krytycznie naszym „dewizom” życiowym i je zrewidować. Może od dawna trzymani jesteśmy na uwięzi przez wiele stereotypowych „prawd”, które rodzą w nas wrażenie, jakbyśmy poruszali się po ruchomych piaskach. Budowanie życia na skale opiera się na rzeczywistych i prawomocnych przekonaniach. („Kto tych słów moich słucha”), które zawsze umożliwiają rozwój i nie „ustawiają” nas raz na zawsze do świata i drugich.

05.12.2003. Piątek

Odcienie ślepoty

„W ów dzień (…) oczy niewidomych, wolne od mroku i od ciemności, będą widzieć” (Iz 29,18).

„Inaczej niż w raju” J. Jarmusha – to opowieść o dwóch koleżkach mieszkających w Nowym Jorku. Willy i Eddy wałkonią się i zbijają bąki, stroniąc od jakiejkolwiek pracy. Ponieważ jednak z czegoś trzeba żyć, utrzymują się z hazardu i obstawiania wyścigów konnych. Ich życie to niezmienne pasmo nudy i jałowości. Już od dawna obaj nie wykazują żadnych twórczych aspiracji. Bezwład i stagnacja określa każdy nadchodzący poranek. Nawet nie ma chęci, żeby podnieść się z łóżka. Któregoś dnia do Willy’ego przyjeżdża z Węgier jego kuzynka Eva, zatrzymując się u niego na kilka dni w drodze do chorej ciotki. Nagle zaświtała im w głowie myśl: może Eva przyniesie jakiś nowy impuls, jakąś odmianę, może w końcu coś drgnie. Ale wkrótce kuzynka wyjeżdża do Cleveland i wszystko powraca do normy. Niebawem nasi bohaterowie korzystając z przypływu gotówki, wypożyczają limuzynę i wybierają się w podróż, aby odwiedzić Evę. Niestety szybko przekonują się, że wizyta u ciotki nie wnosi niczego nowego. Nadal czują się pozbawieni radości życia i prawdziwego szczęścia. Wszechogarniająca pustka towarzyszy im wszędzie jak mania prześladowcza. Podejmują jeszcze jedną próbę. Zabierając kuzynkę, udają się na Florydę. Kiedy tak przechadzają się po piaszczystej plaży, doznają w końcu olśnienia. Nagle dochodzą do wniosku, że żywią naiwną wiarę w uzdrawiającą moc zmiany otoczenia – byle uwolnić się od ciągle powtarzających się sytuacji, byle uciec jak najdalej od siebie. Willy i Eddy nareszcie zaczynają widzieć bezowocność swej próżnej i bezpłodnej szamotaniny. Wracają do domu przemienieni.

Will Freeman, bohater filmu „Był sobie chłopiec”, w rzeczywistości nigdy nie musiał pracować. Ustabilizowany żywot umożliwiają mu wysokie tantiemy za kolędę, skomponowaną kiedyś przez jego ojca. Nie mając większych zmartwień na głowie, Will idzie przez życie po linii najmniejszego oporu. Przepędza swój czas na niemal nałogowym oglądaniu telewizji, robieniu zakupów i przesiadywaniu całymi godzinami u fryzjera. Wieczorami zabawia się w ekskluzywnych lokalach i próbuje podrywać przygodne kobiety, aby nawiązać z nimi przelotne i niezobowiązujące znajomości. Pewnego dnia siada jak zwykle w swoim wygodnym fotelu i czuje, iż czegoś mu brakuje. Nazajutrz znowu wybiera się na podryw i spotyka uroczą Rachel, która pyta go wprost: „Kim ty tak naprawdę jesteś i czym się zajmujesz”? Na co skonsternowany Will wypowiada chyba najszczersze słowa, na jakie kiedykolwiek się zdobył: „W gruncie rzeczy jestem nikim. Czuję się zupełnie pusty“. Jak dotąd Will nie zamierzał zmieniać swojego beztroskiego życia na luzie. Niby przypadkowe spotkanie z Rachel zrzuca łuski z jego oczu. Will odkrywa, że w swoim życiu nauczył się jedynie brać i korzystać z innych. A to z kolei wpędzało go w jeszcze większą samotność i czyniło niezdolnym do miłości.

Każdemu z nas dany jest „ów dzień”, w którym mrok spowijający jakąś sferę naszego życia ustępuje. Niekiedy wygląda to tak, jak w przypadku naszych bohaterów. Czasem bardziej dramatycznie, czasem bardziej radośnie. Nigdy nie wiemy do końca, co jest naszą ślepotą, póki nie nadejdzie „ów dzień”, póki nie wydarzy się coś ważnego, chociaż nieraz w pierwszym odczuciu coś bardzo prozaicznego. Nie przegapmy tej chwili, bo to nasza szansa.

06.12.2003. Sobota

Nie ma żniwa bez uprawy

„Rychło Bóg okaże ci łaskę na głos twojej prośby. Choćby ci Pan dał chleb ucisku i wodę utrapienia, twój nauczyciel już nie odstąpi, ale oczy twoje będą patrzeć na twego mistrza” (Iz 30,19b-20).

Billy Elliot, dwunastoletni syn irlandzkiego górnika, wymyka się cichaczem z nakazanych mu przez ojca lekcji boksu, do ćwiczącej w tej samej sali dziewczęcej grupy baletowej. Chłopak zachwyca się tańcem. Potajemnie bierze prywatne lekcje. Instruktorka baletu, nałogowa palaczka, wyczuwa u Billy’ego talent. Chce przygotować go na egzamin wstępny do słynnego londyńskiego Royal Dance Theater, który przyjmuje tylko najbardziej utalentowanych i wybitnych. Stawia więc chłopcu wymagania sięgające bez mała kresu jego możliwości. Jest twardą i nieprzejednaną nauczycielką – ponieważ wie, co się w nim kryje i chce jego sukcesu.

Pewnego razu Billy ma już tego wszystkiego dosyć. Nie życzy sobie, aby mu ktokolwiek coś nakazywał. Zbrzydła mu już ta ciągła presja, spędzające sen z powiek wywindowane oczekiwania nauczycielki, doskwierające dręczenie podczas każdego treningu, niekończące się ćwiczenia i próby. Krzyczy na instruktorkę, zżyma się i wylewa na nią całą swoją frustrację, kipi, rzuca się na wszystkie strony, obrzuca ją przekleństwami, staje się niewdzięczny i ordynarny. A ona? Nie wytrzymuje i uderza go w twarz. Trzask wymierzonego razu rozchodzi się po całej sali. Jednak nauczycielka pozostaje na miejscu, tuż przed Billem i spogląda na niego. Uczeń także stoi przed nią nieruchomy i zaperzony. Mierzy ją wzrokiem, lecz nie ucieka. Przez chwilę jeszcze stoją tak przed sobą i przy sobie. W końcu padają sobie w ramiona. Billy szlocha, łzy płyną po policzku. Po czym zabiera się dalej do roboty… W końcowej scenie filmu doborowy baletmistrz – prosty syn górnika – występuje na scenie Royal Dance Theater jako główny bohater Jeziora Łabędziego.

Chleb ucisku i woda utrapienia to metafora, która trafnie odzwierciedla i uwypukla niechciane aspekty ludzkiej doli. Albowiem życie nas nie rozpieszcza. Różne kryzysy spadają na nas jak grom z jasnego nieba. Broczą lub ropieją zadane nam rany. Najrozmaitsze przypadłości i niedomagania dają się nam od czasu do czasu we znaki. Pragniemy coś osiągnąć, ale po drodze doświadczamy jedynie przeszkód i przeciwności. Z niemałym wyrzutem mówimy: „Innym to się lepiej powodzi, ale mnie Bóg wciąż rzuca kłody pod nogi”. I rzeczywiście może tak być, że Bóg przypomina nam czasem nieustępliwą nauczycielkę Billy’ego. Wciąż czegoś od nas oczekuje, nie pozostawia nas w spokoju, wydaje się nas nie słuchać, objucza nas brzemionami i wymaganiami. Ale czy zadaliśmy sobie kiedyś już to pytanie, dlaczego On to robi? Czy Bóg nie wie lepiej, co tak naprawdę w nas spoczywa, jakie drogocenne ziarna w sobie nosimy i jakiego treningu potrzebujemy, aby one się ujawniły, zakiełkowały i przyniosły obfity plon? Nie bójmy się stanąć przed Nim, kiedy mamy już wszystkiego po dziurki w nosie. Nie chowajmy głowy w piasek, nie lękajmy się stanąć w szranki z Bogiem, nie uciekajmy sprzed jego oblicza. Nawet jeśli ogarnia nas wściekłość, bądźmy blisko Niego. To też jest jeden z wymiarów nadziei, która nie pozwala nam pogrążyć się w rozpaczy. Bóg to wszystko zniesie, bo w nas wierzy, zna naszą cenę, pragnie dla nas tego, co najlepsze i najwyższe. Nasz wzrost kosztuje i wiedzie także przez cierpienia, przezwyciężanie zniechęcenia i ciągłe zaczynanie od nowa. Jeśli będziemy przed Bogiem szczerzy, wnet okaże nam łaskę i wzmocni nas, abyśmy dalej kroczyli po naszej drodze do triumfu – tak, jak tego przykład dał nam Billy.

07.12.2003. II Niedziela Adwentu

Nawigacja nadziei

„Głos wołającego na pustyni. Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego. Wszyscy ludzie ujrzą zbawienie Boże” (Łk 3,5-6).

Prawdopodobnie już nieraz słyszeliśmy z ust wielu sceptyków, iż nadzieja jest matką głupich. Jeśli mamy na myśli jedynie statyczną, duchową dyspozycję, która czyni z nas błędnych rycerzy, pomaga nam bujać w obłokach i konstruować nierealne światy, to chyba powiedzenie to nie rozmija się z prawdą. Marzycielstwo i rojenie niewiele mają wspólnego z chrześcijańską nadzieją. Bo jeśli uchyliliśmy jej odrzwia naszego serca i umysłu, na pewno będzie nas motywowała przede wszystkim do czynu. Mimo że w Liście do Hebrajczyków czytamy o nadziei jako bezpiecznej i silnej kotwicy duszy (Por. Hbr 6,19), to jednak autor używa takiego porównania, aby podkreślić, że nadzieja zapadła w stabilny i twardy grunt, którym jest królestwo poza zasłoną, gdzie rządy sprawuje sam Jezus Chrystus. Dzięki temu, że nadzieja łączy się ściśle z wiecznością, nie ogranicza nas jedynie do ludzkich rozwiązań i możliwości oraz uzdalnia nas do podążania naprzód.

Jednak Bóg nie każe nam zarzucać kotwicy na ziemi, osiadać gdzieś na mieliźnie lub płynąć z prądem, gdziekolwiek by nas wiatr nie poniósł. Czyż można sobie wyobrazić, aby jakiś okręt zacumował na zawsze w porcie i w ogóle się z niego nie ruszał? Cóż to za statek, który nie wybierałby się w rejs, nie sunął przed siebie w blasku wschodów i zachodów słońca, nie opierał się sztormom i wichrom, by ostatecznie dobić do zamierzonego portu? Czy można być marynarzem pozostając wciąż na brzegu? Jeśli naprawdę uchwycimy się Jezusa, to on ukazuje nam również zadania do wykonania. Zadania, których siłą napędową jest służba innym, a celem udoskonalenie siebie. Prawdziwa nadzieja nie zachęca do przeciętności, spoczywania na laurach i promowania gnuśności. Nadzieja jest także motorem działania, iskrą zapalną naszej twórczości, wiatrem, który dmie w żagle statku naszego życia i wzywa do wypłynięcia na pełne morze.

Człowiek nadziei wie, że do czegoś zmierza, że na kogoś lub na coś czeka. Wpatrzony w cel, pomnaża jednak wysiłki, aby go osiągnąć. Kiedy Krzysztof Kolumb wyruszał w kierunku nieznanego Nowego Świata, większość uznała go raczej za mało rozgarniętego śmiałka, który postradał zmysły i wystawił siebie oraz innych na niechybną śmierć. Może niektórzy mówili: „To idiotyzm. Po co się wygłupiać? I tak nic z tego nie wyjdzie”! A jednak Kolumb zwyciężył, chociaż podczas długiej i męczącej podróży cała załoga prawie zwątpiła, była o włos od buntu, gdyż doświadczyła głodu i pragnienia. Gdyby nie nadzieja, która ożywiała odkrywcę, nie wybierałby się nawet w drogę i nie zdołał przekonać królowej Izabeli.

Jan Chrzciciel zwiastuje ludowi bliskość Pana, który pragnie przejść po naszych drogach i zaprosić do podążania za Nim. Zarówno w skali całego życia, jak i jego krótszych okresów, nie robimy nic innego, jak przygotowujemy się na zbawcze wkroczenie Boga w naszą osobistą historię. Nie użyje on przemocy, aby wtargnąć do naszego serca. Nie wymusi na nas posłuszeństwa lub, co gorsza, nie zniewoli nas. Nie rozgości się tam, gdzie panuje nieład i duchowy zastój. (Ameryka również nie przyszła sama do Kolumba, lecz to on przeszedł żmudną drogę okupioną wysiłkiem, aby do niej dotrzeć). Prostowanie ścieżek dla Pana oznacza odpowiedzialne zaangażowanie w życie: szukanie własnego powołania; wierność obranym ideałom i wartościom; bycie w ciągłym odwrocie wobec naturalizmu i niezdrowej spontaniczności; docenianie i dobre wykorzystywanie danego mi czasu; równowaga pomiędzy pracą a odpoczynkiem; refleksja nad tym, co robię; przeciwstawianie się oportunizmowi itd. Takie życie zakłada ukierunkowany ruch. Wtedy jest ono podobne do okrętu, który przemierza morza i oceany z wytyczoną dla niego misją, a nie niszczeje zakotwiczony u brzegów, lub dryfuje, zdając się na ślepy traf. Ci, którzy na tej ziemi aktywnie zdążają ku wyraźnemu celowi, potwierdzają, że nadzieja jest matką mądrych, którzy nie tracą czasu na życzeniowe myślenie czy fantazjowanie, lecz biorą ster życia w swoje ręce.

