Pytania o sens

Na tropie ukrytego Boga

Spread the love

Na tropie ukrytego Boga

Darek Piórkowski SJ

Historia, którą poniżej opisałem, stała się kamieniem milowym w moim życiu wiary. W gruncie rzeczy tekst ten jest owocem długiego i dość burzliwego procesu, polegającego na odkrywaniu sensu i Boga w ludzkiej bezradności i niemocy. Chociaż kontekst tej refleksji jest dość specyficzny, bo dotyczy mojej dwuletniej praktyki duszpasterskiej wśród aresztantów i uchodźców, to jednak, w jakiś sposób odzwierciedla fundamentalne doświadczenie duchowe każdego człowieka.

Meandry bezradności

Być może jednym z wyzwań, przed jakim staje dzisiaj Kościół, polega na tym, aby szukać Boga tam, gdzie wydaje się, że Go nie ma. Myślę, że właśnie takie doświadczenia mogą okazać się zaczynem nowego odkrywania Boga, zarówno w skali całego społeczeństwa jak i w życiu osobistym, Boga jako Kogoś zupełnie Innego, a zarazem Bliskiego. Problemem nie jest zatem ogłoszona przez niektórych „śmierć” Boga w naszej kulturze, lecz zauważanie Jego ukrytej bliskości we wszystkim, co dzieje się na naszych oczach.

Do wysnucia takiego wniosku skłoniły mnie spotkania z ludźmi różnych nacji, ras i religii osadzonymi w areszcie deportacyjnym w Berlinie. Ta nieco dziwna instytucja została stworzona w celu przeprowadzenia przymusowego wydalenia niepożądanych „gości”, którzy bez prawa pobytu zatrzymali się na terenie Niemiec. Podczas gdy odpowiednie urzędy przygotowują potrzebne dokumenty do deportacji, obcokrajowcy muszą czekać w deporcie aż do momentu ukończenia wszystkich formalności. Zależnie od kraju i osoby areszt może potrwać od paru tygodni do 6 miesięcy, a w szczególnych wypadkach nawet do półtorej roku.

W areszcie można spotkać uchodźców, którzy po odrzuceniu podania o azyl nie opuścili Niemiec; ubiegających się o azyl, których procedura azylowa jest jeszcze w toku; osoby, które z pomocą przemytników przedostały się przez granicę i zostały natychmiast schwytane przez straż graniczną; nielegalnych imigrantów, którzy przez kilka lat żyli w ukryciu bez jakichkolwiek papierów. Powody, dla których ludzie ci opuścili swoje ojczyzny są zróżnicowane. Wielu z nich doświadczyło różnych form dyskryminacji i prześladowań. Większość jednak szuka po prostu godniejszego życia, ponieważ wojna zniszczyła w ich kraju cały ich majątek; ponieważ ubóstwo, brak pracy i należytego wykształcenia zamknęły im drogę ku lepszej przyszłości. Przyczyny skądinąd zrozumiałe, niewystarczające jednak, aby otrzymać azyl w Niemczech.

Pobyt w deporcie jest dla aresztantów ogromnie stresujący. Żyją oni w stałym napięciu oscylującym pomiędzy przebłyskami nadziei, a lękiem przed nieznanym jutrem. Nieustannie rodzi się w nich mnóstwo pytań, które ilustrują ich wewnętrzny niepokój: Dlaczego mnie tutaj zamknięto, skoro nie popełniłem żadnego przestępstwa? Jak długo muszę tu siedzieć? Czy moje podanie o azyl zostanie przyjęte? Co się ze mną stanie po powrocie do mojego kraju? Obcokrajowcy postrzegają działania władz jako pogwałcenie ich ludzkiej godności i wolności. Czują się odrzuceni przez społeczeństwo, w praktyce pozbawieni wszelkich praw i jak sami mawiają: „zdegradowani do poziomu przypadków”, ponieważ ich doświadczenia i wyjaśnienia nie są brane pod uwagę. We wszystkim zdani są na łaskę urzędów, które obdarzając ich nieskrywaną nieufnością bezkompromisowo decydują o ich losie.

