Teksty

Turbokapitalizm – szanse i zagrożenia

Spread the love

Czym jest turbokapitalizm? Twórcą tego zyskującego coraz większą popularność terminu jest ceniony amerykański ekonomista Edward Luttwak. W książce pod tym właśnie tytułem, wydanej niedawno także w polskim przekładzie, utrzymuje on, iż w ostatnich dwóch dekadach mamy do czynienia – w skali światowej – z gospodarką zupełnie odmienną niż ta, do jakiej przyzwyczaiły nas podręczniki ekonomii, klasyczne definicje, a także własne doświadczenia i obserwacje. Turbokapitalizm to innymi słowy – totalnie wolny rynek, kapitalizm z turboładowaniem, jak określa to autor.

Turbokapitalizm – szanse i zagrożenia

Stefan J. Adamski

i

Jakież są zatem wyznaczniki tego nowego modelu kapitalizmu? Można je wyliczyć dosłownie w jednym zdaniu. Deregulacja, prywatyzacja, liberalizacja handlu, zmiany technologiczne, globalizacja oraz – bodaj jako jedyny czynnik kontroli – skrupulatne przestrzeganie wskazań monetarystów. Warto również dodać, iż nowe oblicze najbardziej efektywnego systemu nowożytnej ekonomii jest także po trosze swoistym mariażem kapitalizmu “korporacyjnego” z kapitalizmem “kasynowym”.

Kontrolowany w dość dużej mierze przez państwo kapitalizm przez blisko pół wieku, zapewniał dynamiczny rozwój krajom Europy Zachodniej oraz Stanom Zjednoczonym i Japonii (były to w istocie trzy różne odmiany wywierania przez państwo wpływu na gospodarkę). Gwarantował on zarazem wzrost zamożności i bezpieczeństwo socjalne mieszkańcom stosujących go krajów, tworząc – zwłaszcza w wariancie europejskim – modelowe państwo opiekuńcze, toteż pozostawał obiektem tęsknot ludzi zza “żelaznej kurtyny” i mieszkańców krajów Trzeciego Świata.

Sterowanie przez państwo przejawiało się tu dosyć różnorodnie, stosunkowo najbardziej ograniczone było w wydaniu amerykańskim. Regulacja cen strategicznych surowców (ropy i gazu), arbitralnie ustalane stopy oprocentowania depozytów oraz subsydiowanie produkcji rolniczej i eksportu miały chronić newralgiczne punkty gospodarki.

Luttwak przytacza nader interesujący przykład kas oszczędnościowo-pożyczkowych S&L, którym – podobnie jak bankom komercyjnym – odgórnie narzucano odsetki, toteż mogły one konkurować tylko poprzez obniżanie kosztów operacyjnych, otwieranie nowych oddziałów, atrakcyjną reklamę czy sprawniejszą obsługę. Anegdotycznie rzecz ujmując formuła zarządzania nimi sprowadzała się do zasady 3-5-6, czyli 3 procent od depozytów, 5 procent od kredytów hipotecznych, a o szóstej – pole golfowe.

Osoby zarządzające kasami nie musiały mieć nadzwyczajnych kwalifikacji menedżerskich – miały przede wszystkim należycie troszczyć się o los depozytów – za co otrzymywały godziwe, acz nie nazbyt sowite apanaże. Jakiekolwiek akrobacje finansowe wykluczały restrykcyjne regulacje prawne. Gdy je w latach 80-tych zniesiono, zastępy zachęconych do działania menedżerów zaczęły uprawiać istny hazard, z jednej strony windując oprocentowanie depozytów na kilkakrotnie wyższy poziom, z drugiej – kupując niechciane i ryzykowne “śmieciowe” obligacje. Pozwoliło to im osiągnąć rekordowe zarobki – już nie trzydzieści, ale trzysta razy wyższe od uposażenia kasjerów. W rezultacie przez kasy S&L przetoczyła się fala widowiskowych bankructw, przetrwały bardzo nieliczne. Zapewnienie pokrycia dla “przepuszczonych” lokat, liczonych w setkach milionów dolarów, spadło w końcu na barki podatników, natomiast tysiące szeregowych pracowników kas straciło pracę. Sprawcy tych trudnych do oszacowania strat zachowali natomiast swe łupy, przenosząc się z nimi gdzie indziej. Prawda, że pouczające? Podobnych przykładów można wskazać mnóstwo także na naszym kontynencie. Jeszcze bardziej dotkliwym skutkiem deregulacji – dla przegranych – jest daleko idąca likwidacja świadczeń socjalnych i niedostateczna ochrona zatrudnienia.