08.12.2003. Poniedziałek – Niepokalane Poczęcie NMP

Taki ja i taki ty może świętym być

„W Chrystusie Bóg wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem” (Ef 1,4).

Różne skojarzenia i reperkusje wywołuje wśród dzisiejszych ludzi słowo „świętość”. Jednych, na samą myśl o świętości, przeszywa od razu zimny dreszcz i oblatuje strach, gdyż bycie świętym kojarzy im się jedynie z nieludzkimi wyrzeczeniami i ofiarami. Inni wyrażają swój lęk przed świętością, kiedy szydzą sobie z niej i przyklejają innym wszelkiego rodzaju łatki i etykietki: „świętoszek”, „szaleniec” czy „obłudnik”. W niektórych kręgach i społecznościach nie wypada nawet rozmawiać na ten temat, bo można by kogoś nieopatrznie urazić. Dlaczego tak się dzieje?

Z jednej strony u korzeni tych postaw tkwią wykreowane przez setki pokoleń wykoślawione wyobrażenia o świętych. Często bywali oni przedstawiani jako niemalże anielskie istoty, które wyzbyły się do szczętu tego, co ludzkie. Wiele legend i życiorysów odmalowywało ich jako osoby, którym nie wolno było przeżywać przyjemności i radości, których na dodatek nie imały się żadne trudności i słabości, które żyły w kompletnym oderwaniu od ziemskiej rzeczywistości. Jeśli ktoś ma w głowie taki obraz świętego, to nic dziwnego, że ogarnia go lęk. (Kiedy pewnego razu rozmawiałem z kimś o Maryi i zwróciłem uwagę, że w Nazarecie przez wiele lat musiała gotować, sprzątać, prać, doglądać dobytku, a przy tym często opanowywało ją zwykłe zmęczenie, to mój rozmówca poczuł się zgorszony. Matka Boża miałaby zajmować się takimi bzdurami)? Dlatego chwała zespołowi Arki Noego, że poprzez swoje piosenki przywraca w tej dziedzinie poczucie normalności.

Drugim źródłem lęku przed świętością jest nasza obrona przed zmianą. Wprawdzie wielu z nas chce dopuścić Boga do swego życia, ale tylko do wybranych jego sfer i oby nie za daleko i nie za głęboko. Nie postępujemy tak dlatego, że Bóg „wykradłby” nam to, co najcenniejsze, że ograniczyłby naszą wolność (ta paradoksalnie rozkwita z pełniejszym wkroczeniem Boga w nasze życie). Przede wszystkim musielibyśmy wypuścić z rąk to, czego dotąd kurczowo się trzymaliśmy, wstrząsnąć naszymi przyzwyczajeniami, przestać kręcić się wokół siebie, zakwestionować i wypowiedzieć wojnę egoizmowi. Wielu wyciąga z tego opaczny wniosek, że wówczas przestalibyśmy być sobą. To tak, jakby Bóg stworzył nas i wyposażył w bogactwo talentów, temperamentu, charakteru i różnorodność gustów jedynie po to, żeby sobie na nas trochę poeksperymentować. Tymczasem, On „wybrał nas przed założeniem świata”. Bóg przedkłada każdej istocie ludzkiej do wglądu i realizacji ukryty plan, który nie ma na celu zniszczenia jej osobowości, lecz jej wyniesienie i udoskonalenie.

Na szczęście są wśród nas i tacy, którzy lgną do świętości, bo ona ich przyciąga, budzi w nich najgłębsze tęsknoty, frapuje, podnosi na duchu, wzrusza i dodaje zapału do życia. Spójrzmy na Maryję. Zachowanie jej od grzechu pierworodnego wcale nie ułatwiło jej życia, ani nie uczyniło z niej niebiańskiej istoty. Przypatrzmy się naszym współczesnym świętym, na przykład: Matce Teresie z Kalkuty, Janowi Pawłowi II, inżynierowi Jerzemu Ciesielskiemu (który ponoć był świetnym tancerzem). Co w nich dostrzegamy, co w nich nas odstrasza, a co porywa? A może podobni święci żyją także obok nas, chociaż ich nie dostrzegamy? Może powinniśmy częściej słuchać i brać sobie do serca tekst piosenki Arki Noego?:

„Taki mały taki duży może świętym być
Taki gruby taki chudy może świętym być
Taki ja i taki ty może świętym być
Taki ja i taki ty może świętym być

Gdzie można dzisiaj świętych zobaczyć
Są między nami w szkole i w pracy
Gdzie można dzisiaj świętych zobaczyć
Są między nami w szkole i w pracy”

09.12.2003. Wtorek

Darmowy Lekarz

 „Powiedz miastom judzkim: „Oto wasz Bóg!”. Oto Pan, Bóg, przychodzi z mocą i ramię Jego dzierży władzę” (Iz 40,9b-10).

W historii ludzkości pojawiło się już wiele recept na jej rozmaite choroby. Dla jednych środkiem wykurowania człowieka miał być powrót do zapoznanych możliwości rozumu, inni wierzyli w moc rewolucji, jeszcze inni proponowali właściwe wychowanie i postęp jako jedyne antidotum na bolączki rodu ludzkiego. Aż po dzień dzisiejszy wielu współczesnych nadal głowi się, co by tu począć, żeby człowiek w końcu przestał cierpieć, aby wewnętrzne rozdarcie pomiędzy dobrymi a złymi pragnieniami nie stawało mu kością w gardle. I słusznie, gdyż dzięki temu jakość życia się poprawia. Jednak wbrew pozorom nawet najdoskonalsze ludzkie zdobycze i teorie nie będą nigdy w stanie przemienić w sposób istotny człowieka, chociaż nieraz przywłaszczają sobie do tego prawo. Poważnego przeobrażenia człowieka nie dokona ani nauka, ani rozwój cywilizacyjny, ani wysokie standardy ekonomiczne, ani magia, ani astrologia, ani nic podobnego. Nikt na ziemi nie uleczy człowieka ze skutków grzechu, żadne stworzenie nie uwolni go od jego najgłębszych lęków i obaw.

Człowiek, czy zdaje sobie z tego sprawę, czy nie, potrzebuje i łaknie zbawienia. I szuka go dzisiaj na różne sposoby, bo tęskni za pełnią, za scaleniem i jednością. Gdzieś na głębinach swej duszy odkrywa niemożność uzdrowienia samego siebie, a także pęknięcie i otwarte zranienie, które przywołuje szczególny balsam – Zbawiciela. Magiczne słówko „zbawienie” może nastręczać dzisiaj niejednemu poważne trudności. Bo cóż ono tak naprawdę znaczy? Najogólniej mówiąc, zbawienie polega na uznaniu i dopuszczeniu do swego życia Kogoś większego i silniejszego, Kogoś, kto przychodzi do nas jako Dar leczący naszą naturę, zrywający z niej pęta, które obezwładniają naszą wolność. Bez uzdrowienia i rekonwalescencji nadszarpniętej wolności nie ma mowy o jakimkolwiek wzroście w życiu człowieka. Jeśli mówimy o prostowaniu ścieżek dla Pana, to w gruncie rzeczy umożliwiamy Bogu osiągnięcie centrum naszej duszy i przeniknięcie wszystkich pokładów naszej egzystencji. W żadnym wypadku nie oznacza to jednakże naszej bierności.

Przygotować serce dla Niego, to wyrazić swoją wolną decyzją i idącymi za nią uczynkami, gotowość przyjęcia daru, który jest uprzedni wobec wszelkich ludzkich starań. Szkopuł w tym, że niestety także wśród wierzących króluje nagminne przekonanie o konieczności zaskarbienia sobie Bożej przychylności. Trzeba najpierw się wysilić, pomnażać dzieła, zwiększać umartwienia i posty, przestrzegać różnych przepisów, jakby to od nich zależał dar Bożej łaski. Jakby kapryśnego Boga trzeba było obłaskawić i nakłonić do zwrócenia się ku człowiekowi. W tym punkcie przenosimy na Niego jedynie nasze różne ziemskie doświadczenia ojcostwa, ludzkiej i niedoskonałej miłości. Bóg przychodzi, aby zbawić niezależnie od tego, czy sobie na to zasłużyliśmy, czy nie. Ma prawo od nas wymagać, ponieważ już dawno dał nam wszystko, czego nam potrzeba do realizacji tego wymagania. Ważnym jest natomiast, czy tego chcemy, czy zgodzimy się na taką formę zbawienia.

W pewnej starożytnej homilii czytamy: „Dla każdego człowieka początkiem życia jest chwila, od której rozpoczynając, Chrystus został ofiarowany za niego. A Chrystus jest ofiarowany za niego w chwili, kiedy uznaje on łaskę i staje się świadomy życia zapewnionego mu przez tę ofiarę”. Zbawienie zaczyna się dla mnie wtedy, kiedy zrozumiem, że „życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie” (Ga 2,20). Kiedy zostanę dotknięty olśniewającą prawdą, iż w oczach Bożych nie jestem jedynie cząstką jakiejś bliżej nieokreślonej masy, ale kimś niezwykle ważnym, to zrobię pierwszy krok w kierunku własnego zbawienia. Wtedy niezwłocznie pojmę konieczność przygotowywania drogi dla Pana, drogi pełnej przeszkód i zatorów, które dla Niego i z Nim trzeba usunąć.

10.12.2003. Środa

O duchowej pijawce<

„Chłopcy się męczą i nużą, chwieją się słabnąc młodzieńcy; lecz ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły; biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą” (Iz 40,31).

Stary Warren Schmidt odchodzi na emeryturę. Z żalem opuszcza biuro, w którym pracował dziesiątki lat. Jego największym pragnieniem było osiągnąć jakiś sukces, znaleźć się na pierwszych stronach wiodących dzienników amerykańskich. Ku jego rozczarowaniu skończyło się na drobnym artykule ze zdjęciem w lokalnej prasie bulwarowej. Teraz znowu musi wrócić do domu i spędzać długie godziny w towarzystwie żony, która zaczyna go nudzić. Co więcej, jego jedyna córka Jeannie, chce poślubić jakiegoś półgłówka – sprzedawcę materaców wodnych. Wkrótce umiera żona, której brak nagle zaczyna mu doskwierać. Dom opustoszał, a w nim samym odzywa się tęsknota za, dopiero co utraconą, bliskością Helen. Warren czuje się rozbity, zbolały i nikomu niepotrzebny. Dochodzi do wniosku, że jego przeszłość tak naprawdę nic nie jest warta. Samotność wlecze się za nim jak cień i niepokoi go. Aby od niej uciec, emeryt wybiera się w podróż. Zanim do tego dojdzie, przypadkiem postanawia wspierać 22 dolarami na miesiąc chorego chłopca z Tanzanii, imieniem Ndougu. Warren odwiedza miejsca swojej młodości. Przy okazji koresponduje z Ndougu, dając upust swoim najprzeróżniejszym emocjom, czego nigdy dotąd szczerze nie czynił. Niebawem zdaje sobie sprawę z jałowości swej egzystencji. Całe życie strawił na tworzeniu iluzji wokół siebie, oszukiwaniu siebie, odgrywaniu ról, z którymi nigdy się nie utożsamiał, dostosowywaniu się do otoczenia i trwaniu w przeciętności. Słowem: nigdy w gruncie rzeczy nie był sobą, nosił na oczach klapki, a nieustanne udawanie tak go pognębiło, że nie znajduje już upodobania w dalszym życiu. Pewnego dnia otrzymuje list od Ndougu, a w nim rysunek, na którym odmalowane są dwie postaci połączone ze sobą uściskiem dłoni: Warrena i chłopca. Okazało się, że pieniądze Schmidta umożliwiły Ndougu poddanie się operacji, w wyniku której mały Tanzańczyk odzyskał władzę w obu rękach. Warren czuje się zupełnie zbity z tropu. Jakby pierwszy raz w życiu uczynił coś, czego pragnął z głębi serca.

Chyba nic tak nie pożera naszej energii i blokuje naszego rozwoju jak konformizm: gotowość dostosowania się do wszystkiego i wszystkich, nienarażanie się, zewnętrzna poprawność, przywdziewanie różnego rodzaju masek, nieodróżnianie się od innych. Z takich postaw bierze początek nie tylko zgorzknienie, odrętwiałość, ale i stopniowe zmęczenie życiem. (Po co się wysilać? I tak to niczego nie zmieni)! Zmęczenie to jest następstwem poddania się konwenansom w imię świętego spokoju oraz konsekwencją zaprzepaszczenia dobra, które czasem może dojść do skutku tylko dzięki pokonywaniu oporów i marazmu. Konformizm uniemożliwia wydobycie na jaw rzeczywistego dobra, a stwarza przestrzeń dla dobra pozornego. Tak nam się tylko wydaje, że w ten sposób coś zyskujemy. A w rzeczywistości tracimy szansę stawania się lepszymi, rozwijania tego, co nam właściwe i osobiste. Kto chce jedynie schlebiać innym i zjednywać sobie sympatię wszystkich wokół, przedstawia osobę bez wyraźnych konturów i własnych, ugruntowanych przekonań. (Ileż dobrych pomysłów i propozycji zostało pogrzebanych wskutek lęku przed krytyką i niezrozumieniem). Warren Schmidt odkrył to dopiero po 66. latach życia. I dobrze, że w ogóle do tego doszedł. Mały Ndougu swoim odręcznie namalowanym obrazkiem unaocznił mu, że warto zaryzykować bycie sobą, bo ono nas uskrzydla i przywraca chęć do życia. Na to nigdy nie jest za późno.

11.12.2003. Czwartek

Wszystko w tym samym czasie. Tylko po co?

„Na pustyni zasadzę cedry, akacje, mirty i oliwki; rozkrzewię na pustkowiu cyprysy, wiązy i bukszpan obok siebie. Ażeby widzieli i poznali, rozważyli i pojęli wszyscy, że ręka Pana to uczyniła” (Iz 42,19-20).

