Pomocna teoria

Ascetyka pracy naukowej

Spread the love

Jak być uczonym

Ascetyka pracy naukowej

Michał Heller

Jedną z największych pasji człowieka jest dążenie do Prawdy. Ta pasja często przybiera dwa oblicza: jedno to pragnienie, by wiedzieć, jak jest naprawdę; drugie, bardziej osobiste, by na Prawdzie budować swoje życie. To Prawda naukowa i Prawda moralna. Nowożytna filozofia najpierw rozdzieliła te prawdy (pisane już małą literą), a potem je zdegradowała. W nauce prawda została zastąpiona skutecznością w przewidywaniu zjawisk lub nawet zgodą większości, a prawdę moralną skazano na banicję do obszaru spraw subiektywnych, które rozstrzyga się tylko własnym wyborem.

Nie ma pracy, która nie wynikałaby z wnętrza człowieka. Wprawdzie efekt pracy zawsze jakoś “przemienia świat”, a więc jest czymś zewnętrznym w stosunku do człowieka, ale sam “dramat przetwarzania” rozgrywa się wewnątrz. To ostatecznie swój własny wysiłek trzeba zamienić na coś, co powstaje, choćby to były najzwyklejsze zajęcia, o których prawie nie myślimy, kiedy je wykonujemy. Są oczywiście prace wymagające bardziej radykalnej eksploatacji głębszych warstw naszej substancji. Na przykład twórczość artystyczna lub praca naukowa. Prawdą jest jednak również i to, że stopień zaangażowania własnego wnętrza w wykonywaną pracę zależy zarówno od indywidualnych nastawień, jak i od społecznych uwarunkowań.

W greckiej starożytności celem uprawiania filozofii było osiągnięcie “przyjaźni mądrości”, a więc skutek wewnętrzny liczył się bardziej niż zewnętrzne efekty. Taka przynajmniej była teoria; w życiowej praktyce – jak wiadomo choćby z przykładu sofistów – poszukiwanie mądrości stawało się nierzadko towarem handlowym.

W drugiej połowie średniowiecza filozofia i teologia wytworzyły nie tylko rozwinięty system uniwersytetów i cyrkulacji dzieł naukowych, lecz również rozbudowały zestaw filozoficznych i teologicznych problemów, twierdzeń, technik argumentacji i prowadzenia dyskusji. Dokładanie własnych osiągnięć do tego zestawu stawało się czymś coraz bardziej pożądanym, chociaż – niejako z natury rzeczy – teologia miała także doskonalić teologa.

Powstanie nauk w XVII wieku, wraz z wypracowaniem matematyczno-empirycznej metody badania świata, w jeszcze większym stopniu odsubiektywizowało proces uzyskiwania wyników. Asceza pracy naukowej coraz bardziej stawała się techniką (metodyką) procesu badawczego.

Nasze czasy skomercjalizowały – podobnie jak wiele innych rzeczy – także uprawianie nauki. Nie idzie tylko o to, że znalazła się ona, bardziej niż w poprzednich epokach, w służbie wielkiej polityki i wielkiego kapitału; idzie przede wszystkim o to, że naukowiec, aby utrzymać się na powierzchni, musi traktować swoją wiedzę i umiejętności jako towar podlegający prawom rynku. Jednakże nowe wielkie idee powstają zawsze we wnętrzu jednego człowieka, z jego pasji, przemyśleń, wielu osobistych kryzysów. Mimo twardych reguł konkurencji uprawianie nauki nie przestało być sprawą egzystencjalną, sprawą sięgającą samych trzewi ludzkiej osobowości. Fakt, że wielu “uprawiaczy nauki” o tym zapomniało, w niczym nie zmienia istoty rzeczy. Ci, co zapomnieli, tworzą ogromną rzeszę rzemieślników nauki, potwierdzając tym samym prawdę, że uczonym jest tylko ten, kto naukę traktuje jako życiowe powołanie. Względy koniunkturalne muszą być wtórne; trzeba się z nimi liczyć – życie bywa brutalne – ale nie można im pozwolić, by zapanowały nad wszystkim.