Każdy aresztant obiera w tym trudnym czasie swój własny sposób przetrwania. Gniew i agresja występuje tu na równi z rezygnacją i psychicznym paraliżem. Niekończące się skargi i narzekania począwszy od warunków więziennych, opłakanej opieki medycznej, społeczeństwa, urzędów, ludzkiej obojętności aż na nieobecności Boga kończąc, objawiają ogrom wewnętrznego cierpienia, jakie niewątpliwie dotyka aresztantów. Wielu z nich załamuje się, popada w depresję i odizolowuje się od współtowarzyszy. Brak apetytu, nocne koszmary, różne schorzenia i urojone dolegliwości to tylko niektóre przykłady urazów, jakich wciąż doświadczają. Inni bronią się przed okrutnym ciosem rzeczywistości przesypiając całe dnie i noce lub oglądają na okrągło telewizję, która działa na nich jak uśmierzający ból narkotyk. Są i tacy, którzy chwytają się ostatniej deski ratunku – w desperacji decydują się na wielotygodniową głodówkę kończącą się nieraz trwałym uszkodzeniem zdrowia lub próbują popełnić samobójstwo. Wszystko to składa się na ogromne poczucie bezradności, jakie przenika serca ludzi, których „nie powinno być” w Niemczech. Polega ona nie tylko na bezbronności wobec wyroków biurokratycznej machiny, lecz także na niemożliwości uczynienia czegokolwiek, aby poprawić swoją sytuację.

Kiedy przed kilkoma miesiącami zacząłem ich odwiedzać owa bezsilność stała się również moim udziałem. Dramatyczne pytania, których nie sposób załagodzić abstrakcyjnymi wyjaśnieniami, skonfrontowały mnie z cudzą i własną niemocą, z niemożliwymi do spełnienia życzeniami, z doświadczeniem nieprzekraczalnych granic. Już po kilku tygodniach spotkań z uchodźcami zaczęły budzić się we mnie wątpliwości: Po co tam jeździć, skoro niewiele można tam zdziałać? Moje towarzyszenie tym ludziom zdaje się być bez znaczenia. Jest jedynie kroplą wody na rozgrzany kamień. Czy nie lepiej byłoby się z tego wycofać? Dlaczego Bóg mnie tutaj posłał?

Z pewnością takie sytuacje nie są chlebem powszednim większości z nas. Niemniej świadomość bezsilności determinuje w pewien sposób każdą formę cierpienia: choroba, notorycznie powtarzające się cudze lub osobiste słabości; samotność lub wrażenie, że nasze wysiłki spełzają na niczym. Bezradność, która nas nagle obezwładnia nie jest dla nas czymś przyjemnym. Przybiera ona postać nie tylko sporego psychicznego balastu, lecz również siły paraliżującej nasze najczulsze, duchowe władze: pragnienie bycia twórczym oraz instynktowną wolę życia i działania. Dlatego pierwszą reakcją wobec napotykanego w sobie  muru niemożliwości bywa bunt i odruch ucieczki. Odnosimy wówczas wrażenie jakby nasze dotychczasowe ideały, ambicje i szczytne pragnienia obracały się powoli w perzynę. Niemiłosierne ostrze naszych granic uderza w nas z całą swoją mocą, uświadamiając nam niemal namacalnie, że nie wszystko od nas zależy. Dochodzi do tego drążąca serce mroczna pustka, odsłaniająca ukryte w naszym człowieczeństwie ubóstwo. Pośrodku owej ciemności rozpoczyna się wewnętrzna walka pomiędzy wezwaniem do kapitulacji, a woluntarystycznym pragnieniem bycia silnym. Bóg staje się adresatem wielu pytań prowadzących nieraz do otwartego z Nim sporu. Ogarnia nas nierzadko samotność, smutek i poczucie opuszczenia przez Boga. Takie przeżycia mogą w duszy wierzącego wzbudzić głęboki kryzys wiary, który moim zdaniem wcale nie musi zakończyć się jej utratą.

Bóg bliski, Bóg daleki

Życie wiary polega w pewnym sensie na ciągłym szukaniu i spotykaniu, przybliżaniu i oddalaniu, błąkaniu się i powracaniu do Boga. Życie duchowe jest pielgrzymką, której niemałą cząstkę stanowi akceptacja trudności, doświadczeń niemocy i doskwierających ograniczeń własnej niewystarczalności. Nikt z nas nie zdoła również osiągnąć raz na zawsze określonego, stale satysfakcjonującego wyjaśnienia wszystkich meandrów i zakamarków wiary. W dużo większym stopniu każdy z nas przechodzi przez długi i kręty korytarz osobistego rozumienia swego miejsca w tym życiu i w wieczności. Nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ egzystencja człowieka owiana jest tajemnicą.