W obecnej cywilizacji rodzi się powoli pewien nowy styl bycia, który utrudnia nam zauważanie znaków działania Boga. Chodzi mianowicie o coś, co nazwałbym fenomenem równoczesności. Po prostu coraz trudniej zająć nam się w określonym momencie jedną rzeczą. Za to nasz czas codzienny bywa coraz bardziej poszatkowany i rozrywany wielością zadań, którym zdawałoby się winniśmy spłacać nieustanną kontrybucję. Świat pędzi w oszałamiającym tempie do przodu i zaskakuje nas swoją zmiennością i wielopoziomowością, tak iż w jednej chwili napierają na nas dziesiątki impulsów i rozpraszają naszą uwagę na kilka równorzędnych strumieni. Wiele czynników leży u źródeł takiego stanu rzeczy. Dziś nie sposób zaklasyfikować i opisać świata i tego, co się wokół nas dzieje, w jakichś prostych i czarno-białych schematach. Rzeczywistość mieni się bowiem różnymi barwami. Weźmy chociażby gwałtowne rozprzestrzenianie się cudów techniki i nowych możliwości przesyłania informacji, co samo w sobie jest wielkim pożytkiem. Ponadto wzrasta różnorodność naszej działalności i stale podnosi się wymóg szerokich kompetencji: wielofunkcyjności, mobilności, elastyczności, zdolności adaptacji i szybkiego przekwalifikowania się współczesnych pracowników, biznesmenów, studentów czy liderów.

Przypatrzmy się bliżej jeszcze jednemu z elementów owych przemian, mianowicie wpływowi techniki na organizację i postrzeganie czasu. Na ekranach naszych komputerów naraz otwartych i aktywnych mamy kilka okien. Z telewizji, radia i Internetu możemy korzystać praktycznie jednocześnie. Wielu pracowników prowadzi w firmach kilka równoległych projektów. Niemal na okrągło mamy do dyspozycji telefon komórkowy czy laptop w samochodach i autobusach, pociągach i tramwajach, statkach i samolotach, kinach i restauracjach. Podróżując możemy zarazem pracować, być on-line i porozumiewać się z ludźmi w dowolnym miejscu na globie. Dzięki komórce osiągalni jesteśmy wszędzie o każdej porze dnia i nocy, przez co odsłaniamy się z naszą prywatnością także szerszemu ogółowi, naszą pracę rozciągamy na czas wolny, a odpoczynek i rozrywkę przenosimy na czas pracy. Albo jakżeż godzić się dzisiaj na wielogodzinne przykucie się do fotela i czytanie, przykładowo książki, jakże koncentrować się na literach i zdaniach, wertować stronę za stroną, jeśli dzisiaj może być to odebrane jako bezproduktywne tracenie czasu i wolności. Na rynku można już zaopatrzyć się w książki do słuchania, więc po co związywać się z jakimś miejscem i skupiać uwagę na jednym, skoro zaspokojenie naszego literackiego smaku można połączyć np. z pracami domowymi: sprzątaniem, prasowaniem, gotowaniem, czy skręcaniem mebli. W międzyczasie można zadzwonić do koleżanki lub kolegi lub wystukać jakiegoś SMS-a. A zdarza się dzisiaj i tak, że ktoś spacerując po drodze słucha discmana, je hamburgera i umawia się ze znajomym na wyjście do kina, i musi jeszcze uważać na światła przy przejściu dla pieszych.

Zwielokrotnienie możliwości tylko w tej jednej dziedzinie, nie wspominając o innych, powoduje, że musimy szybciej i częściej decydować. Presja czasowa i mnogość bodźców wymusza na nas konieczność ciągłego stawiania spraw na ostrzu noża. W ten sposób rodzi się stres, poczucie chaosu i nadmierne obciążenia. Bezwiedne poddanie się równoczesności usuwa w cień i usypia inne ważne obszary naszego człowieczeństwa. Neuropatolodzy twierdzą, że nie jesteśmy w stanie poświęcać uwagi kilku rzeczom na raz bez uszczerbku na zdrowiu. Wielozadaniowość jest dla naszego mózgu na dłuższą metę niemożliwa. Może przytępić naszą uwagę na istotniejsze wymiary rzeczywistości i naszego wnętrza, i doprowadzić do syndromu wypalenia. Nie należy się przeto dziwić, kiedy odnosimy czasem wrażenie, iż nasza codzienność przypomina jedynie bezdenną i pochłaniającą nas pustynię, pozbawione kolorytu i ogołocone z zieleni pustkowie. Nie dostrzegamy w niej nawet odblasku jakiejkolwiek oazy i wód, nad którymi możemy odpocząć, piękna innych duchowych dóbr, przechodzenia Boga, pragnącego nas orzeźwić, ożywić i przyozdobić nasze życie. Widzenie i poznawanie, rozważanie i pojmowanie, to czynności, które wymagają uwagi. Koleją rzeczy stres utrzymuje nas raczej skutecznie w takim stanie, w którym wolimy jedynie wołać za Norwidem: „Źle, źle zawsze i wszędzie. O jakże nić ta się przędzie”! A może trzeba po prostu poświęcić częstszą i stosowną uwagę bardziej sobie, niż rzeczom i setkom pozornie równowartościowych spraw?

12.12.2003. Piątek

Gdzie ukrywa się twoje „dlaczego”?

„O gdybyś zważał na moje przykazania, stałby się twój pokój jak rzeka, a sprawiedliwość twoja jak morskie fale” (Iz 48,17-19).

Victor Frankl opowiada w jednym ze swoich wspomnień obozowych, jak wielkiego znaczenia nabrało dla niego i jego współtowarzyszy zasłyszane gdzieś zdanie odsądzonego przez wielu od czci i wiary F. Nietschego. Niemiecki filozof był zdania, iż ten, kto żyje pewnym „dlaczego” w życiu, zniesie również prawie każde „jak”. Powiedzenie to może wydawać się na pierwszy rzut oka nieco zagmatwane i zamglone. Innymi słowy można by je wyrazić tak: kto zna cel i sens swego życia, temu łatwiej jest stawić czoła wszelkim kolejom losu. Przeciwnie, jeśli czyjeś życie niewypełnione jest żadną treścią, nie przenika go jakaś wizja i dalekosiężne dążenie, temu kojarzy się ono jedynie z kulą u nogi i prędko schodzi do poziomu zwykłej wegetacji. W sumie – jak pisze Frankl – twarz w obozie ocalili wyłącznie ci, którzy nie utracili wiary w to, że samo życie od nich czegoś oczekuje, że bycie człowiekiem i postępowanie godne istoty ludzkiej nie zależy w pierwszym rzędzie od okoliczności, lecz od zakorzenienia w dobru – sensie.

Pytanie o rolę przykazań w ludzkim życiu (nie chodzi tu jedynie o Dekalog), to nie kwestia tego, odkąd i dokąd coś jest dozwolone, a coś zakazane. Sprowadzenie przykazań do zbioru pewnych obostrzeń i przepisów pokazuje, jak bardzo można oderwać je od szerszego kontekstu, z którego się wywodzą. Przede wszystkim, przykazania – jak mawiał kardynał Ratzinger – pojmowane tylko i wyłącznie w sensie prawnym, bez umiejscowienia ich w całościowym spojrzeniu na los i powołanie człowieka, rzeczywiście mogą wydawać się drażniącą nas zawalidrogą. W dobie fragmentaryzacji życia, gdy kuszeni jesteśmy do skoncentrowania się na jakimś wycinku rzeczywistości i oceniania wszystkiego z jego punktu widzenia, ujęcie swej egzystencji jako kompleksowego projektu, sprawia niejednemu z nas nie lada kłopot. Dlatego nie wystarczy dzisiaj nawoływanie do wierności nauce moralnej Kościoła, jeśli zabraknie zrozumienia i wyłożenia jej sensu, jeśli ubierze się ją w szatę taniego i płytkiego moralizowania. Jeśliby na serio wsłuchać się w przykazania, potraktować je poważnie, pozwolić sobie, aby wyraźniej zabrzmiały w naszym sercu, wówczas można natrafić na ślad „dlaczego” naszego życia. I wtedy warto pójść dalej tym tropem i drążyć, dokopywać się do zapomnianych złóż, przedzierać przez zdrętwiałe uprzedzenia i zmurszałe szablony. Bóg sam podpowiada: miej wzgląd na przykazania, a będziesz doznawał pokoju i sprawiedliwości. Nie dlatego, że ów pokój będzie jakimś wynagrodzeniem i rekompensatą za to, czego sobie odmówiłeś. Ale dlatego, że jest on ściśle związany z jakością twoich wyborów, z osiągnięciem pułapu zastrzeżonego tylko dla ciebie.

Ostatecznie, „dlaczego” ludzkiego życia wypływa z istniejącego, odwiecznego przymierza pomiędzy człowiekiem a Bogiem, w obrębie którego następuje wzajemne obdarowywanie, głównie ze strony samego Stwórcy. Nie uda nam się zdobyć właściwego odniesienia do przykazań i ich poszanowania, jeśli nie dotrzemy do węzłowej racji ich istnienia i nie oprzemy na żywej relacji z Bogiem. W przeciwnym wypadku każde niełatwe „jak” naszego życia przekształci się w arenę gry wymówek, uników i wybiegów, co nieuchronnie doprowadzi nas do utraty pokoju i duchowej radości.

13.12.2003. Sobota

Nawyk to dobra rzecz, ale nie zawsze

„Lecz powiadam wam: Eliasz już przyszedł, a nie poznali go i postąpili z nim, tak jak chcieli” (Mt 17,12).

„Za każdym razem, kiedy postawieni jesteśmy przed jakimś zadaniem, staramy się je rozwiązać z pomocą takich reguł, które w przeszłości umożliwiły nam uporanie się z podobnymi problemami. Kiedy jedno i to samo zadanie powtarza się pod stosunkowo stałymi warunkami i w podobnych okolicznościach, nasze reakcje przeobrażają się w stereotypy, elastyczne zdolności wynaturzają się w matryce postępowania, człowiek staje się z wolna pewnym automatem, który pozwala prowadzić się sztywnym przyzwyczajeniom, a jego działania i myśli zmierzają po utartych szlakach. Można by porównać go do maszynisty, który musi prowadzić swój pociąg po ściśle ustalonych torach i według niezmiennego rozkładu jazdy”.

Bardzo trzeźwa konstatacja niemieckiego pisarza Arthura Koestlera wcale nie jest zachętą do wydania się na łup zupełnej dowolności. Jakże obyć się bez ukształtowanych przez wychowanie i mądrość życiową dobrych nawyków? Jak wyglądałaby nasza codzienność, gdybyśmy za każdym razem musieli na nowo odkrywać Amerykę w najbardziej prostych czynnościach i zadaniach? Właśnie po to gromadzimy najrozmaitsze doświadczenia, aby móc lepiej i skuteczniej działać, nie tracąc przy tym za dużo energii, aby kształtować w sobie pożądane cechy i postawy. Problem jednak nie polega w pierwszym rzędzie na tym, czy mamy w sobie wyrabiać, czy też niweczyć pewne przyzwyczajenia. Chodzi o to, abyśmy zdali sobie sprawę z tego, że pewne formy zachowań mogą uśpić naszą czujność i wrażliwość na to, co nowe i nieznane. A zwykle dzieje się tak, że nowości w pierwszym momencie nas szokują, bo często podważają nasze wyuczone i „wyjeżdżone” trakty myślenia oraz podają w wątpliwość dotychczasowe wzorce działania. Bo oto nagle trzeba skonfrontować się z czymś, czego nie znamy, co wydaje się dziwne, co nas może nawet przeraża.

Nie ma co ukrywać, iż często wolelibyśmy, aby nasza codzienność, życie rodzinne, praca były w miarę poukładane, aby nie pojawiały się w nich jakieś zgrzyty i zakłócające dobry nastrój dylematy, aby nie wytrącały nas z równowagi przykre niespodzianki i przeciwności. I trudno uznać to za coś zdrożnego, aczkolwiek brakuje tutaj nieco realizmu. Jeśli jednak, jak każdy z nas na pewno tego doświadcza, wszystkie te fenomeny są składnikiem życia, można słusznie założyć, iż wymagają one od nas podtrzymywania w sobie swoistego duchowego napięcia. Jest ono specyficznym otwarciem naszej wolności, a może raczej istotną cechą wolności. Napięcie to objawia się głównie w postaci duchowego niepokoju, który jest dokładnym przeciwieństwem zeskorupienia, przewidywalności i wewnętrznego zakrzepnięcia. Trwanie w tym napięciu sprawia, że stale mamy otwarte nasze duchowe zmysły, że lepiej czujemy i postrzegamy, że potrafimy odróżnić ziarno od plew, że zauważamy dobro, które manifestuje się na różne sposoby, że jesteśmy w stanie urobić sobie w każdej sytuacji właściwy osąd. Napięcie to powoduje, iż nie „płyniemy przez życie jak boja poddająca się biernie zmiennym prądom morskim” (Ortega y Gasset).

Kiedy Jezus ubolewa nad Narodem Wybranym, który nie potrafił „rozpoznać czasu swego nawiedzenia” i przeoczył swoją szansę, ma na myśli właśnie zanik tego duchowego napięcia. No bo jeśli Chrystus uzdrawia w szabat pochyloną od lat kobietę, a przełożony synagogi strofuje Go, aby leczył w inne dni, bo dzisiaj jest akurat święto (tak jakby ów cud był czymś zupełnie powszednim i ewidentnym), to chyba coś tu nie gra (Por. Łk 13, 10-17). Automatyzm w przestrzeganiu przepisów szabatu stępił wrażliwość na nadnaturalność czynu Jezusa. Tylko wolność wewnętrzna, która nie spada ot tak po prostu z nieba, lecz musi być przez nas również wypracowywana, gwarantuje możliwość prawdziwego rozpoznania przychodzących do nas Eliaszów, Janów Chrzcicieli i Jezusów.

14.12.2003. III Niedziela Adwentu

Radość w tyglu smutku?

„Wyśpiewuj, Córo Syjońska podnieś okrzyk Izraelu! Ciesz się i wesel z całego serca! Pan, Twój Bóg jest pośród Ciebie. On uniesie się weselem nad tobą, odnowi swą miłość, wzniesie okrzyk radości, jak w dniu uroczystego święta” (Sof 3,14.18a).