Jedną z największych pasji człowieka jest dążenie do Prawdy. Ta pasja często przybiera dwa oblicza: jedno to pragnienie, by wiedzieć, jak jest naprawdę; drugie, bardziej osobiste, by na Prawdzie budować swoje życie. To Prawda naukowa i Prawda moralna. Nowożytna filozofia najpierw rozdzieliła te prawdy (pisane już małą literą), a potem je zdegradowała. W nauce prawda została zastąpiona skutecznością w przewidywaniu zjawisk lub nawet zgodą większości, a prawdę moralną skazano na banicję do obszaru spraw subiektywnych, które rozstrzyga się tylko własnym wyborem. Metoda krytycznej analizy jest obowiązkiem filozofa i niewątpliwie trzeba było wprowadzić ostre rozróżnienia także w dziedzinie dociekań nad prawdą; wydały one zresztą wartościowe wyniki w filozofii ostatniego stulecia. Ale gdy mowa o ascezie pracy naukowej, hasło “budować swoje życie na Prawdzie” staje się częścią wezwania “wiedzieć, jak jest naprawdę”. Nie idzie o to, by zapomnieć o wprowadzonych uprzednio krytycznych rozróżnieniach i cofnąć bieg rozwoju ludzkich osiągnięć; idzie o to, by sięgnąć głębiej, by dotknąć – przynajmniej aktem intuicji – tego, co stanowi warunek wszystkich krytycznych rozróżnień. Rzeczywistość jest w jakimś sensie logosem (piszmy go na razie małą literą). Stosując wszystkie zalecane przez naukową metodę narzędzia, by dowiedzieć się, “jak jest naprawdę”, odkrywam niektóre aspekty logosu, a starając się budować swoje życie na Prawdzie, włączam się w jakieś głębokie jego tkanki. I jeżeli doświadczyłem – choćby raz tylko i bardzo powierzchownie – tego włączenia, nie będę mieć oporów, by pisząc Logos, używać dużej litery.

To zjednoczenie Prawdy naukowej i Prawdy moralnej ma swoje praktyczne konsekwencje. Dzięki uprawianiu nauki muszę stawać się moralnie lepszy. Przestawanie z Prawdą, choćby znajdowała się ona gdzieś na horyzoncie jako granica długiego ciągu wspólnych wysiłków wielu ludzi, winno mnie przenikać jej blaskiem. Jeżeli dążenie do niej uznałem za moje życiowe powołanie, to fakt ten nie może pozostać bez wpływu na moje codzienne postępowanie.

Ale i odwrotnie. Jeżeli Prawda odkrywana przez naukę jest również Prawdą w sensie moralnym, czyli Dobrem, to świat badany przez naukę jawi mi się nie jako bezduszna maszyna, nawet nie jako myśl zalgorytmizowana przez jakiś superkomputer, lecz jako Rozumny Plan, który mnie nieskończenie przerasta, ale również łaskawie dopuszcza do cząstki swoich tajemnic. Nauka przestaje być ślepą grą z przyrodą; staje się rodzajem dialogu, choć – trzeba przyznać – rozmówca jest bardzo wymagający.

Ale dialogu tego nie prowadzę w pojedynkę. Jestem wtopiony w “proces badawczy”, który obejmuje wielu ludzi i wiele pokoleń. Nawet jeśli pracuję sam, w zaciszu swego gabinetu, obłożony stosami książek i papierów, które skutecznie oddzielają mnie od reszty świata, to i tak jestem złączony silnym węzłem z innymi. Czerpię z ich myśli i mam pełną świadomość tego, że moje myśli ujmuję w słowa po to, by wkrótce mogły przemówić do innych. Zresztą zacisze własnego gabinetu jest raczej wyjątkiem niż regułą. Wkrótce trzeba je będzie opuścić, by pójść na zebranie, pojechać na konferencję, wygłosić wykład. I coraz częściej pracuje się w grupie: bezpośrednio z innymi, wymieniając pomysły, dyskutując sposób ich wykonania, interpretując wspólnie uzyskane wyniki. Współpracowników trzeba kochać. Nie bałbym się tego słowa (choć niekiedy mogą dobrze dać się we znaki); to znaczy cieszyć się z ich osiągnięć, pomagać im w tych osiągnięciach i uznawać, że – przynajmniej pod jakimś względem – są lepsi ode mnie (jeżeli tak jest naprawdę). Nie powinno to mieć jednak nic wspólnego z przymykaniem oczu na wady lub tolerowaniem cwaniactwa. W sytuacjach, w których tolerancja staje się słabością, nie można sobie pozwolić na słabość. Dążenie do Prawdy powinno być motywem całej naukowej pracy, a więc również tego, co w tej pracy łączy mnie z innymi. Ale bezkompromisowość powinna być łagodzona życzliwym stosunkiem do innych. Współpracownik czy student nie jest bezdusznym narzędziem pomiarowym (które nota bene także odmówi posłuszeństwa, gdy będzie źle traktowane), lecz istotą, która czuje, ma swoje ambicje i chce być traktowana po ludzku.