Bezradność można także zaliczyć do tej dziedziny ludzkich doświadczeń, które przesłania zasłona tajemniczości. Tutaj nie istnieją gotowe i zadowalające odpowiedzi. Posłużmy się jednak pewnym porównaniem. Wyobraźmy sobie, że wchodzimy do ciemnego pomieszczenia. Z jaką niepewnością poruszamy się w takim miejscu, zwłaszcza jeśli jeszcze nigdy w nim nie byliśmy. Ale czy fakt, że prawie nic w nim nie widzimy oznacza, że ów pokój jest pusty? To nie brak lub obecność mebli i sprzętów rodzi w nas wrażenie pustki i paraliżujący lęk, ale niemożność widzenia. Ciemność obezwładnia nas. Dużo swobodniej czujemy się natomiast w pomieszczeniu, które znamy. Nosimy w sobie bowiem żywe wyobrażenie jego kształtów pozwalające nam na zachowanie orientacji nawet w momencie zgaszenia światła. Czy to porównanie nie mówi nam czegoś ważnego o naszej drodze odkrywania „nieobecnego” Boga?

W życiu wiary istnieje niebezpieczeństwo zbytniego utożsamienia się z takimi doświadczeniami, w których obecność Boga nie ulega wątpliwości. Taka postawa daje  nam niezbite poczucie pewności i nie zobowiązuje zbytnio do wychodzenia ku Dalej i Więcej. Jednakże Bóg pragnie być przez nas poszukiwany, aby nam pokazać, że nie można Go zawężać do określonego spektrum doświadczeń religijnych, które zwykliśmy nieraz pod wpływem przyzwyczajenia postrzegać jako „przepełnione Jego obecnością”. Gdybyśmy jedynie tak postrzegali naszą relację z Bogiem, zredukowalibyśmy różnorodność „objawiania się” Boga do naszych utartych wyobrażeń i powtarzalnych doświadczeń. Tymczasem rzeczywistość Boża obejmuje znacznie więcej. Czy jesteśmy w stanie dostrzec Boga w ogniu porażki, zwątpienia czy głębokim smutku? A może sądzimy, że w takich sytuacjach Bóg zapomina o nas? Bezradność jest wejściem do ciemnego „pomieszczenia” duszy, które początkowo napawa nas lękiem i unieruchamia nasze kroki. Pragniemy się z niego prędko wydostać, ponieważ sądzimy, że zginiemy w tej otchłannej „przepaści”, że potkniemy się gdzieś po drodze lub nieopatrznie uderzymy głową o jakiś przedmiot. Tak czy owak decydującym okazuje się ostatecznie pytanie: Czy pośrodku naszego cierpienia spotykamy się jedynie z „nicością” i „czarną dziurą”, czy też z tajemnicą ukrywającego się w nim innego oblicza Boga?

Liczne świadectwa biblijne i mistyczne potwierdzają, że ciemności okalające duszę nie są czymś odosobnionym w relacji pomiędzy Bogiem i człowiekiem. Większość psalmów to  wołanie do Boga z głębi bezsilności  i strapienia. W księdze Jeremiasza natrafiamy ponadto na irytujące pytanie  skierowane do Izraela: “Czy jestem Bogiem tylko z bliska – wyrocznia Pana – a z daleka już Nim  nie jestem” (Jr 23, 23)? Byłoby zatem niewiarą liczyć się z Bogiem jedynie wtedy, kiedy Jego bliskość jawi się jako niezaprzeczalny fakt. Bóg może się oddalać od poszczególnego człowieka, czy znikać ze świadomości całych społeczeństw, ponieważ ma po temu swoje powody. Jednym z nich może być próba uwolnienia nas złudnych oczekiwań i iluzji prowadząca do przemiany rozumienia rzeczywistości, naszego stosunku do Boga, do nas samych, czy do drugiego człowieka. Czasem Bóg pragnie nam uzmysłowić, że pomimo Jego niezawodnej bliskości pozostaje On wolny i suwerenny. Nie przybędzie na każde nasze zawołanie, aby rozwikłać wszystkie możliwe sprzeczności tego świata, a tym bardziej wówczas, kiedy próbujemy nim manipulować. On sam decyduje, kiedy i jak może się nam objawić.