Niedawno stanąłem przed poważnym dylematem związanym z tematem tego czytania. Przyszło mi razu pewnego głosić i zapraszać ludzi do radości tam, gdzie wydawało się nie być dla niej i sposobności, i miejsca. Zdarzyło się to w Berlinie, gdzie przez dwa lata pracowałem z uchodźcami i imigrantami w areszcie deportacyjnym. Za murami tej nieco dziwnej instytucji Azjaci i Afrykanie, Słowianie i Arabowie oczekują na przymusowe wydalenie z Niemiec. Ich codzienność jest ogólnie rzecz biorąc niezbyt pocieszająca. Dzień za dniem szamocą się z wizją nieznanej przyszłości, rozpadem iluzji, gorzkim rozczarowaniem i obojętnością urzędów. Borykają się z psychicznym napięciem i niepokojem, nienawiścią i nie wyładowanym gniewem, próbami okaleczeń i samobójstw, głodówkami, niedoborem informacji i niemiłosiernie wydłużającym się czekaniem. W sumie miejsce to przypominało mi bardzo często wrzący kocioł, istny kulturowo-religijny melanż oraz żywy symbol ludzkiej bezradności.

Któregoś dnia przyszła moja kolej na przygotowanie i poprowadzenie cotygodniowej modlitwy. „Pech” chciał, że akurat na tę niedzielę (a było to w Adwencie), przypadły teksty biblijne o radości. Czytając je spokojnie w pokoju, oburzyłem się natychmiast wobec absurdalności tej sytuacji: „Jakże ja mam iść do tych ludzi i opowiadać im o radości? Przecież to niedorzeczne! To nawet zakrawałoby na jakieś znęcanie się nad aresztantami, ładowanie im do głów jakiejś niewiarygodnej utopii”! Nie byłem jedynie kimś z zewnątrz. Spędzałem kilkanaście godzin w tygodniu pośród nich i znałem dobrze tamtą atmosferę i ich życiowe przejścia. I tak walczyłem ze sobą i z myślami tego pokroju przez parę dni. W końcu, żeby dodać całej sprawie smaczku, zaczęły się rodzić we mnie przeciwne pytania: „To co, mam stanąć po stronie ich bezradności? Pogłębiać przygnębienie? Wpędzać ich w jeszcze większy smutek, bo przecież realia są takie, a nie inne? Przytakiwać i podpisać się pod rozpaczliwością ich losu? I nic ponadto? Ale czy to rzeczywiście byłoby głoszenie Ewangelii – Dobrej Nowiny”?

Ostatecznie zaryzykowałem wyjście mniej przewidywalne w skutkach, tzn. zachęcałem ich mimo wszystko do radości. A polegało to na tym, że wziąłem na serio ich ważną i trudną sytuację egzystencjalną, aczkolwiek z drugiej strony podkreślałem jej epizodyczny charakter na tle całości życia. Mówiłem o bliskości Boga, zwłaszcza tam, gdzie panuje cierpienie; o Jego radości na samą myśl o nas; o naszej bezcenności i wolności, której nie zniszczą żadne ogrodzenia i kraty więzienne. W końcu o tym, że zawsze znajdzie się w naszym życiu jakiś powód do radości, trzeba jednak trochę „poszperać” w naszej pamięci albo przypatrzeć się uważniej dniowi codziennemu.

Myślałem, że tymi słowami wiążę sobie pętlę na szyi. Bo moje audytorium nie składało się z najbardziej wierzących przedstawicieli rodu ludzkiego, nie mówiąc już o kilku obecnych tam buńczucznych aresztantach. Tymczasem, po kazaniu zapadła pełna wymowy cisza. A na niektórych twarzach ciekły łzy. I to był dla mnie znak, że warto było podjąć ryzyko głoszenia „utopii”. Wtedy chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałem, co to znaczy Adwent – przyjście Pana. Nie gdzie indziej tylko w areszcie deportacyjnym. I chyba podobnie jest w tzw. normalnym życiu. Zwykłe poczucie zdrowego rozsądku poucza nas, że nigdy nie jest tak, aby wszystko było w porządku. Zawsze coś nam uwiera, zawsze napatoczy się jakaś niedogodność, coś, co nas zasmuca. (Izrael, o którym pisze prorok Sofoniasz, jest w niewoli babilońskiej. Ludzie nie mogą żyć w pełni swoją kulturą, są wyobcowani, poniżeni itd.) Trudno zarzucać Bogu brak realizmu. On wie o tym, że czasem jest nam ciężko. Przecież nie wzywałby nas do radości, gdyby nie wiedział, że jej potrzebujemy, że jest ona jedną z wielu twarzy nadziei, bez której nie sposób żyć. Oczywiście radość musi mieć też jakąś poważną przyczynę, bo o takiej tutaj jest mowa. W przeciwnym wypadku staje się wesołkowatością, marną pociechą czy mydleniem oczu. Wiedząc o tym, znajdźmy dzisiaj trochę czasu i wsłuchajmy się uważniej w to krótkie i pełne treści zdanie. Może wtedy lepiej zrozumiemy, dlaczego nie mamy w gruncie rzeczy prawa do poddawania się smutkowi.

15.12.2003. Poniedziałek

Odkryć siebie

„Jakubie, jakże piękne są twoje namioty, mieszkania twoje, Izraelu! Jak szerokie doliny potoków, jak ogrody nad brzegiem strumieni lub jak aloes, który Pan sadził, i jak cedry nad wodami” (Lb 24,3).

Chyba jednym z istotnych środków, który pomaga nam odnaleźć głębsze przyczyny radości jest poznanie samego siebie. Z pewnością nie należy ono do najłatwiejszych rzeczy na tym świecie, co nie znaczy, że jest niemożliwe. Oczywiście nie chodzi tu o zdobycie poznania dla niego samego. Po co więc poznawać siebie? Najpierw, aby nie robić niepotrzebnych głupstw w życiu, aby nie porywać się z motyką na słońce, aby nie trwonić czasu i energii na to, co przekracza moje siły, aby być twórczym w tym, co jest specyficznie moje, aby w skrócie mówiąc: miłować siebie. Często jest tak, że człowiek, który nie ma właściwego wglądu w siebie (co bynajmniej nie wyklucza innych przyczyn), na przykład: znęca się nad samym sobą, bo ulega sprzecznym i niezrozumiałym dla niego impulsom oraz uczuciom; nie potrafi zlokalizować, co go motywuje w działaniu itd. Ale to jest tylko jedna strona medalu. Miłości siebie trzeba się również uczyć (pomimo trudnych do uzupełnienia braków), aby kochać drugich i Boga. I to jest zasadniczy, a może nawet pierwszorzędny cel poznania siebie. Świadomość swoich możliwości, talentów, zdolności, zalet, a także rozpoznanie swoich ograniczeń (a wiele z nich będziemy dźwigać aż do śmierci), przyśpiesza dojrzewanie i przeciera szlak dla pełnej akceptacji siebie. Niestety dość pospolitym jest fakt, że wielu z nas względnie dobrze zna swoje granice, słabości czy poczucie winy. Dużych trudności doświadczamy natomiast w zauważeniu, nazwaniu i aprobacie piękna swego wewnętrznego mieszkania, wspaniałych ogrodów i przepływających przezeń ożywczych potoków. Dzieje się tak często na skutek wpływu negatywnych doświadczeń, które przesłaniają nam rzeczywistą prawdę o nas samych. Dlatego chyba na tym trzeba by się na wstępie skoncentrować: uznać się godnym ukochania samego siebie.

Do poznania siebie nie wszyscy są tak samo zdolni. Jedni bardziej znają siebie, inni mniej. Składa się na to wiele czynników: wrażliwość, intuicja, przenikliwość, umiejętność refleksji, cechy charakteru, wykształcenie itd. Jak można dojść do większego poznania siebie? Na pewno dróg jest tyle, ile ludzi. Kluczową rolę odgrywa tu kierownictwo duchowe, rozmowa z przyjacielem lub kimś bliskim. Dialog oparty na zaufaniu niesie w sobie jakąś dziwną moc. Coś innego dokonuje się, kiedy sam myślę o sobie lub gdy coś zapisuję w pamiętniku. Kiedy z kolei wyjawiam tajniki swego serca drugiej osobie, rozpoczyna się zupełnie inny rodzaj poznania, na które sam nigdy bym się nie zdobył. W procesie poznawania ważny jest również stopniowo nabywany dystans wobec siebie, tzn. stanięcie obok siebie, jakby spoglądanie na siebie z lotu ptaka. Z początku jest to niezwykle trudne, ponieważ często jesteśmy uczuciowo bardzo powikłani. I właśnie te różne uczucia trzeba wprzęgnąć w zasadniczy nurt poznania, dopuścić je (a nie odrzucać) i poczuć w sobie. To oczywiście trwa całe lata. Przy tym warto się pytać: Dlaczego rodzi się we mnie takie. a nie inne uczucie? Skąd ono się wywodzi i na co zwraca uwagę? Niezbędna jest więc pomoc współczesnej psychologii, ale takiej, która ujmuje człowieka integralnie, bez redukowania go jedynie do jednego poziomu. Cenną podporą na tej drodze jest też świadectwo innych ludzi, lektura autobiografii, dzienników, literatury pięknej, słuchanie dobrej muzyki, wyrabianie wrażliwości estetycznej na dzieła sztuki itd.

Nade wszystko nieodzowna jest pomoc łaski Chrystusa. Wszystkie ludzkie środki przygotowują nas na łaskę uzdrowienia, lecz jej nie zastępują, chociaż przychodzi ona do nas poprzez poznanie siebie w prawdzie i zgodzie na siebie. Nie wiem do końca jak to jest, ale chociaż Bóg nas zna, chce abyśmy przystępowali do Niego bez wznoszenia wokół siebie murów udawania i obwarowań bezbłędności. Pragnie, abyśmy otwierali się przed Nim w całej naszej złożoności i skomplikowaniu. Poznanie siebie bywa też bolesne. Nie jest łatwo skonfrontować się z lochami własnej duszy, gdzie często czają się na nas zjawy z przeszłości. Nie zawsze łatwo pogodzić się ze swym bogactwem, które może czasem jest skromniejsze niż dary Janka, Zosi czy Franka. Radość idzie ramię w ramię z miłością, także tą do siebie samego. Jej początek stanowi dogłębne przyswojenie przekonania, że „w każdym człowieku jest coś cennego, czego nie ma w żadnym innym” (M. Buber).

16.12.2003. Wtorek

Szukasz nadziei? Wpatruj się w oblicze Boga

„Dusza moja chlubi się Panem, niech słyszą to pokorni i niech się weselą. Spójrzcie na Niego, a rozpromienicie się radością, oblicza wasze nie zapłoną wstydem” (Ps 34,3.6).

Któregoś letniego popołudnia 2,5-letnia córka moich przyjaciół zaprosiła mnie do wspólnej zabawy. Chodziło o to, abyśmy razem pomalowali farbkami kilka misiów, świnek, małpek i słoników. W pierwszym odruchu pomyślałem sobie: kiedy ja się ostatnio zajmowałem malowaniem? Chyba w przedszkolu. Ale nic. Zabraliśmy się do roboty. A wyglądała ona dość prosto, chociaż wcale nie byle jak. Przynajmniej staraliśmy się zamalowywać zwierzątka w obrębie ich konturów, wymienialiśmy sobie nawzajem pędzelki, niewinnie paćkając sobie przy tym tu i ówdzie. Mieszaliśmy z sobą różne kolory i zastanawialiśmy się oboje, czy kogut byłby jeszcze kogutem, gdyby namalować go nie z czerwonym, lecz zielonym grzebieniem. W sumie można by to skwitować: nic szczególnego, zwykła dziecięca igraszka. A jednak w trakcie malowania nie mogłem się nadziwić, z jaką pieczołowitością, bezinteresownością, uwagą i skupieniem mała Karolina oddawała się tej zabawie. Co więcej, co rusz na jej twarzy pojawiał się niczym nie zmącony i rześki uśmiech. Promieniowała czystą radością niemal bez ustanku. Radość, która wypływała z całkowitego poświęcenia się zabawie, przez poddanie się duchowi bezinteresowności. Mnie samemu jej uśmiech nie tylko dał wiele do myślenia, lecz także podziałał na mnie niezwykle kojąco i wzbudził podobną radość. Dzieci zachowują właściwą sobie skłonność do kontemplacji, do zatopienia się całym sobą nawet w najdrobniejsze szczegóły, które dla nich mają znaczenie. My dorośli jesteśmy już bardziej kalkulujący, interesowni, przezorni, „poważni” w swojej dorosłości. Czy mamy jeszcze czas na taką prostą kontemplację, czyli na bezinteresowne bycie przed kimś lub przed czymś? Niemniej od pielęgnowania w sobie i uczenia się bezinteresowności, bez względu na stan i wiek, zależy jakość naszej radości. Gdzie i jak się jej uczyć?

Podstawowym „miejscem” uczenia się bezinteresowności jest doświadczenie spojrzenia Boga. Ktoś mógłby od razu zaoponować, że to nonsens, bo na ziemi niemożliwa jest bezpośrednia wizja Boga. Racja. Istnieje jednak droga pośrednia: Bóg sam nam objawił, jak na nas patrzy. Przede wszystkim jego spojrzenie sprawia, że nie musimy się przed Nim rumienić, nie musimy świecić oczami, nie musimy czuć się, jakby ziemia usuwała nam się spod nóg. Na ogół wstyd kojarzymy ze sferą seksualną, dzięki któremu dajemy drugim sygnał o istnieniu naszej intymności i nietykalności. Istnieje także doznanie wstydu o wiele głębszego, wstydu egzystencjalnego, który wydobywa się gdzieś z samych głębin naszej osoby. Możemy wstydzić się tego, kim jesteśmy, i że jesteśmy. Nie odnajdujemy wówczas usprawiedliwienia i uzasadnienia dla naszego bycia. Często przyczyną takiego stanu jest doświadczenie zawstydzenia ze strony bliskich osób, niedocenienie naszej indywidualności i piękna, wyśmianie wyrażające brak szacunku dla naszej inności. Tak mogą spoglądać na nas jedynie ludzie. I niewątpliwie takie doświadczenie może kłaść się cieniem także na naszą relację z Bogiem.