Oczywiście, dla równowagi warto podkreślić niekwestionowane plusy deregulacji: powstrzymanie biurokratycznych ingerencji w gospodarkę, likwidację wielu barier handlowych w postaci zawyżonych ceł czy kontyngentów, zniesienie wielu korupcjogennych systemów wydawania licencji, koncesji etc.

A rażące przejawy braku reguł i jaskrawej niesprawiedliwości? Zacytujmy Friedricha A. Hayeka:
Nauczyliśmy się uczestniczyć w tej grze nieustannego odkrywania, którą nazywamy konkurencją, ponieważ społeczności, które z nią eksperymentowały i stopniowo ulepszyły jej reguły, przeżyły większy od innych rozkwit. W rezultacie stały się przedmiotem naśladownictwa. Jednakże wynik tej gry, której reguły wymagają od ludzi, aby jak najpełniej wykorzystywali nadarzające się szanse ku pożytkowi własnemu i innych, nie może być bardziej sprawiedliwy niż wynik jakiejkolwiek innej gry opartej na przypadku”.

Prywatyzacja jawi się dziś jako powszechnie stosowane panaceum na rozwiązanie problemu nierentownych zakładów, dotowanych lub utrzymywanych przez państwo, a więc przez podatników, ponoszących koszty nieefektywnego zarządzania, słabej wydajności pracy, niedostatecznej jakości produktów, a często także zachowania anachronicznych struktur. Często prywatyzacja w istocie przynosi spektakularne efekty nie tylko w postaci ocalenia nieodwołalnie – zdawać by się mogło – skazanych na likwidację przedsiębiorstw, ale także w postaci sanacji całych gałęzi gospodarki.

Sprzedaż, czy to bezpośrednia, czy to osiągana drogą skierowania akcji na rynek lokalny bądź zagraniczny, czy też poprzez przekazanie akcji pracownikom (którzy jednak w większości przypadków i tak się z nimi rozstaną) zapewnia nie tylko wpływy do budżetu, ale w bardziej dalekosiężnej perspektywie wydaje się być najlepszym sposobem zapewnienia ożywczych impulsów w skali makroekonomicznej. Niestety, często tylko się wydaje. Przejęcie własności państwowej bądź publicznej przez prywatnych inwestorów budzi niekiedy zrozumiałe emocje (nie tylko zresztą w krajach postkomunistycznych). Bardziej niepokojący jest jednak fakt, że dawni biurokraci często pozostają na kierowniczych stanowiskach z wyższymi gratyfikacjami, nawet gdy to oni są odpowiedzialni za fatalną kondycję zakładu, podczas gdy redukcje dotykają wielu rzetelnych i wykwalifikowanych pracowników. Jeszcze gorsze bywa to, że politycy – niejednokrotnie pod presją zdesperowanych załóg zagrożonych utratą stanowisk pracy – decydują się na pospieszną prywatyzację za wszelką cenę, nie troszcząc się o rezultat, byle tylko wykazać się inicjatywą i dotrzymać pochopnie złożonych obietnic.

Jeden skromny przykład – wcale nie z naszego podwórka. Zdarzyło się to Helmutowi Kohlowi, który w trakcie przedwyborczego spotkania z załogą kombinatu chemicznego Buna przejął osobisty patronat nad prywatyzacją zakładów chemicznych. Żaden z niemieckich koncernów nie był zainteresowany. Do akcji wkroczyli Amerykanie, ściślej koncern Dow Chemical. Negocjowali tak umiejętnie (rząd był niejako pod ścianą wobec nieopatrznie złożonych deklaracji kanclerza), że przejęli zakład za śmieszną – wobec koniecznych inwestycji sięgających 4 miliardów DM – sumę 200 milionów marek. Rząd federalny nie tylko zdecydował się na poniesienie lwiej części przewidywanych wydatków, ale zobowiązał się – w zamian za utrzymanie przez rzutkich Jankesów (dających raptem pięcioletnie gwarancje) 1800 miejsc pracy, że każde z tych stanowisk ma być dofinansowane kwotą ponad 5 milionów DM (całość – prawie10 miliardów marek!). Dziennikarze “Spiegla”, którzy zajęli się tą absurdalną prywatyzacją obliczyli, że za mniejsze pieniądze można by zbudować zakład od nowa, zapewniając pracę znacznie większej ilości ludzi.