Z początku trudno nam dostrzec jakikolwiek sens w naszym cierpieniu. Podczas bolesnych doświadczeń dobitniej niż kiedykolwiek podajemy w wątpliwość sens i znaczenie naszej egzystencji. Kruszymy kopie próbując znaleźć odpowiedź na pytanie: „Dlaczego? Dlaczego właśnie ja?” Wszelako wydaje się, że aby zaczerpnąć nowych sił, które pomogą przekroczyć fenomen własnej bezsilności trzeba odwrócić kierunek naszego pytania z: „Dlaczego? na: „Po co?” Istotnym jest nie tyle ewidentny fakt pojawiającego się cierpienia, ile sposób w jaki się z nim obchodzimy. Poszukiwanie sensu naszego cierpienia jest czymś więcej, niż jakąkolwiek formą teologiczno- filozoficznego wywodu. Przypomina ono raczej wieloaspektowy, ogarniający całego człowieka proces. Cierpienie wtargnęło bowiem drastycznie w „przestrzeń” spotkań Boga z człowiekiem jako obce ciało. Nie sposób go ani zbyć ani szybko zasymilować. Podczas gdy jedni stając wobec absurdu cierpienia poddają się zwątpieniu i zaprzeczają istnieniu Boga, inni przekraczają swój ból dochodząc do zawierzenia Bogu i oddania się w Jego ręce. Jak zachować w sobie nadzieję wobec druzgocącego ciężaru naszej skończoności i dotykającego nas zła?

Dla chrześcijan istnieje tylko jedna droga: krzyż Chrystusa. Z ludzkiego punktu widzenia męka Jezusa była totalną porażką oraz symbolem całkowitego unicestwienia. Tymczasem św. Paweł mówi nam o “nauce krzyża”( 1Kor 1,18 . Pośrodku Jezusowego samowyniszczenia dokonało się bowiem coś, czego po dziś dzień nie można pojąć poza światłem wiary. Bóg objawił się jako stwórcza miłość, która ze śmierci wyprowadza nowe, niezniszczalne życie. Juz na Golgocie słowa Apokalipsy: “Oto czynię wszystko nowe” (Ap 21, 5) znalazły swoje wypełnienie. Jezus Zmartwychwstały nie jest już tą samą osobą jaką był za czasów swej ziemskiej działalności. Nie powrócił ot tak po prostu do życia. Odrodził się jako „nowe stworzenie”. Na krzyżu Bóg milczał, ponieważ stwarzał.

Uczniowie mieli z kolei poważne trudności z rozpoznaniem Jezusa po Zmartwychstaniu. Pogrążeni w boleści i pełni zawiedzionych nadziei zamknęli się z lęku przed Żydami. Może wydać się dziwnym, że tragedia Wielkiego Piątku nagle wymazała z pamięci apostołów zapowiedź Zmartwychwstania. Ciemność, która zaległa w sercach apostołów utwierdziła ich raczej w przekonaniu, że poprzednie życie było tylko snem, jakąś iluzją i niespełnionym pragnieniem. Pomimo tego Jezus ukazuje się uczniom właśnie pośrodku ich ciemności. W niej, jak mówi Hiob: Bóg “czyni cuda niezbadane, chociaż nie widzę Go, gdy przechodzi, mija, a dostzec nie mogę”(Hi 9, 10-11). Smutek i przygnębienie, które towarzyszą każdemu cierpieniu, sprawiają, że “słabnie oko człowieka”( Por: Ps 31,10 ). Horyzont naszego duchowego widzenia jest wtedy poważnie ograniczony, skoncentrowany na bólu i możliwie prędkim zaradzeniu biedzie.

Według Biblii każde cierpienie to moment próby i pokusy. O tyle jest on boleśniejszy, o ile otoczyliśmy się trudnym do przeniknięcia pancerzem samowystarczalności. Stąd bierze się nasza szamotanina i niepokój. Ciemności nie trwają jednak wiecznie. Noc musi się kiedyś skończyć. Świetnie ilustruje tę prawdę Liebert  w wierszu  „Anioł pokoju”:

“Za rękę mnie wiedziesz, dokąd ?
W ciemnościach się mylę i gubię.
Wytrzymaj poddany próbie!
Tyle głosów przeze mnie biegnie,
jak w gałęziach w piersiach wiatr dzwoni.
Wytrzymaj wicher ulegnie (…)”

Bezradność uczy nas cierpliwości, która paradoksalnie jest oznaką męstwa. Cierpliwość wypełniona nadzieją nie jest jakimś fatalistycznym odczekaniem nieznośnej sytuacji. Łacińskie słowo “patientia” określa cierpliwość jako zdolność do cierpienia i empatii. Jeśli mówimy, że Bóg jest cierpliwy, czy możemy równocześnie twierdzić, że przygląda się On z dala naszej udręce? Czy Bóg nie współcierpi z nami?

