SŁOWO - Dobra literatura

Wiersze Jana Wenzla

Spread the love

Poniższe wiersze pochodzą z tomiku mojego dobrego znajomego. Często do nich wracam, bo czuję w nich bujność życia, zachwyt nad światem, zmaganie o sens i tęsknotę za miłością. Wyrażają też, jak mi się wydaje, poszukiwania człowieka wierzącego, próbującego zrozumieć swoją wiarę, która ma różne zakola. Część tych wierszy wielokrotnie okazała się dla mnie dużym wsparciem. Dlaczego? Ponieważ ufam w moc słowa. A słowo dla mnie nie jest jedynie pustym dźwiękiem, lecz wyrazicielem doświadczenia i nośnikiem duchowej mocy.

Dariusz Piórkowski SJ

Jan Wenzel

Jesienny wieczór

Zeschłe liście z wiatrem tańczą w parze
Niebo ziemi ciężkie krople daje w darze
Blady księżyc szalem z chmur się otulił
I westchnął… Samotny się biedak rozczulił…
Cicho…

Psy, strażnicy wierni, nawołują się z dala
Mgła rośnie, gęstnieje, rzeczywistość oddala
Ziąb ciało kąsa, serce chłodem przenika
Ostatnie światełko w oknie mruga… I znika
Ciemno…

Spóźniony przechodzień gdzieś drzwiami trzasnął
Jeszcze ksiądz stary czuwał. Lecz i on wnet zasnął
Kot – lunatyk jeszcze tylko przeciął drogę
Zostawił nocy miejsce… Już go dojrzeć nie mogę
Pusto…

Dusza moja bez Ciebie drży owdowiała
Umysł otępiał, myśl trwa osowiała
Jesteś daleko… Gwiazdy łzy toczą na niebie
I one wiedzą, że świat nie ma sensu bez Ciebie
Smutno…

Gdzie skarb Twój, tam serce Twoje…

Gdzie Twój skarb, tam i Twe myśli
Gdzie Twe myśli, tam Twoje miejsce
Gdzie Twe miejsce, tam Twoje życie
Gdzie Twój skarb, tam myśli, miejsce i życie…
Gdzie Twój skarb?

Droga krzyżowa

Annie Achmatowej

Gdybym to ja był Bogiem
nie stworzyłbym kamieni tak ostrych,
że boleśnie ranią tak bezbronne stopy

Gdybym to ja był Bogiem
nie stworzyłbym cierni tak długich,
że przewiercają głowę niepowstrzymanym bólem

Gdybym to ja był Bogiem
nie stworzyłbym włóczni tak okrutnej,
że przeszywa bok metalicznym śmierci chłodem

Gdybym to ja był Bogiem
nie stworzyłbym ludzkich serc tak twardych,
że przy nich kamienie, ciernie i włócznie
są jak dobrze ułożone pieski…

* * *

Pośród kolczastych drutów zawiści
Pośród ostrych cierni nieufności
Smagany zimnym biczem plotek
Szarpany wrogością brutalnie
W krzyżowym ogniu intryg
Wśród kłód rzucanych podstępnie
Rósł kwiat. To kwiat miłości.
Nie pozwólcie nikomu go zdeptać.

Zaćmienie słońca(Po pielgrzymce)

Motto:
„Szlachetne zdrowie
nikt się nie dowie
jako smakujesz
aż się zepsujesz”

Jan Kochanowski

Oddychasz, dorastasz, przemijasz powoli,
Twe dni przez zużytą pisane są kalkę,
Nieczynne sumienie z rzadka tylko boli,
Z własnymi wadami już przegrałeś walkę.

Twoje „wielkie” idee wiatr w pył rozwiewa,
Brak w tobie iskry, tego ognia zarzewia,
Nikt niech łaski od ciebie się nie spodziewa,
Wątpliwości przestały szarpać ci trzewia.

Idziesz wciąż do przodu, tonąc w szarym tłumie,
Idziesz więc, bo upaść za bardzo się boisz,
Idziesz, chociaż twe serce nic nie rozumie,
Idziesz, ponieważ musisz myśleć, gdy stoisz.