Wpatrując się w spojrzenie Boga czujemy się ocaleni i usprawiedliwieni. Ono pozwala nam być bez wysuwania pod naszym adresem jakichkolwiek roszczeń i żądań. Boże wejrzenie pobudza nas do życia i je intensyfikuje. Bóg nie pragnie nas ani przejrzeć, ani zagarnąć, ani wywrzeć na nas jakiegokolwiek nacisku. Dla Boga jesteśmy przyczyną radości już przez to, że istniejemy. Nie musimy być czyści, nieskazitelni, inteligentni, aby On miał spoglądać na nas z uszanowaniem. Kiedy na Niego patrzymy, wyczytujemy z Jego oczu bezwarunkowe przyjęcie naszej osoby.

A dzieje się tak, ponieważ strumień Bożego spojrzenia, obejmujący nasze jestestwo, przeniknięty jest na wskroś miłością. Św. Ireneusz z Lyonu pisze, że „jeden Bóg i Ojciec, który wszystko ustanowił i uporządkował, stworzył to, co dotąd nie istniało po to, aby istniało (…) A „wszystko” to oznacza według nas, to co jest światem, a na świecie i człowiek”. Bóg powołał nas do życia nie po to, aby się nami bawić, lub żebyśmy jak wasale odrobili powierzoną nam cząstkę Boskiego życia w nas. Samo nasze istnienie jest już wartością. Jesteśmy chciani przez Boga dla nas samych. Jesteśmy bezinteresownym darem Boga, „widzialnym zwierciadłem Niewidzialnego” (J.L.Marion), w którym odbija się Jego piękno. Z doświadczenia tej bezinteresownej miłości Boga rodzą się nasze pragnienia i czyny bezinteresowne jako wyraz wdzięczności i wzajemności. Tutaj tkwi najgłębsze źródło naszego poczucia wartości, pewności i wiary w siebie, która z kolei jest przyczyną naszej radości. Tego Bożego spojrzenia nikt nam nie może wydrzeć ani go zniekształcić. Jesteśmy w nim od zawsze i pozostaniemy w jego zasięgu aż po całą wieczność. Pozwólmy częściej przenikać się temu spojrzeniu, aby radość nasza była głębsza, większa i trwalsza.

17.12.2003. Środa

Ach, ta „naiwna” Matka Teresa!

„Mądrości Najwyższego, która urządzasz wszystko mocno i łagodnie, przyjdź i naucz nas drogi roztropności” (Antyfona przed Ewangelią).

Przy okazji wręczenia Nagrody Nobla jeden z dziennikarzy zagadnął bł. Matkę Teresę z Kalkuty: „Proszę Matki, przecież Matki praca jest jak kropla w stosunku do oceanu”. Na co siostra odpowiedziała mu: „Ale ten ocean byłby mniejszy bez tej kropli”.

Prostota zawsze nas urzeka. Jednak nie ta, która wyraża brak doświadczenia, ignorancję, łatwowierność i naraża nas na podejmowanie lekkomyślnych decyzji. Pociąga nas prostota w sensie prostolinijności, prawości serca, szczerości, realistycznego i odważnego spoglądania na świat i siebie samego, jednoznaczności i dziecięcego zaufania. Taką prostotą charakteryzowała się Matka Teresa, której trzeźwego osądu nie zdołał zakwestionować idealistyczny „przytyk” reportera. (Bo może ów dziennikarz sens służby wiązał z osiągnięciem niewiarygodnego sukcesu, z ogromnym rozmachem i nakładem środków, z szerokim zasięgiem działania, z nieprzerwaną obecnością na  łamach poczytnej prasy). To są miary i kryteria mądrości ludzkiej.

Tymczasem Matka Teresa nigdy nie twierdziła, że jest zbawicielem świata. Ale ceniła służbę swoją i swoich współsióstr. Cieszyła się i była wdzięczna za każde dobro, które Bóg zdziałał poprzez nią. Siostra wcale nie zraziła się podtekstem uwagi dziennikarza, że oto na ulicach setek miast na kuli ziemskiej leżą jeszcze miliony nędzarzy, konających, cierpiących, bezdomnych i potrzebujących jakiejkolwiek pomocy. Ona o tym wiedziała, ponieważ w parze z jej prostotą zawsze kroczyła roztropność. A o czym mówi nam roztropność? Że nigdy nie należy odsuwać od siebie uczynienia nawet najmniejszego dobra w nadziei na jakieś większe dobro w przyszłości (św. Ignacy Loyola). Że nigdy nie można robić wszystkiego naraz. Że nie należy marzyć i tęsknić za tym, kim nie jestem, lecz całkiem zwyczajnie, dzień po dniu, być wiernym swoim obowiązkom i zadaniom. Że każda osoba przyczynia się do ogólnego dobra ludzkości o tyle, o ile pozwalają jej na to możliwości, właściwe jej powołanie i Boży zamiar względem niej. Że „gdybanie” i porównywanie się z sukcesami i karierą innych, jest odrzucaniem i grzebaniem własnego naturalnego i nadprzyrodzonego uposażenia. Że żaden człowiek nie jest alfą i omegą, na której spoczywałaby odpowiedzialność za cały świat („Wszystko na mojej głowie”). Że rozmiar ludzkiej biedy czy skomplikowania jakiegoś problemu nie może być impulsem skłaniającym do rezygnacji („I tak niewiele da się tu zmienić”), ale ma skłaniać do większej służby, oddania, wierności i zaufania Bogu. Że o wiele łatwiej jest snuć dalekosiężne zamiary i górnolotne plany na przyszłość, niż przeżyć jeden dzień od rana do wieczora w postawie autentycznej uwagi i czujności. Że w naszej pracy nie tyle liczy się jej charakter, co troska o jakość, wkładanie w nią serca i dobrej intencji. Że o taką cnotę trzeba prosić, bo jest ona darem z nieba.

18.12.2003. Czwartek

Józefowi to wszystko szło jak po maśle

„Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus” (Mt 1,20).

Nazaret. Na dworze panuje niemiłosierny skwar. W swoim przydomowym warsztacie Józef obrabia, hebluje i szlifuje drewno. Tyle zamówień z całego miasteczka. Komuś złamała się noga od stołu. Trzeba to szybko zreperować, bo jak będą jedli obiad. Sąsiadowi jakiś drań ukradł drabinę i na gwałt potrzebuje nowej. Pot spływa z czoła. Umęczony pracą Józef siada w cieniu swego domu. Obserwuje biegającego z innymi dziećmi Jezusa. Zerka na krzątającą się w kuchni Maryję. To zaś patrzy przed siebie w siną dal. Znużony zamyka oczy. Nagle, ni z tego, ni z owego, powraca myślą do owego przedziwnego dnia, dnia ciemności i niezrozumienia, do chwili próby i niepewności. Był to dzień, w którym z drżeniem stanął przed zatrważającą go alternatywą: oddalić swoją Ukochaną, która nagle zaszła w ciążę z jakimś mężczyzną, czy uwierzyć niejasnym sennym zapewnieniom, że to dzieło Ducha Świętego, że to dziecko ma być Synem Bożym? Jak pogodzić dobroć i szlachetność swojej narzeczonej z tym, że stała się ona brzemienna? Ma być ojcem nie swojego dziecka i mężem kobiety, która tak naprawdę do niego nie należy? Józef przypomina sobie wewnętrzną walkę, kiedy nagle usłyszał słowa Boga, które wszystkie jego dotychczasowe wyobrażenia wywróciły do góry nogami. Przed Józefem otworzyła się niespodziewanie nieznana perspektywa. Dla niego był to zupełny początek – logika wykraczająca poza to, czego do tej pory doświadczył. O jaką logikę tu chodziło? Czy Józef to zrozumiał? Co ostatecznie skłoniło go do przyjęcia Maryi pod swój dach?

Słysząc tę opowieść któryś raz z rzędu, może nieodparcie narzuca nam się wrażenie, jakby to wszystko, co opisuje nam ewangeliczna scena było jasne, konsekwentne i oczywiste. Może nawet przyłapujemy się na tym, iż troszkę zazdrościmy Józefowi, mówiąc: „Gdyby Bóg powiedział nam w tak wyraźny sposób, jakie ma względem nas zamierzenia, gdyby anioł wyłożył nam we śnie, jaką drogą winniśmy podążać i co należałoby uczynić, wówczas moglibyśmy bez większych problemów naśladować Jezusa i być Jego uczniami”. Może myślimy sobie, iż ludzie tamtych czasów mieli o wiele lżej, niż my. Widzieli i słyszeli aniołów i Jezusa, stąd wszystko szło im jak z płatka. Nie łudźmy się. Rodzicom Jezusa i ich ziomkom wcale nie wiodło się lepiej niż nam. Gdyby rzeczywiście było im łatwiej wierzyć, pod krzyżem Chrystusa pozostałoby więcej osób, niż tylko kilka kobiet. Nie sądźmy, że Maryja wędrowała po okolicy ze świadomością: „Jestem matką Boga”. Ewangelia nie na próżno podaje, że Maryja stoi przy Jezusie, obserwuje, słucha, przeżywa jego działalność i słowa, ale często niewiele rozumie z tego, co On właściwie czyni. Przypomnijmy sobie chociażby scenę znalezienia Jezusa w świątyni. „Oni jednak nie zrozumieli tego, co im powiedział” (Łk 2,50).

Żaden człowiek w dziejach zbawienia nie był wolny od trudu poszukiwania, rozróżniania myśli i głosów, rodzących się obiekcji i oporów. Nikt nie posiadał absolutnej pewności. Józef, podobnie jak wielu innych świętych mężów i niewiast, zdany był na ryzyko, które przynależy do istoty wiary. Tajemnica odsłaniająca się człowiekowi jako zew Bożej rzeczywistości, zawsze przekracza i zaskakuje człowieka. On nie jest w stanie za nią nadążyć, ani jej przeniknąć. Co więcej, często wydaje mu się ona pełna sprzeczności (No bo jak, po ludzku rzecz biorąc, można zajść w ciążę bez udziału mężczyzny? Jak to możliwe, żeby wszechmocny Bóg zechciał przyjąć postać małego dziecka?). A jednak rodzice Jezusa są świadkami tego, że człowiek może zaufać tajemnicy, że wcale nie musi wszystkiego przebadać i zweryfikować, że może zawierzyć innej wiedzy, którą odczytuje i pojmuje stopniowo. To zupełnie inna kategoria otwarcia, które rodzi się w człowieku za sprawą dotknięcia przez wszystko ogarniającą Boską tajemnicę. Jest to otwarcie, dzięki któremu osoby spotykają się na zupełnie innym poziomie, niedeprecjonującym wprawdzie roli rozumu, lecz wynoszącym go jeszcze wyżej. Hebrajski odpowiednik słowa „wierzyć” oznacza „szukać w kimś/czymś oparcia”. Józef i Maryja dochodząc do granic swego zrozumienia (a wcale nie należeli do elity intelektualnej Izraela), zawierzyli Bogu, ponieważ wielokrotnie doświadczyli, że Bóg ich dotąd nie opuścił, że zawsze był z nimi, że przed wiekami obiecał wyprowadzenie Izraela z niewoli i dotrzymał słowa. Oboje żyli w świadomości, że człowiek, który stara się być wierny Bogu, może zdać się na Jego słowo, nawet jeśli wydaje się ono całkowitą ciemnością.

19.12.2003. Piątek

Twórcza niemota kapłana

„Anioł Gabriel rzekł do Zachariasza: „A oto będziesz niemy i nie będziesz mógł mówić aż do dnia, w którym się to stanie, bo nie uwierzyłeś moim słowom, które się spełnią w swoim czasie” (Łk 1,20).

Zadziwiająca to historia. Zachariasz najpierw całe lata z utęsknieniem błaga o potomka, a kiedy Bóg mówi mu, że niezadługo będzie miał syna, zalękniony pyta: Ale czy to w ogóle możliwe, bo przecież oboje z Elżbietą jesteśmy już starzy? I ciekawe, że antidotum na jego wahanie ma być utrata mowy i zamilknięcie. Zbyt prostym byłoby wysnucie z tego wniosku, że odebranie mowy przez anioła to kara za niedowierzanie. Trudno również podejrzewać Zachariasza o zupełny brak wiary. Ewangelia mówi o nim, że był mężem sprawiedliwym i nienagannym wobec Boga. Skąd więc pojawiło się u niego zwątpienie w słowa anioła? Wprawdzie Zachariasz prosił Boga o syna, ale czy spodziewał się, że będzie on „wielki w oczach Pana”, że „wielu spośród dzieci Izraela nawróci do Pana”, że „pójdzie przed Nim w duchu i mocy Eliasza”, że „przygotuje Panu lud doskonały”? Czy zapowiedź Gabriela nie przekroczyła jego najśmielszych oczekiwań? Czy wspaniałość tej obietnicy nie przeraziła go jeszcze bardziej? Na takiego syna nie był chyba przygotowany. Tak czy owak, Zachariaszowi nie mogło się to pomieścić w głowie, aby z jego obumierającego już rodu miał nagle wyjść tak wyjątkowy człowiek. A może był już nieco zmęczony czekaniem? Modlił się, ale chyba miał już wątłą nadzieję na wysłuchanie swojej prośby. Zdarza się, że człowiek o coś prosi Boga, chociaż w głębi serca nie ma co do tego przekonania. Coś każe mu jeszcze otwierać usta, a z drugiej strony coraz bardziej popycha go w kierunku powątpiewania. Albo modli się do Boga, oczekując rozwiązań tylko na swoją ludzką modłę. Nie można więc wykluczyć, że Zachariasz, chociaż był człowiekiem pobożnym, z takim duchowym nastawieniem zwracał się do Boga.