Warto sobie może uzmysłowić, że większość problemów z jakimi mamy do czynienia w Polsce w ostatniej dekadzie wynika nie tylko z transformacji ustrojowej, podobne perturbacje są udziałem większości krajów świata, także tych najbardziej rozwiniętych.

Lawinowo narastająca przestępczość, bezradność państwa wobec struktur mafijnych, powszechna korupcja, rosnące bezrobocie, pauperyzacja coraz szerszych kręgów społecznych nie radzących sobie z nowymi wyzwaniami, kryzys demokracji – wszystkie te zjawiska występują w różnym natężeniu niemal pod każdą szerokością geograficzną. Bardziej niż kiedykolwiek przedtem doświadczamy faktu, że świat stał się globalną wioską i to nie tylko w tym sensie, w jakim mówił o nim McLuhan.

Oczywiście, turbokapitalizm generuje niebywałą efektywność, a w konsekwencji istotny postęp w wielu dziedzinach życia. Co więcej, swobodny przepływ kapitału, wzrost efektywności i lokowanie nowych inwestycji w regionach tradycyjnie zacofanych zdaje się być realną szansą zniwelowania ogromnych dysproporcji między poziomem życia w krajach rozwiniętych a jakością egzystencji na zapomnianych peryferiach Trzeciego Świata czy w Rosji. Nieszczęście polega na tym, że krąg beneficjentów tych przemian jest ograniczony, więcej – coraz bardziej się zawęża. Rzecz nie w tym, że istnieją dysproporcje. Egalitaryzm to już zgrana karta – fałszywie pojmowana równość wiedzie donikąd. Problem tkwi gdzie indziej. Dopóki ludzie zawdzięczają bogactwo własnej przedsiębiorczości, pracy, kwalifikacjom i talentom, zwykle nie budzi to sprzeciwu. Gdy jednak zależności te ulegają erozji, gdy o sukcesie decyduje w coraz większej mierze przypadek i kaprysy niestabilnego rynku, gdy ludzie przestają być kowalami własnego losu, bo o ich przyszłości stanowią decyzje podejmowane bez ich udziału, gdy o wygranej przesądza swoista ekonomiczna ruletka, trudno oczekiwać akceptacji istniejącego porządku.

Jak dowodzi praktyka, kilkuprocentowe bezrobocie jest ceną, jaką społeczeństwa w zasadzie są jeszcze skłonne ponieść w zamian za wzrost PKB, a tym samym za wyższy (przynajmniej teoretycznie, bowiem nie da się postawić znaku równości między “więcej” a “lepiej”) poziom życia większości.

Poważni analitycy utrzymują jednak, iż zupełnie realna staje się perspektywa, iż aby utrzymać dynamikę rozwoju gospodarczego zupełnie wystarczy dwadzieścia procent (tak!) zdolnej do pracy populacji globu. Podejmują ten temat m.in. Hans-Peter Martin i Harald Schumann w swojej frapującej pracy pod tytułem “Pułapki globalizacji”.

Oznacza to, że wszelkie towary i usługi, które potrzebne są światu można zapewnić odwołując się do wysiłku i umiejętności zdecydowanej mniejszości. Trudno sobie nawet wyobrazić taką cywilizację opartą na produkcyjnej i konsumpcyjnej aktywności owej jednej piątej…

Klasyczny kapitalizm dziś jest w zasadzie już tylko wspomnieniem. Zmiany dokonały się niezwykle szybko, zainicjowane już w latach osiemdziesiątych, osiągnęły apogeum w ostatniej dekadzie kończącego się stulecia. Po bankructwie komunizmu i obaleniu muru berlińskiego linie podziału przestały przebiegać wzdłuż tradycyjnych granic. Oszałamiający postęp techniczny dopełnił dzieła. W konsekwencji jesteśmy coraz bliżsi nieoczekiwanego przebudzenia się w huxleyowskim “nowym, wspaniałym świecie”, w niektórych swych przejawach bardziej może jeszcze zdehumanizowanym. Jednocześnie trudno z przekonaniem orzec, że zagrożenia bliskie orwellowskiej wizji totalitaryzmu minęły bezpowrotnie. Istnieją uzasadnione powody do obaw, że już w początkach nowego tysiąclecia obydwa te modele zaczną się w pewien sposób przenikać, tworząc jakąś nową, wyjątkowo wybuchową mieszankę.