Warto niekiedy “zatrzymać się w pracy” i spojrzeć na nią niejako z zewnątrz. Wówczas natychmiast widać, że jestem tylko ogniwem w długim łańcuchu. Nie tylko w sensie nieco abstrakcyjnego “dziedzictwa naukowego”; przecież dobrze pamiętam poprzednie ogniwo – moi nauczyciele. Może mój Mistrz, ten, któremu szczególnie dużo zawdzięczam. I symetrycznie, ogniwo następne – moi uczniowie, studenci. Ciągłość nauki ma swoje praktyczne wymiary. Dydaktyka nie może być jedynie uciążliwym dodatkiem do pracy naukowej. Studentom i ich pracom powinienem poświęcać wiele czasu i uwagi. I to nie tylko ze względów pragmatycznych, żeby zapewnić sobie w przyszłości dobrych współpracowników, lecz również ze względów ascetycznych. Przypomnijmy sobie pytanie: “Któż jest jego bliźnim?”. Bliźnich nigdy nie należy szukać daleko.

Praca naukowa wymaga zaangażowania, dużej wiedzy, licznych umiejętności (także pozanaukowych, np. organizacyjnych) i wysiłków, niekiedy aż do wyniszczenia. To wyjaławia: ujednolica perspektywę, polaryzuje kąt widzenia, wygasza szersze horyzonty. Dlatego od czasu do czasu trzeba pozwolić sobie na chwilę kontemplacji (a nawet wymusić ją na sobie), i to kontemplacji przedmiotu własnej pracy. A więc najpierw przyjrzeć mu się niejako z oddali, bez angażowania analitycznej myśli, ale nie z aż tak wielkiej oddali, by się zatarły wszystkie jego szczegóły. Dopiero po chwili skierować uwagę na jego logiczną strukturę, na jego związki z Całością, na konsekwencje, do jakich prowadzi; i wreszcie na to, że jest przedmiotem mojej pracy. Pomiędzy uczonym a przedmiotem jego pracy wytwarza się niepowtarzalny związek. Bo przecież nie ma ostrej granicy pomiędzy tym, kim jestem, a tym, co robię. Przedmiot pracy – każdej, ale zwłaszcza naukowej – to nie tylko “temat”, którym się zajmuję; to także zbiór metod i rozmaitych strategii badawczych, które “do niego prowadzą”, a nawet – w pewnym sensie – które go tworzą. Te metody i te strategie ja wprowadzam w życie, ja tworzę pomost, który łączy moją istotę z tym, co robię. Przedmiot mojej pracy staje się częścią mnie samego.

Myślę, że różnica między pracownikiem naukowym a uczonym polega na tym, że pracownik naukowy jest zdolny tylko do pracy, uczony – potrafi ją kontemplować.

Kontemplacja wcale nie musi być skoncentrowana w czasie, kiedy to przeznaczam na nią kilka lub kilkanaście minut wyrwanych zwyczajnym obowiązkom. Kontemplacja może nam towarzyszyć “w podtekście”, w tle podświadomości, na którym rozgrywa się proces badawczy. Podejrzewam nawet, że tak rozumiana kontemplacja jest warunkiem koniecznym wielkich naukowych odkryć. Przygotowuje ona grunt i toruje drogę do tego błysku olśnienia, o którym mówią wielcy odkrywcy.

W kontemplacji ważny jest jeszcze jeden element. Tylko niewielu potrafi go z siebie wykrzesać. Nie jest tak, że oto JA mam swój problem, JA go rozwiążę i JA będę z tego znany. Jeżeli nawet nie zdobędę należnego uznania (bo uznanie chadza dziwnymi drogami), to w każdym razie będę miał prawo sam żywić go względem siebie. Nastawienie powinno być inne: Oto uczestniczę w Wielkiej Przygodzie Poznawania Świata i już samo to jest przywilejem. A jeżeli zmierzyłem się z trudnym zagadnieniem i odniosłem pewien sukces, to powinienem właściwie ten fakt ocenić. Intelektualna pokora – bo przecież o nią tu chodzi – nie polega na pomniejszaniu swoich zasług, lecz na umiejętności i odwadze spojrzenia prawdzie w oczy. A prawda jest taka, że każde osiągnięcie, które staje się moim udziałem – może to zabrzmi paradoksalnie – jest zawsze odrobinę powyżej moich możliwości. Trzeba mieć łut szczęścia, być w odpowiedniej chwili we właściwym miejscu, przeczytać właśnie ten, a nie inny artykuł, skojarzyć ze sobą akurat te dwie, a nie inne idee. I nawet gdyby nie to wszystko, pozostaje jeszcze nieodparte uczucie, które nieodmiennie przychodzi w chwilę potem, gdy dokonam czegoś, co mi się wydaje ważne: że to nie ja sam, że to zostało mi dane. Nie jest z tym tak jak z wykopaniem dołu. Gdy dół już gotów, wiem, że to moje dzieło. Tu jest wetknięta w murawę łopata, a obok kupa ziemi. Ja to zrobiłem. Z wynikiem pracy naukowej sprawa przedstawia się zupełnie inaczej. Może ja jestem tylko łopatą? Proces tworzenia nauki jest większy ode mnie; ja w nim jedynie uczestniczę. Proces ten ma swoją wewnętrzną logikę. Teoria Einsteina nie mogła zostać odkryta przed teorią grawitacji Newtona. To, co mnie przypadło w udziale, także ma swoje miejsce w tym Wielkim Planie. Zrobiłem, co do mnie należy, i mam prawo się z tego cieszyć.