Boży posłaniec zamyka mu usta. Ale po co? Najpierw, żeby Zachariasz na własnej skórze odczuł skuteczność i niezawodność Bożych słów. Hebrajskie imię „Gabriel” oznacza „Bożą moc”, „Bóg objawił się z mocą”. Utrata zdolności mówienia służy jako środek potwierdzający wiarygodność i prawdziwość słów anioła. To jednak nie wszystko. Przez następne 9 miesięcy Zachariasz zapadnie w głębokie milczenie. Nie będzie mógł się normalnie wysłowić, będzie posługiwał się znakami, gestami i pismem. Ten czas milczenia jest mu ofiarowany jako czas dojrzewania. Być może po raz pierwszy w życiu Zachariasz będzie musiał bardziej skupić się na słuchaniu. Będzie rozważał i powtarzał w cichości serca obietnicę anioła. Nikomu poza Bogiem nie będzie mógł zadawalająco wyrazić swoich rozterek, pytań i wątpliwości. Dzięki temu spotka Boga inaczej niż do tej pory, Boga, który pokonuje bariery czasu, materii i przestrzeni. Milczenie przysposobi Zachariasza na lepsze przyjęcie daru. Finał tej opowieści pokazuje, że „terapia” zastosowana przez anioła wydała dobre owoce: w dniu obrzezania Jana Chrzciciela Zachariasz wyśpiewał jeden z najpiękniejszych hymnów na cześć Jahwe.

Istnieją na tej ziemi sprawy, które poznajemy jedynie w milczeniu. Istnieją przeżycia, w których konfrontujemy się z ograniczoną „pojemnością” języka, i aby je pojąć musimy wejść w przestrzeń milczącego zasłuchania. Istnieją wydarzenia, które możemy zgłębić tylko na spokojnych wodach ciszy. W przeciwnym razie, wszelkie słowa byłyby wówczas jak rwący potok, wypłukujący osiadłe na dnie naszej duszy drogocenne perły tajemnicy.

20.12.2003. Sobota

Zdrowy rozsądek kontra zawierzenie

„Anioł rzekł do Niej: „Nie bój się Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus”. Na to rzekła Maryja: „Oto ja służebnica Pańska. Niech mi się stanie według słowa twego” (Łk 1,30-31.38).

Scena powołania Maryi na Matkę Syna Bożego może niektórych denerwować. Pełno w niej jakichś zagadkowych i nieprzystających do naszych czasów zwrotów. Toteż niektórzy mogą stanąć wobec niej zupełnie bezradni. A znajdą się i tacy, którzy powiedzą: włóżmy to poczciwe opowiadanie między bajki. Z tego powodu chyba warto sobie po raz kolejny uświadomić, że Ewangeliści nie byli reporterami w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Nie biegali po Palestynie i nie rejestrowali na bieżąco wszystkich zajść i wypadków, tak jak to ma miejsce w przypadku współczesnych korespondentów. O co im więc chodziło? Przede wszystkim byli oni świadkami wiary i pisali do wierzących, a nie do historyków, badaczy i naukowców. Dlatego, jeżeli ktoś podchodzi do sceny zwiastowania przez pryzmat pytania: co tam się konkretnie i dokładnie wydarzyło?, pakuje się w niepotrzebne tarapaty. Nie oznacza to, że nie powinniśmy dociekać i rekonstruować faktów. Wpatrując się w tę i podobne sceny, powinniśmy najpierw mieć na uwadze, co autor biblijny chciał nam powiedzieć w odniesieniu do wiary, jaki jej nowy aspekt uwydatnić i jaką drogę nam wskazać.

Zapytajmy w takim razie, co stanowi kwintesencję tej opowieści? Pierwszą istotną cząstką opisu zwiastowania jest Ten, który ma się narodzić, a nie mniej lub bardziej tajemnicze okoliczności Jego poczęcia i narodzenia. I chociaż św. Łukasz nie bagatelizuje niezwykłego zjawienia się anioła, to czyni tak w tym celu, aby dobitniej wyeksponować wielką godność mającego się wkrótce narodzić Jezusa. Drugim ważkim przesłaniem tej sceny jest przykład wiary pokornej służebnicy, która w przeciwieństwie do Zachariasza uwierzyła słowu. Archanioł Gabriel ponownie wkracza na scenę. Pozdrawia Maryję, wchodzi w dialog, roztacza przed Nią wspaniałą i radosną zapowiedź niesłychanego wydarzenia. Przy czym od razu zdumiewa fakt, że gdziekolwiek Gabriel pojawiał się w przeszłości, na przykład w wizjach proroka Daniela (Dn 8, 16-26), jako mąż Boży zapowiadał katastrofę, ruinę i ucisk. Natomiast do Maryi nie mówi ani o przyjściu dniu gniewu, plag, ani o wymierzeniu sprawiedliwości, lecz rokuje nadzieję na nadejście ratującego i miłosiernego Boga w Jezusie. Ten Jezus jest właśnie unikalnym darem Boga dla ludzkości. I kiedy św. Łukasz pisze o tym do jednej z gmin chrześcijańskich, pragnie dać jej do zrozumienia: „Patrzcie! Sam Bóg zstępuje na ziemię. Czyż nie należy się cieszyć z tego, że nie przybywa On, aby nas sądzić, lecz ratować i uzdrowić”?

Ale taka wieść brzmi dla każdego człowieka nader zaskakująco. Bóg, objawiając się człowiekowi, pozwala mu na zdziwienie, gdyż nie traktuje go jako bierne i bezwolne narzędzie. Maryję ogarnia zdumienie. Przejmuje ją lęk, ponieważ odczuwa w tych słowach przemożną moc Boga i w pierwszym momencie trudno jej pogodzić swoją małość z tak niesamowitą obietnicą. Na czym polega wielkość Maryi? W odróżnieniu od Zachariasza, Maryja nie podaje w wątpliwość słów anioła. Podczas gdy Zachariasz z właściwym sobie realizmem zdaje się mówić: „Jak mam poznać, że to, o czym mówisz, jest zgodne z prawdą”?, Maryja zwraca się do anioła słowami: „W jaki sposób wydarzy się to, o czym mówisz”? Istnieje tedy wyraźna różnica pomiędzy pytaniem: „Czy coś w ogóle jest możliwe?”, a: „W jaki sposób coś jest możliwe?”. Ta subtelność może nam łatwo umknąć. Ona jednak rozstrzyga o tym, czy jesteśmy ludźmi wiary, czy niewiary. Czym innym jest uwierzyć w moc Boga, a czym innym pytać się o to, jak ona się wyrazi.

Dla lepszej ilustracji tego z pozoru nieznacznego niuansu zastanówmy się, czy nie przytrafia nam się czasem w życiu, że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie zaistnienia jakiejś sytuacji lub przyjąć do wiadomości jakiegoś wydarzenia tylko dlatego, że wychodzą one poza ramy naszego osobistego doświadczenia? Jeśli słyszymy o jakimś ludzkim wyczynie, do którego sami nie bylibyśmy zdolni, czy nie wdziera się w nasze serce nutka wątpliwości o autentyczności czyjegoś osiągnięcia? Dopiero kiedy na własne oczy ujrzymy w telewizji człowieka, który bez większych trudności wspina się, np. po drapaczu chmur, czujemy się przekonani. Drobna obserwacja życiowa potwierdza, że jeśli nie potrafimy czegoś dokonać, nie oznacza to automatycznie, iż dla innych jest to również rzecz niewykonalna. (Jak na ironię losu są i tacy, którzy istnienie dinozaurów uznają za wymysł naukowców, tylko dlatego, że nigdy nie widzieli lub nie dotknęli żadnej ich pozostałości).

W obrębie wiary nie znajduje usprawiedliwienia zwątpienie, które rodzi się z zawężenia bogactwa rzeczywistości do ludzkich kategorii poznania i działania, z podniesienia wymogu weryfikacji i obiektywizacji faktów do rangi najwyższego kryterium prawdy. Wierzyć Bogu to umieszczać znak równości pomiędzy Jego słowem a ukrytą w nim mocą, która je urzeczywistnia, nawet jeśli nasz rozsądek, zmysły i postrzeganie mówią nam coś innego. Czy to znaczy, że wiara jest nierozumna? Maryja, podobnie jak ongiś Abraham, zgodziła się na drogę, której w gruncie rzeczy nie pojęła i nie znała. Uczyniła tak nie pod wpływem strachu albo dlatego, że z rozpędu poddała się wyrokom Bożym. Zanim odpowiedziała „tak” na zaproszenie anioła, stanęła nad przepaścią osobliwości i niepojętości tajemnicy, od której tylko krok do zwątpienia. Ona jednak zawierzając w swojej wolności, że ten bezkres nie jest absurdem, pytała i szukała zrozumienia, ale tylko w tym, co człowiek jest w stanie zrozumieć. Resztę pozostawiła Bogu.

21.12.2003. IV Niedziela Adwentu

Anatomia spotkania

„W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w pokoleniu Judy. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę” (Łk 1,39.41).

Gdyby ktoś nas zapytał, co najbardziej wpłynęło na bieg naszego życia, to jakiej odpowiedzi udzielilibyśmy? Być może, patrząc wstecz na naszą osobistą historię, sięgnęlibyśmy pamięcią do tych momentów, w których punktem zwrotnym lub krokiem milowym na naszej drodze okazało się spotkanie z drugim człowiekiem. Spotkanie osób, jeśli rozgrywa się na odpowiedniej duchowej płaszczyźnie, może nas przemieniać. Jednak z doświadczenia wiemy doskonale, że nie każde spotkanie międzyludzkie dotyka wprost naszego najgłębszego „ja” oraz powoduje w nas istotne, pozytywne zmiany. Wszystko zależy od tego, jaką postać przybiera relacja pomiędzy mną, a drugim. Innymi słowy, wartość i siła oddziaływania naszych spotkań uwarunkowana jest przez charakter więzi i kształtującą ją treść. Nasze spotkania podlegają jakościowej gradacji ze względu na to, co nas tak naprawdę motywuje i skłania do wyjścia naprzeciw drugiemu. Inny charakter będzie miała rozmowa z sąsiadem o pogodzie lub wprowadzeniu obowiązku segregowania śmieci. Nieco szerszą przestrzenią spotkania może być dyskusja na temat wspólnie wykonywanej pracy. W końcu inną głębię będzie posiadać „pomiędzy” przyjaciół lub małżonków, którzy odsłaniają sobie nawzajem radości i pragnienia serca, trudności i niepokoje życia. Każdy człowiek porusza się w obrębie zróżnicowanych odniesień do drugiego człowieka. Co więcej, każda dojrzała osoba w pewnym sensie zobowiązana jest do zgody na płytszy lub głębszy kontakt z bliźnimi. Dlaczego? Ponieważ powinna ona uszanować i być wdzięczna za każdy przejaw otwartości drugiego, nawet jeśli byłby on niepozorny jak ewangeliczne ziarenko gorczycy.

Spotkanie Maryi z Elżbietą dowodzi niezbicie, że najważniejszym i wybijającym się elementem w procesie kształtowania jakości naszych relacji jest właśnie stopień otwartości, która łączy nasze dwa odrębne światy. Maryja, dowiedziawszy się o tym, że Elżbieta podobnie jak Ona, chociaż już w zaawansowanym wieku, spodziewa się dziecka, bez chwili zastanowienia rusza w drogę. Z pewnością nie udaje się do domu Zachariasza po to tylko, aby napić się herbaty i zjeść ciastko. Maryja pragnie wspomóc krewną w niełatwym dla niej czasie: ugotować, posprzątać, wyprać itd. Ale czy jest to jedyny powód jej wizyty? Ewangelia podaje, że obie kobiety przede wszystkim dzielą się radością, dotyczącą zarówno ich teraźniejszości jak i przyszłości. Cieszą się nawzajem z tego, co porusza je do głębi: spotkały Boga, który obdarza życiem. Przykład tych dwóch wspaniałych niewiast pokazuje, że autentyczne spotkanie nie polega na tym, aby przeciągać innych na swoją stronę lub stawiać ich tam, gdzie nam się to żywnie podoba. O ile otworzymy drugiemu bramę własnego człowieczeństwa, o tyle udzielimy mu wolności, w której on sam zdobędzie zaufanie ku podobnemu otwarciu.

Niezdolnym do prawdziwego spotkania zarówno z Bogiem jak i z ludźmi jest ten, kto żywi w sercu przekonanie: „Chcę mieć z tobą do czynienia dopiero wtedy, kiedy będziesz takim, jakim ja cię pragnę widzieć”. Jakże często uzależniamy nasze otwarcie wobec drugich od tego, czy są oni w stanie zadośćuczynić naszym potrzebom, czy odpowiadają naszym upodobaniom, czy gwarantują nam poczucie dobrego samopoczucia, czy coś na tym skorzystamy, czy aby czegoś nie będziemy musieli stracić i poświęcić. (W pewnym sensie człowiek w potrzebie zawsze krzyżuje nam plany). Otworzyć się na drugiego to usiłować wejść w jego świat, w to, czym on żyje, co jest dla niego ważne. Aby prawdziwie spotkać człowieka, nawet jeśli jego opowieści wydają się nudne, zabierają cenny czas, jeśli razi nas jego powierzchowność i banalność, nawet jeśli mógłby nas nagle o coś poprosić, co rozmija się z naszymi oczekiwaniami, potrzeba specyficznej wrażliwości.

Nasz świat uczy nas raczej jak nie dać się czymś głębiej dotknąć, jak sprawić, aby wezwania bliźniego spływały po nas jak deszcz po kaczce. Współczesny człowiek urasta we własnych oczach do rzędu wyrafinowanego fachowca, który wprawdzie wie, jak przeżyć w gęstwinie dosięgających go zewsząd bodźców technicznych, reklamowych, elektronicznych, ale czy nie traci powoli rzeczywistego wyczucia na dar drugiego człowieka? Gdzie wobec tego nabywać tej zdolności? U jej źródeł nie leży jakaś filantropia, wspaniałomyślna idea miłości do całego rodu ludzkiego, dziejowa konieczność, czy nawet najgłębiej rozumiany humanizm. Taka wrażliwość jest rezultatem rzeczywistego spotkania z Bogiem. Nie po to, abyśmy się najpierw czegoś nauczyli, lecz abyśmy pozwolili się przemienić, zachwycić Nim, patrzeć na Niego. Niepodobna tego uczynić bez wejścia w modlitwę. Dzięki działaniu Boga wyostrza się nasza wrażliwość, bo doświadczamy w nim absolutnej i pozbawionej pretensji miłości. „W tym przejawia się miłość, że nie my umiłowaliśmy Boga, ale że On sam nas umiłował” (1J 4, 10). Dopiero poprzez to doświadczenie zostaniemy uzdolnieni i umocnieni do autentycznego otwarcia się, bo taka jest dynamika miłości. Jeśli poczujemy się umiłowani, sami zapragniemy kochać i dawać. A zwykle objawia się to bardzo zwyczajnie i konkretnie: od Maryi, która śpieszy z pomocą Elżbiecie, aż po kolejne już z rzędu wysłuchanie sąsiada, który ma mi coś do powiedzenia na temat wyrzucania śmieci. Taki mały okruszek, a jednak coś.