Zmroziła mnie w trakcie pisania tego szkicu lakoniczna informacja agencyjna, jaką przyniosły światowe serwisy – otóż dziennikarze Associated Press weszli w posiadanie poufnych dokumentów firmy Bridgestone-Firestone, z których niezbicie wynika, iż już od trzech lat wiedziała ona o problemach ze swymi oponami stosowanymi w niektórych modelach Forda. Specjalne śledztwo NHTSA (Amerykańskiej Agencji Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego) dowiodło, że w wypadkach związanych z wadami tychże opon zginęło w USA co najmniej 88 osób. Na wymianę sześciu milionów opon firma zdecydowała się miesiąc temu, właśnie pod presją opinii publicznej zbulwersowanej ustaleniami komisji. Materiały, którymi dysponują dzienikarze AP wykazują, że z pełną świadomością, ze względu na koszty i uciążliwość operacji wymiany opon, odstąpiono jej przeprowadzenia i gdyby nie rozstrzygające orzeczenie NHTSA, ludzie ginęliby nadal.

Bardzo podobny charakter miała sprawa innego amerykańskiego koncernu, która przed dwoma laty wywołała prawdziwą burzę. Tam z kolei kilkadziesiąt osób poniosło śmierć bądź zostało ciężko poparzonych w płonących samochodach. Był te efekt ewidentnego błędu konstrukcyjnego, powodującego wybuch zbiorników z paliwem przy lada stłuczce. Błąd odkryto zanim z taśmy zjechało pierwsze wadliwe auto, wstrzymanie produkcji i ponowne zaprojektowanie niefortunnego modelu kosztowałoby jednak ogromne pieniądze. Menedżerowie firmy w asyście (a jakże) prawników i ekonomistów przeprowadzili stosowne symulacje i opierając się na rachunku prawdopodobieństwa wyliczyli, że – w przypadku ujawnienia sprawy – znacznie taniej będzie zapłacić wysokie odszkodowania. Z premedytacją zatem skazali nie znanych sobie ludzi na śmierć lub kalectwo. Sprawa trafiła do prasy, a następnie do sądów. Przyznane odszkodowania były rekordowe, nawet jak na warunki amerykańskie. Sprawcy licznych tragedii uniknęli jednak odpowiedzialności karnej dzięki umiejętnościom swoich adwokatów. Jak widać, troska o efektywne zarządzanie i maksymalizację zysku może niekiedy prowadzić do zbrodni.

Niestety, trudno nie zgodzić się z ponurą diagnozą Edwarda Luttwaka: “Skrajności przyciągają się, więc nic dziwnego, że turbokapitalizm ma wiele wspólnego z sowiecką wersja komunizmu”.

Brzmi to osobliwie, ale czy ten zarzut jest w istocie bezpodstawny? Nie sposób nie zauważyć, że leseferyzm i zdawanie się wyłącznie na wolny rynek jako jedyną siłę sprawczą światowego ładu ma charakter w dużej mierze ideologiczny. Jak w krajach realnego socjalizmu wydajność jest tu niemal fetyszem. Ponadto zwycięska ideologia – podobnie jak niegdyś doktryna marksistowska – oferuje wszystkim bez wyjątku identyczne recepty lekceważąc lub zgoła ignorując sferę tradycyjnych wartości, różnice społeczne, cywilizacyjne, mentalne i obyczajowe. Oczywiście rozwiązania oferowane przez turbokapitalizm, nie są tak utopijne, przeciwnie, ich źródłem jest pragmatyczne podejście do rzeczywistości; jednak czysty utylitaryzm i chłodna kalkulacja bywają niekiedy niemniej zgubne, niż fanatyczny idealizm. Owszem, nie można – jak słusznie zauważył już Adam Smith – arbitralnie kierować całą gospodarką. Można jednak korygować nieobliczalne następstwa oddziaływania rynku przeciwdziałając rozkładowi tradycyjnych więzi społecznych.

Nie zapominajmy, że jakkolwiek Jan Paweł II, w encyklice Centesimus Annus (1991) – poparł gospodarkę wolnorynkową najsilniej w dziejach Kościoła, to zarazem ostrzegał:
“Działalność gospodarcza, zwłaszcza w zakresie gospodarki rynkowej, nie może przebiegać w próżni instytucjonalnej, prawnej i politycznej. […] Brak poczucia bezpieczeństwa, towarzysząca mu korupcja władz publicznych i mnożenie się niewłaściwych źródeł wzbogacenia i łatwych zysków opartych na działaniach nielegalnych czy po prostu spekulacji, jest dla rozwoju i dla porządku gospodarczego jedną z głównych przeszkód.”