Spojrzeć w oczy temu, co nam zagraża, ale w taki sposób, aby nie dać się temu pochłonąć nie jest oczywiście czymś łatwym. Czas próby jest wydarzeniem, które w szczególny sposób naprowadza człowieka na konieczność zakorzenienia się w Kimś mocniejszym. Konfrontacja z własną małością mogłaby nas zgubić, gdybyśmy nie zwrócili się ku Bogu, który jest “większy od naszego serca”(1 J 3, 20). Karl Rahner mawiał, że “cnotą dnia codziennego jest nadzieja, w której człowiek czyni to, co możliwe, a co niemożliwe zawierza Bogu”. Wzbudzać nadzieję oznacza modlić się. Modlitwa jest właśnie tym, co możliwe w sytuacji granicznej. Może ona być ciężkim zmaganiem, czymś prawie nie do uniesienia. Zwrócenie się ku Bogu to jedyna szansa ku temu, aby przyjąć na swoje barki Jego wyciągnięte ramię także wśród cierpienia, zwątpienia i rozczarowania. Jak to czynić? Chociażby tak, jak modliła się pewna młoda kobieta: “Panie, dlaczego skazałeś mnie na śmierć?( gdy okazało się, że cierpi na nieuleczalną chorobę) “Wiem, Panie, że życia i śmierci nie możemy sobie zaplanować tak jak nam się podoba. Ale jeśli chcesz, żeby to wszystko przeszło nam z mózgu do serca, musisz wziąć się do roboty. Sami nie damy rady”.

Wytrwała modlitwa sprawi, że w końcu przyjdzie Pan “rozjaśni to, co w ciemnościach ukryte”(Por. 1 Kor 4, 5). Otrzymamy wówczas światło, które w pierwszej chwili może nas porazić. Zauważymy, że nasza ciemność nie jest pusta, że w niej coś jest zakryte. Bóg odsłoni wówczas swoje oblicze jako Pocieszyciel, Dawca mocy i Stwórca nowego zrozumienia i poszerzonych perspektyw. Obdarzy nas nowym wzrokiem duszy, który będzie sięgał głębiej i dalej. Dopiero po pewnym czasie, może po paru miesiącach, a nieraz nawet latach ujrzymy owoce naszego wcześniejszego cierpienia. Zarazem wyjdziemy z tego doświadczenia dojrzalsi i przemienieni. W ciemnościach Bóg „stwarza” nas inaczej niż w doświadczeniach pulsującej radości, w sposób, który bez Bożego oświecenia pozostaje dla nas niezrozumiały i niewidoczny.

Oblicza dobra

Wracając do spotkań z aresztantami pragnę jeszcze odpowiedzieć na pytanie: Jak w owej konkretnej sytuacji zaowocowało doświadczenie bezradności? Przede wszystkim w miarę upływu czasu zacząłem w mojej bezradności dostrzegać zapoznane pokłady dobra. Jest  to dobro, które potrafi być nieuchwytne i  delikatne jak poranna rosa, nie zawsze mierzalne długością poświęconego czasu, czy konkretną widzialną pomocą; dobro, które w oczach ludzkich zdaje się być nieistotne. Bóg ukrywa się w rzeczach wielkich i małych.

Ponadto słowa Jezusa: “Byłem w więzieniu, w szpitalu a odwiedziliście mnie”(Mt 25, 36), nabrały dla mnie nowego znaczenia. Zadziwiające, iż Jezus nie mówi tutaj o wykonywaniu jakichś szczególnych uczynków, lecz zwraca uwagę na wartość ludzkiej obecności, której najbardziej pragniemy, kiedy cierpimy. Zarówno choroba jak i pozbawienie wolności naruszają w pewien sposób poczucie naszej godności. Kiedy zło pod różnymi postaciami uderza w człowieka stara się go przekonać, że tak naprawdę jest on nikim i nie ma prawa do istnienia.