Umiejmy dobrze ocenić swoje miejsce i rolę w tym wielkim procesie. Trzeba starać się o obiektywność, ale jeżeli przypiszę sobie mniej, na pewno popełnię mniejszy błąd, niż gdybym pretendował do więcej. Nie należy jednak popadać w drugą skrajność. Niekiedy słyszy się głosy, że wszystkich “przeciętniaków” należy odseparować od uprawiania nauki. Nawet gdyby to było wykonalne, byłoby szkodliwe. W nauce jest do wykonania masę roboty, do której nie potrzeba geniuszu, lecz tylko dobrego przygotowania i pracowitości. I jeżeli taka rola przypadła mi w udziale, powinienem ją podjąć z poczuciem odpowiedzialności. Praca wielu przeciętnych, ale odpowiedzialnych naukowców jest niezbędna do tego, aby wyprodukować jednego geniusza. Potem przeciętni mają udział w jego sukcesach.

Niekiedy słyszy się powiedzenia: “utożsamiam się z przedmiotem mojej pracy” lub bardziej po prostu “utożsamiam się ze swoją pracą”. Co to znaczy? To może znaczyć różne rzeczy, ale najczęściej chodzi o to, że do tego stopnia angażuję się w moją pracę, iż zapominam o wszystkim innym. Czy to dobrze czy źle, gdy się tak dzieje? To dobrze, gdy zyskuje na tym moja praca, gdy dzięki temu wykonuję ją lepiej, ale to źle, gdy czyniąc tak, wyniszczam się lub – jeszcze gorzej – gdy zapominam o potrzebach innych ludzi i swoich względem nich obowiązkach. Istnieje wszakże jeszcze inne znaczenie powiedzenia o utożsamianiu się ze swoją pracą – znaczenie, które nie tylko jest dobre, ale powinno być zawsze normą postępowania. Napisałem uprzednio, że przedmiot pracy, zwłaszcza pracy naukowej, nigdy nie jest czymś całkowicie zewnętrznym w stosunku do swojego autora, lecz stanowi “część jego wewnętrznej substancji”. Fragment zdania ujęty w cudzysłów jest oczywiście wypowiedzią metaforyczną, ale każdy, kto choć raz w życiu coś stworzył, na pewno doskonale wie, co ta metafora wyraża. Teraz jednak chciałbym pójść nieco dalej i nadać tej metaforze jeszcze głębsze znaczenie. Przedmiot mojej pracy nie tylko jest częścią mojej substancji, ale powinien ją uszlachetniać, czynić lepszą. Podobnie jak przebywanie z dobrym człowiekiem pomaga stawać się lepszym. Ale – chciałoby się powiedzieć – kontakt z własną pracą jest jeszcze bardziej intymny, niż mogą być międzyludzkie stosunki. Relacja między mną a moją pracą może nawet bardziej przypomina relację między Bogiem a Jego stworzeniem. Jak mówią teologowie, Bóg stwarza zawsze: gdyby przestał “dawać istnienie”, świat zapadłby się w nicość. W podobnym stosunku moja praca pozostaje do mnie: trwa tak długo, jak długo ją wykonuję; gdybym ją porzucił, jako proces przestałaby istnieć. Powinienem kochać swoją pracę, jak Bóg kocha swoje dzieło.

W tym, co napisałem, jest niewątpliwie sporo mistyki. To dobrze, byleby to była zdrowa mistyka. A nieomylnym znakiem zdrowej mistyki jest zachowanie trzeźwości, samokrytycyzmu i nawet pewnego dystansu do swoich przeżyć. Bo podobny stosunek do swojej pracy i jej przedmiotu, ale bez tych kontrolnych mechanizmów, miewają zarozumialcy, “nawiedzeni” i naukowi maniacy. Swoistym maniakiem staje się nie tylko ktoś, kto produkuje bezwartościowe wyniki (choć sam jest przekonany o ich genialności), lecz także autentyczny pracownik nauki, który dał się opętać swojej pracy i stracił nad nią kontrolę.

Publikujemy za uprzejmą zgodą Redakcji miesięcznika Znak

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code