Nie wszyscy może wiedzą, że łączna wartość transakcji zawieranych każdego dnia na światowych giełdach kilkanaście razy przewyższa wartość wytworzonego tego samego dnia produktu globalnego brutto. Trudno w tych warunkach rozprawiać o jakiejkolwiek stabilności. To budujące, że każdego dnia powstają nowe fortuny, szkoda tylko, że tak powszechnie obowiązuje dewiza vae victis – biada zwyciężonym. Dlaczego?

Po pierwsze jest to oczywista konsekwencja niebywałego postępu technicznego, triumfalnego pochodu nowych technologii, które powodują ogromne zmiany redukujące ilość miejsc pracy. Nikt nie może czuć się bezpiecznie.

Po drugie – po zakończeniu zimnej wojny polityka straciła na znaczeniu wobec ekonomii. Tradycyjne państwo obumiera – demokracja wobec uwiądu społeczeństwa obywatelskiego staje się swego rodzaju parawanem, mającym przesłonić fakt, że rozstrzygnięcia są w coraz większym stopniu dziełem technokratyczno – finansowych elit, za nic mających sobie społeczne implikacje prowadzonej polityki. Tym bardziej, że nie ponoszą one jakiejkolwiek odpowiedzialności za to, co czynią – odium spada na polityków, których pole manewru zawęża się nieustannie. Jak szczerze wyznał przed trzema laty szef Bundesbanku, Hans Tietmayer, na forum gospodarczym w Davos: “Większość polityków nie zdaje sobie sprawy z tego, jak dalece znajdują się pod kontrolą rynków finansowych, ba, są nawet przez nie sterowani”.

Recepty prezesów banków centralnych (obecnie tę rolę pełni Bank Światowy i MFW, choć nie należy zapominać o roli amerykańskiego FED) są zawsze identyczne. W skrócie sprowadzają się one do trywialnych wręcz zaleceń: deflacja, ograniczanie wydatków rządowych, rygorystyczny budżet, polityka “trudnych” kredytów. Oczywiście, w wymiarze czysto ekonomicznym, trudno z tymi regułami polemizować. Zwykle dyscyplinują one gospodarkę i zapobiegają niespodziewanym wstrząsom. Jednak to, co w wymiarze ekonomiczno-finansowym bywa zbawienne, może mieć niezwykle destrukcyjne oddziaływanie na wszelkie relacje społeczne.

Warto może uzmysłowić sobie, że na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych stosowano te same z grubsza środki na bolączki świata dotkniętego niszczącą recesją. Niewątpliwie jednym ze skutków owej bezwzględnej polityki finansowej było dojście do władzy Hitlera, który za nic miał ostrzeżenia finansistów i osiągnął swoisty cud gospodarczy. Tyle, że rachunek za jego sukcesy wystawiła druga wojna światowa. Lekarstwo okazało się zatem gorsze od samej choroby.

Z drugiej strony rooseveltowski new deal, który – jako reakcja na kryzys – także sprzeniewierzył się obowiązującemu wówczas sposobowi myślenia o gospodarce, okazał się skutecznym specyfikiem na stagnację i recesję.
Pod pewnymi względami mamy dziś powtórkę z historii. Oto na naszych oczach dokonują się przemiany, które można porównać jedynie z bezwzględnym niszczeniem struktur feudalnych w pierwszej fazie rewolucji przemysłowej. Każda akcja wywołuje jednak reakcję. Odpowiedzią na ekspansję “wilczego kapitalizmu” stała się marksowska nieprzejednana krytyka nierówności społecznych, która z walki klas uczyniła doktrynę mobilizującą rzesze ludzi wyzutych z własności, radykalizując ich oczekiwania.

Informatyczna rewolucja, która się obecnie dokonuje, niesie ze sobą bardzo podobne – o ile nawet nie większe – zagrożenia.
Trudno dziś mówić o proletariacie. Rewolucja przemysłowa potrzebowała bowiem licznych rąk do pracy, powodując wielkie migracje. Obecnie mamy do czynienia z rosnącą liczbą “odrzuconych” i “niepotrzebnych”. U schyłku dziewiętnastego wieku w Rosji używano określenia lisznije ludi, ludzie zbyteczni. Nieco później to właśnie oni stanowili główną siłę napędową bolszewickiego przewrotu. Desperacja i poczucie beznadziejności nie są tym rodzajem motywacji, który pozwala kierować się rzetelną oceną swego położenia…