Patrzysz, lecz oczy ślepca kryją powieki,
Nie widzisz słońca, ani bruku kamieni,
Sądzisz, że wszystko ci dane na wieki,
Że wokół nic nigdy się przecież nie zmieni.

Moja wiara

Jeszcze wierzę
choć zwątpienie nieraz zwycięża
Jeszcze wierzę
choć nieufność serce oplata
Jeszcze wierzę
choć mych nóg kłody nie oszczędzają
Jeszcze wierzę
choć to przecież takie niemodne
Wciąż wierzę
że z czołgowych luf kwiaty eksplozją kolorów wystrzelą
że rozum nie stanie się reglamentowanym towarem
że nieśmiertelne są nie tylko idee i mielony w stołówce
że musi w końcu nadejść jakieś jutro
Uparcie wierzę
w dziecka szczery uśmiech, od którego drży każde serce
w przyjaźń prawdziwą, która jest mocniejsza od buta skina
w to jedno spojrzenie, wiosnę ze stycznia czyniące
w człowieka, któremu nieobce bywa człowieczeństwo

Moja miłość

Co miłość – wiem
To Tristan z Izoldą
I matka z dzieckiem
To rodzinny dom
I święty Paweł
Lecz miłość i ja?
Miłość i egoizm?
Miłość i pycha?
Miłość i zawiść?
A jednak kocham
Krzywe drzewo nad rzeką
Klekot bocianów wieczorem
Pierwsze maliny w ogrodzie
Mojego pieska uśmiech
A jednak kocham
Dialog świerszcza z ogniem w kominie
Wyścigi kurcząt z metą w korytku
Zapach świeżego prania w koszyku
Normalność zwykłego dnia
Kocham…
Choć nie powtarzam tego często
Kocham…
Choć tego po mnie nie widać
Kocham…
Choć wstyd mi się przyznać
Kocham…
Choć nikt mi nie wierzy

Moja spowiedź

Między ostrymi cierniami mych grzechów zagubić się można
Stracić cel z oczu wśród moich win
Gąszcz złych mych uczynków jest nieprzebyty
A ciemność mej duszy nieprzenikniona
Moja spowiedź…
Spowiedź nieufna
Spowiedź ukryta
Moja spowiedź…
Jak złodziej najgorszy czas kradłem na krótko mi dany
Z zimnym wyrachowaniem ogniki w oczach gasiłem dziecka
Lekkomyślnie zawiodłem ludzkie zaufanie
Sprawiłem, że słowa „zdrada” i „niewierność”
Nowego nabrały znaczenia
Śmiałem się, gdy trzeba było płakać
Słuchałem rozumu, gdy serca pomocy wołały
Krzyżem sękatym innych starałem się obarczać
Krzyżem dzieląc, krzyża nie widziałem
Spowiadając się, rozgrzeszenia wypatrujemy
Wyznając winy, czekamy nawrócenia
Pisząc je dla ludzi, oczyszczamy duszę
Mając je przed sobą, mniej jest ich we mnie

Zaduszki ognia

Ogień zawsze płonie jednako.
Na stosie.
I w oliwnej, wiecznej lampce…

Wspina się jak powój, dygoce, wije.
Językiem gorącym mrok chłepce, szelma.
Wyskoczy – przysiada, omdlewa – żyje.
I błądzi, jak ognie świętego Elma.

Wypełnione ogniem zniczów puchary.
Wylewa się światło, wylewa się łza.
Pośród grobów smętne się snują mary.
Trwają w milczeniu, jak ten ogień też trwa.

Spłoszył je wiatr. Rozbiegły się ogniki.
Za nimi błędne podążyły dusze.
Mkną świetliście, jak Warkocz Bereniki.
Wieczne są dusz tych ogniste katusze.

A ogień zawsze płonie jednako.
Na stosie.
I w oliwnej, wiecznej lampce…

Wielki Piątek

ucz się umierania
póki czas
próba generalna
w Wielki Piątek
ucz się umierania
będzie jak znalazł
gdy przyjdzie pora

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code