Wizyty w areszcie służą między innymi temu celowi: odbudowywaniu w uchodźcach poczucia „złamanej” ludzkiej godności. Dokonuje się to właśnie poprzez dzielenie z drugim bezradności, które jest oznaką ludzkiej solidarności. Ludzka obecność jako bycie „przy”  i „z” jest już sama przez się niesieniem  nadziei, która mówi: “Nie jesteś nikim, ponieważ ja jestem przy tobie. W moich oczach nie utraciłeś swojej wartości”. Afirmacja człowieka jako osoby godnej szacunku pomimo jej błędów i słabości oto pierwszy znak obecności Boga, nawet jeśli spotykamy Go w trudnych okolicznościach. Bóg o tyle przybliża się do nas, o ile respektujemy drugiego człowieka, zwłaszcza tego, z którym dzielimy nasze życie.

W wielu sytuacjach, w których dotyka nas bezsilność własna czy bliźniego wydaje się nam, że musimy koniecznie coś zmienić, że powinniśmy wiele dać. Tymczasem jak przekonują mnie kontakty z aresztantami ważniejszym okazuje się sposób, w jaki dajemy niż to, co dajemy. Wszystko jest tutaj istotne: postawa ciała, gesty, odpowiednie słowa, zaufanie czy nawet poczucie humoru. Spotkanie z człowiekiem cierpiącym utwierdziło mnie także w przekonaniu, że największym darem jaki możemy drugiemu ofiarować jesteśmy my sami. W praktyce oznacza to dla mnie okazywanie aresztantom zainteresowania i uwagi poprzez wielogodzinne słuchanie. Często porównuję tę cząstkę mojej pracy do roli jerozolimskiej ściany płaczu. Wysłuchuję setki najróżniejszych historii, które nie są jedynie mniej lub bardziej ciekawymi opowiastkami. Te opowieści to żywi ludzie, nieraz zagubieni w życiu, oddaleni od Boga i zepchnięci na margines społeczeństwa. W słuchaniu tkwi także jakaś niezbadana siła. W nim bowiem obdarzamy człowieka zaufaniem wspierając w nim wiarę w siebie samego. Dzięki słuchaniu otwartym na zrozumienie rodzi się w sercu współczucie, które nie jest jakimś tanim pocieszaniem, lecz odblaskiem Bożego miłosierdzia.

Doświadczenie bezradności wcale nie sprawiło, że Bóg dostosował się do moich życzeń i oczekiwań. Nauczyło mnie ono raczej powierzać siebie i drugich Bogu, który jest w stanie wzbudzać w nas rosnącą bezinteresowność i czynić nas coraz bardziej ubogimi. Afrykanie mawiają, że nie kocha się bliźniego, jeśli się od niego niczego nie przyjmuje. Sami aresztanci są dla mnie darem i szkołą nowego doświadczenia Boga. To właśnie oni przyczyniają się do tego, że staję się człowiekiem szukającym. Owemu poszukiwaniu towarzyszy wewnętrzny pokój i radość z tego, iż mogę być dla tych ludzi znakiem nadziei, tak bardzo potrzebnej dzisiaj nie tylko w aresztach i więzieniach.

W końcu zrozumiałem, że wiara jest darem Boga, ukonstytuowanym dla nas przez Niego, a nie przez nas samych.  Jest ona  relacją z Bogiem, którą on stwarza, zarówno w dobrej jak i złej doli.  Życie wiary nie uwalnia wprawdzie człowieka od odpowiedzialności za jej kształt i wzrost, pozostaje  ono jednak  zawsze zależne od Boga, który je podtrzymuje i doskonali.   Prędzej czy później prawdziwa wiara prowadzi do bojaźni Bożej, która jak napisała niemiecka mistyczka Marianne Ohler  “chroni wierzącego przed stworzeniem sobie bożka nie mogącego i tak pomóc. Uznaje  ona Bożą wolność i przejmującą niedostępność Jego Boskiego bycia. Nie szuka w nim rozwiązania  wszystkich pytań i zaspokojenia wszelkich pragnień, lecz wierzy Jego miłości, nawet jeśli jej światło jest nieprzeniknione jak ciemność”.

Tekst ukazał się pierwotnie w “Życiu Duchowym”.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code