Rezultatem słabości ekonomii w XX wieku, były liczne aberracje w świecie polityki, za co miliony ludzi zapłaciły straszliwą cenę. Niepodobna oprzeć się refleksji, że obecna słabość polityki, jej skarlenie, a zarazem bezprzykładna supremacja ekonomii może prowadzić – do eskalacji zgoła obłędnych zawirowań zarówno w sferze polityki, jak i gospodarki. Niepokojące symptomy tego stanu rzeczy są już dziś bardzo wyraźne. Triumf “racjonalnej” ekonomii może stać się początkiem jej końca.
Ów racjonalizm bywa zresztą nader wątpliwy. Niekiedy trudno wręcz oprzeć się poczuciu, że mamy do czynienia ze swoistą religią. Bogiem jest tu pieniądz, świątyniami – banki i giełdy, rolę złotego cielca pełni maksymalizacja zysku, a podstawowym dogmatem jest konieczność wzrostu gospodarczego. Odpowiednikami diabła i kręgów piekielnych są recesja i hiperinflacja, a spadek wskaźników giełdowych jest zwiastunem apokalipsy.

Próby praktycznego przeciwstawiania się obowiązującej doktrynie (ot, choćby najmniejsze oznaki protekcjonizmu czy rozluźnienia ciasnego gorsetu ograniczeń wydatków na cele socjalne) traktowane są w kategoriach groźnej apostazy. Kara za owe odstępstwa spotyka “heretyków” w wymiarze jak najbardziej doczesnym i szybciej niż mogliby oczekiwać. Jest nią ucieczka zagranicznych inwestorów, a także odpływ krajowego kapitału, a w konsekwencji – spadek notowań lokalnej waluty, zrazu chaos, później stagnacja, zwiększająca dystans do reszty stawki uczestniczącej w wyścigu. Przy jego tempie, straty te mogą się okazać nie do odrobienia, toteż niewielu znajdzie się polityków skłonnych podjąć takie ryzyko, by sprostać oczekiwaniom swych wyborców.

Pisał przed trzydziestu laty Malcolm Muggeridge: “Co mamy sądzić o zupełnie idiotycznym pomyśle królestwa niebieskiego na ziemi, którego wizję przedstawiają nam największe autorytety naszych czasów? Wzrastające bez końca bogactwo tych, którzy mają w nim udział, opływających w towary na raty, ogłupionych telewizją i seksem […]; pędzą po szerokich, sześciopasmowych autostradach, niekiedy krew pryska po asfalcie w ramach dodatkowego dreszczyku; niebiosa rozciągają się wokół nich w supermarkecie, niezliczone błyszczące anteny wyrastają ku niebu niczym wieżyce; szczęście w tylu kolorach, ile jest pigułek; pałace ze światła i chromu dźwigają się coraz wyżej. Dla potomności królestwo to może być tylko przedmiotem kpin i szyderstw – zakładając, że będzie jakaś potomność.”

Jak wynika z danych opublikowanych przy okazji milenijnego szczytu ONZ, ponad miliard ludzi na naszej planecie utrzymuje się przy życiu (bo jak to inaczej określić) mając do dyspozycji mniej niż trzydzieści dolarów miesięcznie. Celem nowojorskiej konferencji miało być – jak to ujęto wdzięcznie w głównym wydaniu telewizyjnych wiadomości: “zmniejszenie o połowę tej liczby” (sic!). To niezręczne sformułowanie oznacza rzecz jasna, iż intencją uczestników konferencji jest poprawienie tej przerażającej statystyki przez zwiększenie dochodów owych nieszczęsnych pariasów. W przeciwnym razie owa wspólnota nędzy zredukuje się sama wskutek głodu i chorób, czemu mieszkańcy krajów wysoko rozwiniętych będą się biernie przypatrywać.

Nie podejmujemy wyzwań, jakich nie szczędzi nam dzień powszedni. Nie potrafiąc uporządkować rzeczywistości, tworzymy wirtualne światy, ale jest to jedynie eskapizm, Wielka Ucieczka od własnej human condition i trudnych problemów w krainę pozorów i iluzji. […] Sprawą zasadniczą – jak to zwykle bywa – jest kwestia proporcji, określenia naszych rzeczywistych (a nie tworzonych li-tylko na użytek rynku) potrzeb i aspiracji, czyli znalezienia modus vivendi między mieć a być.

Stefan J. Adamski

Fragmenty artykułu opublikowanego w numerze 9 (lato 2000) kwartalnika

Powrót

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code