22.12.2003. Poniedziałek

Miłość Boża „nadaje” na wielu pasmach

„Raduje się me serce w Panu, moc moja ku Panu się wznosi. Łuki siłaczy się łamią, słabi przepasują się mocą. Pan z pyłu podnosi biedaka, z barłogu dźwiga nędzarza” (1 Sm 2,1.4.8).

Bóg urządzając ten świat, podjął niebagatelne ryzyko: zapośredniczył doświadczenie Jego miłości w przeżyciu miłości ludzkiej. I tak, generalnie rzecz ujmując, bardzo trudno uwierzyć komuś we wielkoduszną miłość Boga, jeśli nie doświadczył wpierw ciepła, życzliwości, opieki i dobroci własnych rodziców. Braki miłości ojcowskiej i macierzyńskiej, czy tego chcemy, czy nie, rzutują na nasze dalsze życie i stosunek do Boga. Nie trzeba urodzić się Zygmuntem Freudem, aby dostrzec, że kto nie był akceptowany przez własnego ojca, doświadczał z jego strony obojętności, tchórzostwa czy lęków, temu nie przyjdzie łatwo stawić czoła wyzwaniom życia i uwierzyć w to, że Bóg jest inny. Kto nie był dostatecznie i serdecznie przytulany przez mamę, brany na ojcowskie kolana lub ramiona, będzie tego ciągle oczekiwał od drugich (w znaczeniu przenośnym, a nie dosłownym), a ponieważ inni ludzie nie zawsze są w stanie zaspokoić tych potrzeb, ogarnie go nieraz frustracja i nieufność. Przykładów można by mnożyć wiele.

Ale nie chodzi tutaj o psychologizację sfery duchowej, czy bezwzględne uwarunkowanie miłości Boga od zaistnienia określonych okoliczności i doświadczeń. Zamiarem moim jest jedynie uwrażliwienie na jeden z ważnych aspektów miłości: „Sposób, w jaki człowiek daje, znaczy więcej niż to, co daje” (Pierre Corneille), ponieważ decydującym w rozwoju osoby ludzkiej nie jest wymiar posiadania, lecz uznanie i respektowanie bycia, odrębności i wolności. Oczywiście nie należy pomniejszać wagi i znaczenia tego, co otrzymujemy. Wydaje się jednak, że człowiek może obejść się bez wielu rzeczy i być szczęśliwym, jeśli nie zabraknie mu tego, co najważniejsze: miłości.

Co więc z człowiekiem, którego rodzice nie obdarzyli należną mu miłością lub, co gorsza, skrzywdzili i poniżyli? Czy jest on na spalonej pozycji? Czy jest wielkim przegranym życia? Czy dla niego droga do miłości Bożej jest na wieki zabarykadowana gmatwaniną walczących ze sobą potrzeb i pragnień oraz mieszaniną kompleksów i ciągłego niezadowolenia? Czy rzeczywiście jedyną opcją, jaka mu pozostała, jest tarzanie się w barłogu i pyle życia, pozbawionym radości i szczęścia skosztowania prawdziwej miłości Boga? Taka perspektywa stałaby się gorzką pigułką do przełknięcia, gdyby Bóg uczynił z miłości rodzicielskiej jedyny kanał, przez który zaczątkowo dociera do nas Jego miłość. Nawet najwspanialsza rodzina, jako normalny i zamierzony przez Boga środek, chociaż przybliża nas do Niego i uczy nas ludzkiej miłości, przygotowuje nas jedynie – i aż! – do zaczerpnięcia jeszcze większej miłości. Nawet najgorsza rodzina lub jej zupełny brak, nie przekreśla definitywnie możliwości wzrostu w miłości i poznania prawdziwego oblicza Boga, chociaż nie da się ukryć, że ją mniej lub bardziej utrudnia.

Bóg zawsze ma „wyjście awaryjne”. Jeśli nie powiedzie się plan A, zastosowuje plan B. Nie opuszcza człowieka i nie rzuca go na pastwę jego nieukojonej tęsknoty za prawdziwą miłością. Raczej stawia się w jego położeniu, jeszcze bardziej zbliża się do niego i potęguje współczucie względem niego. Jak odkryć ten „plan B”? Jeśli wyznania Bożej miłości wydają się nam pustosłowiem, jeśli w Bogu widzimy tego, który nas dręczy, który każe nam żyć w takiej, a nie innej rodzinie, to pierwszym krokiem w kierunku pojednania z Nim jest proste wyznanie Mu tego, za czym tęsknimy, a czego nigdy nie otrzymaliśmy. Na pierwszy rzut oka taka postawa nie różni się niczym od kolejnego upokarzania się i dolewania oliwy do ognia jątrzących się ran i przenikliwego bólu. Czy to oznacza, że inicjatywa należy wyłącznie do nas, bo inaczej Bóg w ogóle nie zareaguje? Bynajmniej. Tutaj chodzi po prostu o odwrócenie naszej uwagi jedynie na brakach i zauważenie Tego, który czeka na gest z naszej strony, który chce wziąć nas w ramiona i uleczyć. Rozdrapywanie słabości, chociaż w niektórych przypadkach znajduje częściowe wytłumaczenie, spowija oczy ciała i ducha nieprzenikalną przesłoną, za którą stoi Bóg. Wystarczy ją tylko zedrzeć. Ciągłe rozpamiętywanie własnych niemożności i użalanie się nad sobą, przypomina grzęźnięcie i zapadanie się na bagnach. Bóg czeka, kiedy wreszcie wezwiemy Go, aby nas wyrwał z tych błotnistych trzęsawisk. Wystarczy wyciągnąć rękę.

To wolitywne ukierunkowanie na Boga ma uzdolnić nas do przyjęcia działającej i zbawiającej łaski, a nie pogrążyć nas w jeszcze większej nędzy. Bóg będzie nas nawiedzał i pocieszał, rozniecał żar, który przełamie lody nieufności i rozszerzy nasze serce. Nadto z czasem postawi na naszej drodze innych życzliwych nam ludzi. Może będzie to osoba, która spadnie nam niejako z nieba. Może będzie to przyjaciel, który okaże nam zrozumienie, wysłucha, doceni i ucieszy się nami. Powoli Bóg będzie, tak jak obiecał, przepasywał nas mocą. Nie uzupełni wszystkich naszych niedostatków, ale sprawi, że pomimo ich obecności, będziemy odkrywać piękno miłości, która kwitnie w innych. Z naszych braków nagle zacznie rodzić się coś nowego. Właśnie z samego ich wnętrza wytryśnie krynica nowej mocy, otwarcie, przez które ze zdziwieniem odczujemy miłosierną bliskość Boga. Bądźmy cierpliwi! Plan B realizuje się równie długo jak plan A (czyli dobra rodzina), tyle że z początku więcej od nas wymaga. Ale jego efekty końcowe mogą wprawić nas w osłupienie, kiedy doświadczymy, w jak dostojne szaty Bóg może przyoblec nędzarza.

23.12.2003. Wtorek

Mój Bóg jest pełnią!

„Gdy sąsiedzi i krewni Elżbiety usłyszeli, że Pan okazał tak wielkie miłosierdzie nad nią, cieszyli się razem z nią” (Łk 1,58).

Za moment słońce zajdzie na dobre za widnokręgiem. Nad brzegiem morza stoi dziecko. Jego spojrzenie, wiedzione pięknem zachodu, sięga tam, gdzie ludzki wzrok właściwie nie potrafi już niczego dojrzeć – ku odległemu horyzontowi. Chłopiec patrzy tak, jakby chciał przeniknąć poza jego tajemniczą i niedostępną granicę. Jego przeszłość nie daje mu spokoju, gdyż przypadkiem stał się świadkiem zbrodni na własnej matce i rodzeństwie. Ów obraz prześladuje go jak nocna zmora, obnażająca co rusz swoje mrożące krew w żyłach oblicza. Jest człowiekiem, na którym miniony czas odcisnął swoje niezatarte i niepokojące piętno. Fale biją z jednostajnym rytmem o nadbrzeże, obmywając zatopione w piasku nogi, jakby chciały powiedzieć, że niebo jest o wiele większe i hojniejsze niż wciągająca nas swymi mackami ziemia. Jego wyraz twarzy stwarza wrażenie, jakby nagle dostrzegł znak nadziei na nowy horyzont, który się kiedyś otworzy i przed którym uda mu się zostawić za sobą ciążącą przeszłość. (Scena z filmu „Droga do zatracenia”)

Bezpłodność Elżbiety nie była chyba sprawą, o której chętnie rozmawiała w gronie sąsiadek. Nie tylko z tego powodu, że jest to wstydliwy temat, ale o wiele bardziej dlatego, że jej rodacy postrzegali niemożność poczęcia dziecka jako Boską reprymendę, zesłaną za grzech i niewierność. Jak zatem chronić się przed różnymi podejrzeniami i cierpkimi uszczypliwościami ludzi w związku z tą drażliwą sytuacją? Jak nie narazić się na niepotrzebny ból i nie sprowokować nieprzyjemnych reakcji mieszkańców? Najlepiej nawet o tym nie wspominać. Elżbieta całymi latami żyła być może w wielkim bólu, bo z jednej strony była kobietą pobożną i lojalną wobec Boga, z drugiej strony pewnie sama nie pojmowała do końca Jego wyroków. Postawmy sobie pytanie: Dlaczego Bóg wystawił Elżbietę na taką próbę? Aby rozjaśnić nieco tę zagadkę pójdźmy następującym tropem.

Angielski odpowiednik słowa „bezpłodny” – barren może okazać się tutaj cennym drogowskazem. Występuje on w funkcji przymiotnika i odnosi się nie tylko do niepłodnego łona kobiety, ale też do nieurodzajnej i jałowej gleby, do nieużytków, do uschłego drzewa pozbawionego liści. Używa się go czasem jako rzeczownika na określenie pustkowia, na którym zamarło wszelkie życie. Stan bezpłodności to nie tylko fizyczna niewydolność organizmu. Z duchowego punktu widzenia można opisać go jako doświadczenie obumierania, pustki, braku żywotności, a więc doświadczenia w swej istocie bardzo oczyszczającego i ogałacającego. Stąpanie po ziemi z etykietką hańby i z tak niewygodnym znamieniem, nikomu się nie uśmiecha. Radość Elżbiety w chwili spotkania z Maryją, a także przy wydaniu Jana na świat pokazuje, że niewiasta ta na przekór wszystkiemu nie zgorzkniała w sobie, nie zwątpiła, że niebo kiedyś się nad nią zlituje. Horyzont jej życia wykraczał poza ludzkie opinie, osądy i domysły. W chwili narodzin syna całe brzemię przeszłości, może nieraz przykrej i wypełnionej bolesnymi przejściami, poszło w niepamięć. Rozpłynęło się w morzu radości.

Bóg wybrał Elżbietę, aby właśnie na jej przykładzie udowodnić jej współziomkom i światu, że niepłodność nie jest karą niebios za występki i nieposłuszeństwo. Co więcej, Bóg po raz kolejny objawił się jako Ten, który z nicości i ludzkiej niemocy może wyprowadzić życie. Dlatego imię Elżbieta oznacza „mój Bóg jest pełnią”, która przenika wszystko i rozlewa się nawet po niedostępnych człowiekowi przestrzeniach pustki. Pełnia w stosunku do Boga wyraża Jego wszechmoc, obfitość, nadmiar życia, wszechobecność. W przedziwny sposób Elżbieta doświadczyła w sobie, że tylko Bóg jako nieskończony Horyzont, może przekroczyć naszą ziemskość, ograniczoność natury, której On sam jest początkiem i źródłem. I ku Niemu trzeba kierować nasz wzrok, zwłaszcza wtedy, kiedy mamy poczucie, że nasze życie stało się bezpłodną głuszą.

24.12.2003. Środa – Wigilia

Jak to jest w końcu z tym miejscem dla Jezusa?

„Kiedy tam przebywali nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie” (Łk 2,6-7).

I tak z wolna docieramy do mety naszej adwentowej wędrówki. Mety? Daj Boże, żebyśmy kiedyś do niej dobrnęli. Być może część z nas pójdzie dzisiaj z dziećmi na jasełka. Reszta przypomina sobie pewnie to barwne i poruszające przedstawienie z własnego dzieciństwa: Maryję z niemowlęciem – płaczącą lalką, uskrzydlonych aniołków w bieli, umalowanych trzech króli, grubych gospodarzy betlejemskich, obdartych i wymarzniętych pasterzy, tudzież delegacje najróżniejszych stanów oddających pokłon małemu Jezusowi. Tak się jakoś utarło, że na samym początku widowiska Józef z Maryją idzie od domu do domu, puka do drzwi, po czym wychodzi do nich jakiś obleśny i nieczuły typ, który bez litości odsyła ciężarną kobietę z kwitkiem mówiąc: „Nie ma miejsca”! Chociaż Pismo Święte nie wspomina nic na temat przyczyny jego zachowania, reakcję gospodarza zwykliśmy utożsamiać z jego złośliwością. (Jakby doskonale wiedział, z kim ma do czynienia). A może rzeczywiście tego dnia wszystkie gospody pękały w szwach od nadmiaru gości?

Jakkolwiek by nie było, wiemy jedno: żaden ciepły kąt w ludzkim domu się nie znalazł. Więcej, to wcale nie było jakieś przypadkowe zrządzenie losu – to typowa postawa naszego świata. Być może wnętrzności się w nas przewracają na widok obojętności mieszkańców Betlejem, bo jak można być tak krótkowzrocznym i niewrażliwym na ludzką biedę? Ale czy myślimy, że betlejemscy gospodarze byli gorsi od nas? Czy dzisiaj Bóg znajduje tak łatwo miejsce w ludzkim życiu i w społeczeństwie? Czy przyjmujemy go ochoczo z drzwiami serca otwartymi na oścież? Czy w chwilach najrozmaitszych wyborów bierzemy pod uwagę, co Bóg ma nam do powiedzenia i po której stronie opowiedziałby się w poszczególnych rozstrzygnięciach? Czy Bóg obecny jest w naszej codziennej świadomości, myśleniu, rozmowach, rozrywce? Czy nie staramy się obejść bez Niego i odsyłamy go gdzieś na obrzeża miast i wsi do dzisiejszych stajni? Tam przynajmniej nam nie wadzi i nie przeszkadza.

A co myśli o Bogu współczesny świat? Oto głosy niektórych jego przedstawicieli:

Witold Gombrowicz: „Mnie Bóg, w życiu moim, nigdy nie był potrzebny – od najwcześniejszego dzieciństwa, ani przez pięć minut – byłem zawsze samowystarczalny. Więc gdybym teraz „zakochał się” (pomijając, że ja w ogóle nie mogę kochać)… („Dziennik”)

Zbigniew Herbert: „Proszę księdza – ja naprawdę Go szukałem i błądziłem w noc burzliwą pośród skał piłem piasek jadłem kamień i samotność tylko Krzyż płonący w górze trwał („Homilia”)

Hans Jonas: „Przez lata oświęcimskiego szału Bóg milczał. Cuda, które się wydarzały pochodziły tylko od ludzi. Natomiast Bóg milczał. Teraz powiem: Nie ingerował nie dlatego, że nie chciał, lecz dlatego, że nie mógł” („Idea Boga po Auschwitz”)

John Hick: „Pewien Amerykanin, który ostatnio wygrał 5 mln dolarów powiedział: „Chwała Bogu i Jezusowi”. Oczywiście większość z tych, którzy mówią dzisiaj w podobny sposób, w naszym przeszytym sekularyzmem wieku, nie używa słowa „cud” w religijnym sensie, lecz po prostu w znaczeniu zdziwienia i ulgi. Podobnie wyrażenie „Dzięki Bogu za to” jest niczym innym jak wyrazem serdecznej ulgi”.

Dołóżmy to tego stały oddziaływanie mediów, które poprzez wybiórczość informacji i obrazu próbują zrodzić w nas mylne wrażenie, jakby z mitologicznej puszki Pandory wysypało się na ten świat wszelkie możliwe zło, to czy można pośrodku tego w ogóle pytać się o Boga? Kiedy poważnie zastanowić się nad ukazywanym ogromem okrucieństwa i zła w świecie, to od razu narzuca się myśl: Boga w nim nie ma. Nie. Bóg nie wziął rozwodu z tym światem, ani się nań nie obraził, za to, że ludzie nadepnęli Mu na odcisk. Leży w żłobie jako bezbronne dziecko i myśli sobie: A nuż człowiek zboczy któregoś dnia ze swoich krętych ścieżek, może przypadkiem zabłądzi i natknie się na stajnię? A nuż zatrzyma się i wstąpi tutaj na chwilę, i popatrzy na Mnie, i pomyśli, i rozważy, i rozraduje się i powie sobie: „Teraz to dopiero zaczęła się dla mnie droga. Czas stanąć na starcie”!

25.12.2003. Czwartek – Narodzenie Pańskie

Świętować to rodzić się na nowo

„Na świecie było słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Wszystkim tym jednak, którzy Go przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego, którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, lecz z Boga się narodzili” (J1,10. 12-13).

„Co? Znowu Boże Narodzenie?”. Taką wypowiedź można coraz częściej usłyszeć tu i ówdzie. Może i w nas dochodzą raz po raz do głosu podobne niewiadome: po co właściwie obchodzić te święta? Po co to całe zamieszanie z szopkami, świecidełkami, pasterką i choinkami? Jaki sens ma powtarzanie każde roku w kółko tego samego? Tyle razy już świętowaliśmy tę uroczystość i jakież to wielkie zmiany zaszły w naszym życiu? Poszliśmy do kościoła, zanuciliśmy kilka kolęd, zjedliśmy dobrą wieczerzę, dostaliśmy parę prezentów i basta. Potem wszystko wróciło do normy – znowu do pracy, do szkoły, na studia, do zwykłych zajęć. Jeśli rodzą się w nas takie odczucia, to bardzo dobrze. Gdyż są one ważnym symptomem i zachętą do tego, aby podrążyć głębiej, aby uwolnić się od siły ciążenia naszych przyzwyczajeń i narosłych wokół świąt zwyczajów. Może pod nasze wątpliwości o zasadności i celu świętowania podszywa się inne pytanie: Czy ja już w ogóle przeżyłem,-am głęboką radość z istotnej treści tego wydarzenia? Czy chociaż raz dotarło do mnie, o co w tym wszystkim chodzi?

Ewangelista św. Jan patrzy na tajemnicę Narodzenia Jezusa i interpretuje ją już z kilkudziesięcioletniej perspektywy. Jego zdaniem Syn Boży nie wyprawił się na ten świat, aby się trochę w nim porozglądać, pozwiedzać, poczuć, jak to jest pobyć w ludzkiej skórze. Cały świat jest Jego dziełem i nie potrzeba Mu go poznawać. Chrystus przyszedł, abyśmy mogli stać się dziećmi Boga. Ten, który trwa w niedostępnym dla nas świetle Boskiego życia, wychynął z niego, aby umożliwić nam wejście do pełni życia całej Trójcy. (Przypomnijmy sobie imię Elżbieta). Zanim do tego dojdzie w sposób ostateczny, już dzisiaj mamy udział w tej pełni. Dzisiaj zaczyna się nasze dorastanie do nieba. „Kto słucha słowa mego i wierzy w Tego, który Mnie posłał, ma życie wieczne” (J 5,24). To zdanie Jezusa brzmi może bardzo poważnie, mądrze i teologicznie. Nie bójmy się jednak z tego powodu dopuścić go do naszego wnętrza. Bóg nie przybył na ziemię, aby najpierw nam coś zabrać, lecz żeby podarować siebie. Moc, o której pisze św. Jan, to zesłany na nas w chrzcie i bierzmowaniu Duch Święty. Ojcowie Kościoła mawiali, że zostaliśmy stworzeni na obraz Boży, ale Jego podobieństwem stajemy się w ciągu naszej ziemskiej wędrówki. Św. Ireneusz z Lyonu był przekonany, że Duch Święty działając bezpośrednio w sercu ludzkim i poprzez liturgię, kształtuje, upiększa i formuje człowieka na podobieństwo Boga. Zwróćmy jeszcze raz uwagę na to, co św. Ireneusz chce nam powiedzieć: Człowiek nie rodzi się doskonały, wypolerowany i gotowy. Człowiek staje się człowiekiem w czasie. Dlatego co roku w liturgii wracamy wciąż niejako do początku. Jednak przeobrażenie osoby ludzkiej nie polega w pierwszej linii na jej wysiłku, lecz na rozpoznaniu i akceptacji daru. Jak wygląda to konkretnie?

Kiedy jesteśmy na mszy św., kiedy słuchamy Dobrej Nowiny i uczestniczymy w Ofierze Chrystusa, nie tylko przywołujemy tam pobożne wspomnienia. To sam Duch Święty działa swoją mocą i wnika do naszych serc. Nie świętujemy też w tym celu, aby odrobić przepisany obowiązek. Obchodząc Boże Narodzenie włączamy się w wydarzenie, które trwa i płynie przez wszystkie czasy jak rzeka. My natomiast z pokolenia na pokolenie przyciągani jesteśmy w obręb jego oddziaływania, tak jakbyśmy wchodzili do strumienia, którego woda nas oczyszcza, której możemy się napić, która nas ochładza i sprawia ulgę. W świętowaniu dokonuje się dialog i wymiana. Wielbimy Boga, a On poprzez otwierające się ku Niemu serca, udziela się nam. Bóg zstępuje do nas, a my wstępujemy ku Niemu. Dzięki łasce podarowanej nam przez Chrystusa, czyli Duchowi Świętemu oraz z chwilą przyjęcia jej do naszego wnętrza, nasze rany duchowe i psychiczne goją się i zabliźniają; kruszy się pancerz naszego samolubstwa; wzrasta nasze poczucie wartości; rzeczywistość postrzegamy jako bardziej zróżnicowaną i wielobarwną; rozumiemy lepiej historię naszego życia; odkrywamy tajemnicze działanie Boga w prozaicznych wydarzeniach; przywieramy do modlitwy; zaczynamy zauważać stojącego obok nas człowieka; w miejsce smutku i zniechęcenia pojawia się nadzieja; jesteśmy zdolni do wytrwałego i ofiarnego życia w doli i niedoli w małżeństwie, zakonie, kapłaństwie; cieszymy się z nowego życia; potrafimy współczuć i zaradzać potrzebom cierpiących; kładziemy większy nacisk na jakość naszych wysiłków; nie dajemy ponieść się ambicjom i perfekcjonizmowi; nabieramy sił do codziennej pracy i obowiązków itd. W ten sposób rodzimy się na nowo z Boga. A jest to możliwe dlatego, że Słowo stało się Ciałem, że Bóg wykonał już za nas największy kawał roboty. I z tego się radujmy i bądźmy wdzięczni. Jedzmy, pijmy, życzmy sobie wszystkiego najlepszego, ale się radujmy.

26.12.2003. Piątek – św. Szczepana

Widocznie coś jest w tym cieśli z Nazaretu

„Widzę niebo otwarte i Syna Człowieczego, stojącego po prawicy Boga” (Dz 7,56).

Czegóż to już człowiek nie wypowiedział o Jezusie Chrystusie? Jest On chyba najbardziej kontrowersyjną postacią w dziejach ludzkości. Zaczęło się już od Jego rodaków: opętany przez Belzebuba, żarłok, pijak, bluźnierca, przyjaciel grzeszników i celników. Na przestrzeni wieków, z grubsza rzecz biorąc, na różne sposoby próbowano wykazać, że Jezus jest Bogiem, ale za żadne skarby nie może być człowiekiem, np. niektórzy ukuli sobie teorię, że Jezus nie mógł jako Bóg umrzeć na krzyżu, (to przecież rzecz niewyobrażalna), tylko pozornie przyjął ciało ludzkie, wobec czego podczas drogi krzyżowej zamienił się duszą z Szymonem z Cyreny, który został umęczony w ciele Jezusa. Hmm.

Natomiast dzisiaj wielu sprzeciwia się temu, aby Jezusa utożsamić z wcielonym Bogiem, przyznając Mu jedynie status człowieka. Jednym z dowodów na to jest chociażby film „Ostatnie kuszenie Chrystusa”, oparty na powieści Kazantsakisa, ukazujący Jezusa jako biednego i zbolałego śmiertelnika, który przez całe życie poszukuje rozpaczliwie możliwości ucieczki od nieuchronnej woli Ojca. To też sprytny zabieg. Dzisiaj, jak utrzymuje kaznodzieja papieski Raniero Cantalamessa, „Bóg postrzegany jest jako obraz człowieka, a nie człowiek jako obraz Boga”. Już św. Augustyn pisał, że kiedy poganie nie chcieli zrezygnować ze swoich rażących wad, to co wówczas robili? Ano przypisywali je swoim bogom. Zawsze to lżej na sercu, wiedząc, że skoro bóstwom niezbyt się w życiu układa, to cóż dopiero nam, godnym pożałowania i słabym ludziom. Ale inni są jeszcze bardziej błyskotliwi. Angielski filozof i teolog John Hick twierdzi, że Wcielenie Boga w Jezusie należy uważać jedynie za metaforę o wielkiej doniosłości, która ma podkreślić wyjątkowe otwarcie się Jezusa – człowieka na Boże działanie. A Hindus Raymond Pannikar próbuje dowieść, że Jezus jest tylko jednym z wcieleń kosmicznego Chrystusa identyfikowanego przez niego z hinduską zasadą życia.

No dobrze. Ale gdzie w tej pstrej mozaice umieścić św. Szczepana? Męczennik oddał życie, ponieważ widział wcielonego Syna Bożego, ponieważ ujrzał Go jako pełnego człowieka u boku Ojca. W zupełnej samotności Szczepan zachowuje niezachwianą pewność słuszności swej wizji nawet wtedy, gdy wszyscy wokół twierdzą, że to nonsens i szczerzą kły na niego. Dlaczego nawet śmierć i cierpienie nie są w stanie wydrzeć mu tego skarbu, jaki w sobie nosi? Ponieważ on jest już zakotwiczony nieodwołalnie na tamtym świecie. Wpierw jednak przylgnął do Jezusa w doczesności. Prawda o Synu Bożym jest dla niego tak wielką oczywistością, że poraża każdy fałsz. Zginął, bo nie poszedł na kompromis z kłamstwem, przez co podzielił los swego Mistrza.

Cóż takiego zmieniłoby się, gdyby przyjąć, że Jezus był rzeczywiście albo człowiekiem albo Bogiem? Jeśli Jezus byłby tylko Bogiem, to człowiek nie zostałby zbawiony w całości, lecz częściowo. A skoro tak, to po jakie licho zabierać się za jego zbawianie? Chrystus przyjął ludzką duszę i ciało, aby odnowić naszą duszę, wolę, rozum i wolność. Z kolei, jeśli Jezus byłby tylko przykładem wspaniałego człowieka, cała opowieść o mocy Ducha Świętego, początku życia wiecznego na ziemi byłaby tylko mniej lub bardziej ekscytującym mirażem, a świętość tysięcy osób można by porównać do jakiegoś widma lub uznać za przejaw halucynacji – jak fatamorgana na pustyni. Może rozważanie to wyda się niektórym trudne i skomplikowane. Jednakże niepokoje i intelektualno-duchowe zmagania z rzeczywiście wcielonym Synem Bożym od innej strony dają pewien posmak tego, jak trudno Bogu zamieszkać w ludzkich sercach, wczorajszych i dzisiejszych gospodach betlejemskich.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code